Redaktor Naczelny
Redaktor Naczelny Biblioteki PZPN, sprawuje nadzór merytoryczny nad serwisem, zajmuje się także pisaniem artykułów i redagowaniem stron meczów. Posiada ogromne doświadczenie w roli wydawcy w TVP, TVN, Wizji Sport, nSport, Polsacie Sport. Maniak statystyk i historii sportu (w tym oczywiście futbolu).
„Obrona czyni cię niepokonanym, ale jeśli chcesz zwyciężyć, musisz zaatakować” – napisał Sun Zi w „Sztuce wojennej”. Nie wiemy, czy Stanisław Oślizło czytał książkę jednego z największych starożytnych myślicieli Dalekiego Wschodu, ale na pewno radę słynnego Chińczyka przekuł w czyn. 29 kwietnia 1970 roku to właśnie gol środkowego obrońcy Górnika poderwał kolegów do walki. Piłkarze z Zabrza przegrywali 0:2 z Manchesterem City w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Po kontaktowej bramce Oślizły Górnik wreszcie zaczął grać odważniej, ale strat nie odrobił. Trofeum trafiło do drużyny z niebieskiej części Manchesteru.
Dla obrońców rywali rzeczywiście był „Iwanem Groźnym”. Niesamowity instynkt strzelecki sprawiał, że bramki zdobywał z zadziwiającą łatwością i regularnością. Zawsze wiedział jak się ustawić w polu karnym, tak by piłka trafiła właśnie do niego. A to cecha znakomitych napastników. Taki był Andrzej Iwan. Dwukrotnie pojechał na mistrzostwa świata. Na mundialu w Argentynie (1978) został najmłodszym uczestnikiem turnieju, a z Hiszpanii (1982) wrócił z medalem za 3. miejsce. W drużynie narodowej rozegrał 29 spotkań i strzelił 11 goli. Gdyby żył, to 10 listopada świętowałby 65. urodziny.
Trzej królowie pochodzili z Polski. Nie nazywali się wprawdzie Kasper, Melchior i Baltazar, ale Kazimierz Deyna, Andrzej Szarmach i Andrzej Juskowiak (na zdjęciu). Trzy medale olimpijskiego turnieju piłkarskiego i trzej biało-czerwoni królowie strzelców. 3 listopada urodziny obchodzi ostatni z nich.
60 tysięcy ludzi przyszło głównie dla niego. W ostatnią niedzielę października 1976 roku Stadion Dziesięciolecia w Warszawie miał tylko jednego bohatera. Po ponad trzech latach Włodzimierz Lubański wrócił do reprezentacji Polski.
Stadion Śląski był jego drugim domem. Tym reprezentacyjnym. To na nim Kazimierz Deyna debiutował w drużynie narodowej (8:0 z Turcją w 1968 roku). To na nim razem z kolegami wygrywał pamiętne boje z Anglią (2:0), Walią (3:0) czy Holandią (4:1). To na nim strzelił kapitalnego gola z rzutu rożnego. Ale w tym samym meczu doznał także jednego z największych upokorzeń. Został wygwizdany przez własnych kibiców, choć to dzięki jego trafieniu biało-czerwoni awansowali na mundial w Argentynie.
29 października 2009 roku. To ważna data w polskim futbolu. Wtedy Franciszek Smuda został oficjalnie selekcjonerem biało-czerwonych. Do objęcia najważniejszej drużyny w kraju przymierzany był już 10 lat wcześniej, ale wtedy nominację otrzymał Jerzy Engel. W 2009 roku Smuda był już zdecydowanym faworytem dziennikarzy i kibiców. Został „mężem opatrznościowym” kadry, którą miał przygotować i poprowadzić w polsko-ukraińskim Euro 2012. Jego prawie 3-letnia kadencja była nietypowa z kilku powodów. Warto zatem przypomnieć ciekawostki i statystyki związane z największym wyzwaniem w bogatej trenerskiej karierze, zmarłego 18 sierpnia 2024 roku, szkoleniowca.
ZSRR – cztery litery, cztery kłamstwa. Tak o Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich powiedział Aleksander Sołżenicyn. Pod słowami rosyjskiego pisarza i dysydenta podpisałoby się wielu Polaków. Przez ponad czterdzieści powojennych lat nasz kraj był w żelaznym uścisku Wielkiego Brata. Czasem uścisk był silniejszy, a czasem trochę słabszy. Ale był. Na szczęście sport ma to do siebie, że słabszy i mniejszy może pokonać większego i silniejszego. Tak właśnie było 20 października 1957 roku. Zwycięstwo biało-czerwonych nad faworyzowaną drużyną Związku Radzieckiego 2:1 przeszło do legendy. Do legendy przeszedł także główny bohater wielkiej chorzowskiej victorii – mały łącznik z Chorzowa Gerard Cieślik.
Ale to był dzień! 15 października 2024 roku przejdzie do historii polskiego futbolu. W odstępie kilku godzin, w meczach dwóch reprezentacji (pierwszej z Chorwacją i młodzieżowej z Niemcami) strzelono w sumie aż 12 goli. Ale to nie koniec podobieństw. Oba spotkania, w Warszawie i Łodzi, zakończyły się takim samym wynikiem (3:3). Jakby tego było mało w tych szalonych starciach scenariusz był identyczny: biało-czerwoni doprowadzili do remisu, choć przegrywali już 1 do 3! My w naszych statystycznych rozważaniach zajmiemy się pierwszą reprezentacją i przypomnimy inne "remontady" (czyli nieprawdopodobne odrobienia strat bramkowych) naszej drużyny narodowej. Na "tapetę" weźmiemy jednak tylko te spotkania, które zakończyły się „chorwackim” wynikiem 3:3.
Czy jest jakiś mecz w historii polskiego futbolu, o którym napisano i powiedziano już wszystko? Odpowiedź wydaje się oczywista – Wembley’73. Każda rocznica pomnikowego meczu z Anglią w eliminacjach MŚ to okazja do kolejnych wspomnień. Z reguły powtarzanych rok po roku. My jednak pójdziemy pod prąd i postaramy się udowodnić, że nawet w tak znanym i popularnym temacie są jeszcze historie mało znane lub… nieznane w ogóle. Warto sobie także uzmysłowić, że to, co stało się tego październikowego wieczoru na jednym z najsłynniejszych stadionów świata, miało ogromny wpływ nie tylko na losy głównych aktorów tamtego wydarzenia, ale także na rozwój futbolu w obu krajach. Prześledźmy przygotowania do tego starcia i to, co zdarzyło się po nim.
O takich piłkarzach mówi się „na wieki wieków talent”. Piotr Skrobowski „lekko, łatwo i przyjemnie” wszedł w wielki świat. Kariera sympatycznego blondyna z Krakowa rozpoczęła się modelowo. W juniorskich reprezentacjach Polski rozegrał prawie 80 spotkań. Z mistrzostw Europy do lat 18 przywiózł srebrny medal (1980) oraz nagrodę dla najlepszego obrońcy turnieju. Równie szybko trafił do pierwszej reprezentacji Polski. Wróżono mu wspaniałą przyszłość, ale na przeszkodzie stanęły kontuzje. Nawet na mundial w Hiszpanii (1982) pojechał ze złamaną kością strzałkową i cały turniej obejrzał z trybun. Do kraju wrócił z medalem, ale także z ogromnym niedosytem. To głównie z powodu urazów nie zrobił kariery na miarę wielkiego talentu. A w wieku zaledwie 23 lat pożegnał się z reprezentacją.
Bramkarze. Oni rzeczywiście mogą powiedzieć o sobie, że do wszystkiego doszli pracą własnych rąk. Dosłownie i w przenośni. A holenderscy fachowcy w tej dziedzinie od lat cieszą się zasłużoną renomą. Wielkie sukcesy reprezentacji Oranje kojarzone są także z nimi. Począwszy od Jana Jongbloeda (wicemistrz świata 1974 i 1978), Hansa van Breukelena (mistrz Europy 1988) i Edwina van der Sara (czwarte miejsce na mundialu w 1998 roku), skończywszy na Martenie Stekelenburgu (wicemistrzostwo świata 2010). Ale Holendrzy w gronie reprezentacyjnych golkiperów mieli także wyjątkowego… nieudacznika. Stanley Menzo zawsze był w cieniu van Breukelena, ale kiedy wreszcie dostał szansę zaistnienia w drużynie narodowej, totalnie zawalił sprawę. A było to w meczu z… Polską. 14 października 1992 roku biało-czerwoni zremisowali 2:2 w eliminacjach mistrzostw świata z faworytem grupy.
Taki dzień się zdarza raz – śpiewała przed laty Zdzisława Sośnicka. Ta piosenka towarzyszyła polskim piłkarzom w czasie igrzysk w Monachium gdzie drużyna Kazimierza Górskiego zdobyła złoty medal. To właśnie dzień finałowego zwycięstwa nad Węgrami (2:1), czyli 10 września ogłoszono w naszym kraju Dniem Piłkarza. Ale tak naprawdę powinien nim być… 11 października. Właśnie wtedy biało-czerwoni rozegrali 4 zwycięskie mecze o punkty, które przeszły do historii. Wszystkie rozegraliśmy na własnym boisku i we wszystkich zdobyliśmy po dwa gole. Przypomnijmy tę biało-czerwoną kumulację z 11 października. A na koniec tekstu, dla wytrwałych, będzie bonus.
Wejdą czy nie wejdą? To pytanie w październiku 1981 roku zadawało sobie wielu Polaków. W naszym kraju trwał wtedy w najlepsze karnawał „Solidarności”. Ale powstanie 10-milionowego niezależnego związku zawodowego nie mogło podobać się Związkowi Radzieckiemu oraz pozostałym krajom tak zwanego bloku komunistycznego. „Solidarność” coraz śmielej żądała większej wolności i demokracji, naciskając na władze PRL-u licznymi strajkami i protestami. A temu wszystkiemu z niepokojem i obawą przyglądali się nasi sąsiedzi. Wojska Układu Warszawskiego stojące na granicy tylko czekały, by przyjść nam z „bratnią pomocą”. Wschodnioniemieckie gazety pisały, że Polacy strajkują, bo nie chce im się pracować. W takich warunkach reprezentacja Antoniego Piechniczka przygotowywała się do decydującego starcia z NRD w eliminacjach mistrzostw świata. 10 października 1981 roku miało się rozstrzygnąć, kto pojedzie na mundial do Hiszpanii.
To nie był kandydat na idola. Cichy, skromny, małomówny. A jak już coś z siebie wydusił, to się…. jąkał. Na treningach wlókł się gdzieś w trakcie biegu na szarym końcu grupy. Sprawiał wrażenie sztywnego i niewygimnastykowanego. Do Widzewa trafił w 1995 roku z Jagiellonii Białystok i długo musiał walczyć z opinią „prowincjusza”. Koledzy z szatni traktowali go trochę jak dziwoląga. Sympatycznego, ale dziwoląga. Za to w trakcie meczu zmieniał się nie do poznania. Coś w stylu doktora Jekylla i mister Hyde’a. Technika, błyskotliwość, przebojowość, improwizacja. Bez strachu i kompleksów wobec największych gwiazd. Co z tego, że genialne zagrania przeplatał stratami i prostymi błędami? Za te popisy był kochany przez kibiców, doceniany przez rywali i kolegów z drużyny. O błędach nikt już chwilę po meczu nie pamiętał. Taki był Marek Citko, polski bohater jesieni 1996 roku.
- Nie pomogły Johany, bo zwiędły tulipany - taki transparent wywiesili polscy kibice podczas meczu z Holandią w eliminacjach mistrzostw Europy. 10 września 1975 roku kadra Kazimierza Górskiego rozbiła 4:1 wicemistrzów świata, a spotkanie na Stadionie Śląskim do dziś uważane jest za najlepsze w historii reprezentacji Polski. Gwiazdami naszych rywali byli właśnie dwaj piłkarze o imieniu Johan: Cruyff i Neeskens. Występowali razem w Ajaksie Amsterdam, a później w Barcelonie. Cruyff i Neeskens byli również gwiazdami reprezentacji Holandii, która na pamiętnym także dla biało-czerwonych mundialu w 1974 roku, przegrała w finale 1:2 z Republiką Federalną Niemiec. Niestety zarówno Cruyffa jak i Neeskensa nie ma już wśród nas. Cruyff zmarł w 2016 roku, a Neeskens 6 października 2024 roku. Miał 73 lata.
Napastnika rozlicza się z goli. Ale Włodzimierz Lubański zyskał uznanie i szacunek sportowego świata za to, że…. bramki nie zdobył. Co więcej, za swoją „nieskuteczność” został nawet nagrodzony. Wydarzenie miało miejsce 21 września 1977 roku w meczu Polski z Danią w eliminacjach argentyńskiego mundialu.
Był zawodnikiem tylko jednej imprezy. Ale za to jakiej! W 1990 roku został królem strzelców mistrzostw świata we Włoszech, choć rozpoczął turniej w roli rezerwowego. Wszedł jednak na boisko w trakcie drugiej połowy premierowego starciu Italii z Austrią, a w 78. minucie przesądził o wygranej gospodarzy. Później wpisał się na listę strzelców w meczach z Czechosłowacją (2:0), Urugwajem (2:0), Irlandią (1:0), Argentyną (1:1 i porażka w karnych) oraz Anglią (2:1). Włosi zdobyli brązowy medal, a „Toto” miano najlepszego snajpera i zasłużone miejsce w historii futbolu.
Na życiowy sukces nigdy nie jest za późno. Grzegorz Piechna został bohaterem masowej wyobraźni dopiero w wieku 28 lat. Jesień 2005 roku należała do napastnika Korony Kielce pieszczotliwie nazywanego „Kiełbasą” (na początku kariery grę w piłkę łączył z pracą w masarni). W ekstraklasie Piechna strzelał wtedy gole jak szalony, a to „szaleństwo” musiał dostrzec selekcjoner reprezentacji. Piechna dostał powołanie od Pawła Janasa na towarzyski mecz z Estonią (3:1). Z roli „jokera” wywiązał się bez zarzutu. W drugiej połowie wszedł na boisko i ustalił wynik meczu.
To była trudna misja. 25 sierpnia 1986 roku Wojciech Łazarek został selekcjonerem biało-czerwonych. Popularny „Baryła”
- Dzień dobry. Przed chwilą zjadłem obiad i nie mam już żadnych planów - tak Krzysztof Baran rozpoczął wywiad z dziennikarzem TVP Sport Sebastianem Piątkowskim. Były reprezentant Polski żyje niemal w kompletnym zapomnieniu. Niewielu pamięta o bohaterze z legendarnego stadionu Centenario w Montevideo. A przecież 16 lutego 1986 roku odbył się mecz, który dla błyskotliwego napastnika powinien być punktem zwrotnym, przełomem i trampoliną do lepszego klubu oraz wielkiej kariery. Ale nie był. Krzysztof Baran został „jedniodniowym milionerem”. Mógł być kadrowiczem na lata, a został na chwilę. Taką, która wystarczyła, by 38 lat temu strzelić dwa gole Urugwajowi.
W latach 70. XX wieku wielką popularnością, także w naszych kinach, cieszyły się amerykańskie filmy z serii „Port lotniczy”. W sumie powstały cztery takie obrazy, a pierwszy z nich uważany jest za prekursora filmów katastroficznych. Być może sceny z tych produkcji przypomniały się polskim piłkarzom wracającym z mistrzostw świata w Hiszpanii (1982). Oni także przeżyli w samolocie chwile grozy.
„Goal!”. Taki, przyznajmy nieskomplikowany, tytuł ma książka wydana przez FIFA kilka lat temu. Michael Donald rozmawiał w niej z piłkarzami, którzy strzelili gole w finałowych meczach mistrzostw świata. Wśród 34 graczy nie ma niestety Polaka i zapewne długo jeszcze nie będzie. Na pocieszenie mamy czterech „Orłów”, którzy trafili w… małym finale, czyli w spotkaniu o trzecie miejsce. Są to: Grzegorz Lato (w meczu z Brazylią, 1974) oraz Andrzej Szarmach, Stefan Majewski i Janusz Kupcewicz (z Francją 1982).
Po meczu nie było wielkiej fety. Piłkarze szybko zeszli do szatni, a później pojechali do hotelu. Na puchar i medale musieli jeszcze zaczekać. 6 lipca 1974 roku biało-czerwoni zostali trzecią drużyną świata, ale trofea odebrali dopiero dzień później. Wieczorem w ekskluzywnym monachijskim hotelu Hilton odbył się uroczysty bankiet kończący niemiecki mundial. To na nim po raz pierwszy spotkali się piłkarze uważani wtedy za najlepszych na świecie.
Upał był niemiłosierny. Pogoda w trakcie jednego z najważniejszych meczów w historii polskiego futbolu zdecydowanie faworyzowała rywali. Przecież to Brazylijczycy częściej niż Polacy biegają po boisku w takich warunkach. I to biegają jak charty. Ale 6 lipca 1974 roku trafili na godnego siebie przeciwnika. Na Stadionie Olimpijskim w Monachium Grzegorz Lato harował od jednego pola karnego do drugiego. I to jego gol rozstrzygnął o wygranej w meczu o trzecie miejsce na świecie. A Lacie zapewnił koronę króla strzelców niemieckiego mundialu.
To była jedna z najbardziej pamiętnych „cieszynek” w polskim futbolu. I to w czasach, gdy to słowo kojarzyło się z miastem przy południowej granicy, a nie z bardziej lub mniej oryginalnym okazywaniem radości po strzeleniu gola. Ale chcąc czy nie chcąc, Andrzej Szarmach pamiętnym gestem po zdobyciu bramki w meczu z Peru na argentyńskim mundialu stał się jednym z prekursorów „cieszynek”. I to zupełnie nieświadomie. Gdyby znakomity napastnik o przezwisku „Diabeł” taki gest wykonałby dziś, to z miejsca trafiłby na czołówki wszystkich możliwych mediów. A nie jest wykluczone, że jego boiskową pantomimą zainteresowaliby się także spece od reklamy i PR-u. Jednak w czasach siermiężnego PRL-u Szarmachowi musiała wystarczyć pamięć i uznanie ludzi. 18 czerwca 1978 roku ten „diabelski” gest” z Mendozy był tematem rozmów w wielu polskich domach.
Sześć zwycięstw w siedmiu meczach, tytuł króla i wicekróla strzelców, trzech piłkarzy wybranych do najlepszej jedenastki turnieju i zwycięstwo w klasyfikacji na najskuteczniejszą drużynę mistrzostw. Od sukcesów, jakie drużyna Kazimierza Górskiego odniosła na mundialu w Niemczech, może zakręcić się w głowie. To wszystko poparte zachwytami i komplementami zagranicznych mediów. Przede wszystkim tych z Zachodu, które w ówczesnym mocno podzielonym świecie nieufnie i krytycznie odnosiły się do drużyn zza „żelaznej kurtyny”. A dla wielu z nas mundial 1974 to wciąż piękne wspomnienia młodości.
Pogadanka ekonomisty na zgrupowaniu piłkarskiej reprezentacji Polski? Teraz taka sytuacja wydaje się niedorzeczna, ale 51 lat temu zdarzyła się naprawdę. W czerwcu 1973 roku drużyna Kazimierza Górskiego przygotowywała się do meczu z Anglią w Kamieniu koło Rybnika. Działacze wpadli na pomysł, by fachowiec z dziedziny ekonomii przedstawił piłkarzom sytuację gospodarczą Wielkiej Brytanii. Możemy się tylko domyślać, jak ten pomysł przyjęli sami zainteresowani. Ale na tym samym zgrupowaniu znacznie ważniejsza okazała się inna pogadanka. Udzielił jej Włodzimierzowi Lubańskiemu drugi trener kadry Jacek Gmoch. Dotyczyła wprawdzie tylko jednego obywatela Wielkiej Brytanii, ale bardzo ważnego.
Takiego tempa nie mieli nawet bohaterowie słynnej powieści Juliusza Verne’a. Oni podróżowali dookoła świata przez 80 dni. Zbigniew Boniek musiał z Brukseli do Tirany dotrzeć w kilkanaście godzin. Co więcej, na początek i na koniec tej przygody wybiegł na boisko, by wziąć udział w dwóch bardzo ważnych meczach. I to dzień po dniu! W obu w istotny sposób przyczynił się do zwycięstwa swoich drużyn.
Co by było gdyby? To jedno z ulubionych pytań kibiców. Nie tylko polskich. Andrzej Strejlau ma na to krótką i dosadną odpowiedź: „Gdyby żyła moja ciotka, to dziś byłaby najstarsza na Żoliborzu”. A były selekcjoner wie, co mówi, bo spokojnie mógłby przyłączyć się do chóru „gdybaczy”. W końcu biało-czerwoni pod jego wodzą aż pięciokrotnie grali z Anglikami, a trzykrotnie byli naprawdę blisko wygranej. Żaden z naszych selekcjonerów nie grał częściej z Wyspiarzami. Ale kadrze Strejlaua zawsze czegoś brakowało do zwycięstwa. Także łutu szczęścia. Z trzech remisów na własnym boisku (1989 – 0:0 el. MŚ, 1991 – 1:1 el. ME oraz 1993 – 1:1 el. MŚ) najbliżej sukcesu biało-czerwoni byli w tym ostatnim meczu. Ale 29 maja 1993 roku równie istotne było to, co wydarzyło się przed spotkaniem i po jego zakończeniu.
Czy mecz Belgia – Węgry na mistrzostwach świata w 1982 roku miał wpływ na historię polskiego futbolu? Pytanie z pozoru niezbyt mądre, by nie rzec dosadnie – głupie. Ale tylko z pozoru. Nie wiadomo bowiem, czy genialny koncert Zbigniewa Bońka na Camp Nou i hat-trick ustrzelony Belgom właśnie na hiszpańskim mundialu byłby możliwy, gdyby nie pewne wydarzenie z poprzedzającego mecz z biało-czerwonymi starcia reprezentacji Czerwonych Diabłów z Madziarami.
Był piłkarzem, z którym nie tylko Jan Ciszewski (na zdjęciu z prawej strony) chętnie przeprowadzał wywiady. I nie tylko dlatego, że Andrzej Jarosik był jednym z najlepszych w historii zawodników Zagłębia, a urodzony w Sosnowcu słynny komentator telewizyjny zaliczał się do zagorzałych kibiców tego klubu. Zmarły 24 kwietnia 2024 roku Jarosik był bowiem napastnikiem nietuzinkowym, 25-krotnym reprezentantem Polski (strzelił w kadrze 11 goli) i mistrzem olimpijskim z Monachium (1972). Tych spotkań w drużynie narodowej mogło być więcej, może Jarosik pojechałby nawet z kadrą Kazimierza Górskiego na mundial w Niemczech (1974), w którym biało-czerwoni byli rewelacją turnieju. Ale tak się nie stało. Zadecydował o tym jeden bardzo ważny mecz. Jarosik miał w nim zagrać, ale ostatecznie nie wszedł na boisko.
W zimie Holendrzy jeżdżą na łyżwach, a latem na rowerze. Z gier zespołowych preferują głównie futbol. Te trzy dyscypliny to ich sporty narodowe, w których od lat odnoszą sukcesy. Reprezentacja piłkarzy trzykrotnie zdobyło wicemistrzostwo świata, a raz świętowała mistrzostwo Europy. W charakterystycznych pomarańczowych koszulkach biegało kilka pokoleń genialnych zawodników (na zdjęciu Johan Cruyff wita się z Kazimierzem Deyną przed meczem na Stadionie Śląskim w 1975 roku), a holenderski system szkolenia jest równie sławny jak jego przedstawiciele. Wiele z tych gwiazd grało w starciach z biało-czerwonymi. Przypomnijmy wszystkie te chwile, choć nie zawsze „niderlandzka pomarańcza” była dla nas strawna.
Takie rzeczy zdarzają się głównie w bajkach. To tam ten mniejszy i słabszy wyprowadza w pole tego dużego i silniejszego. Głównie sprytem i fortelem. Ale taka „bajkowa historia” zdarzyła się także na boisku. Szczupły, drobny i niski (174 centymetry wzrostu) Andrzej Buncol pokonał wyższego o 14 centymetrów bramkarza reprezentacji NRD Hansa-Ulricha Grapenthina. Na dodatek gola strzelił głową. Sytuacja miała miejsce 2 maja 1981 roku, a stawką meczu były punkty w eliminacjach hiszpańskiego mundialu.
Jan Tomaszewski opowiadał kiedyś w studiu TVP o „zdolności manualnej nogi”. Z kolei Jan Furtok mógłby opowiedzieć historię o „zdolności manualnej ręki”. Jego ręki. Spotkanie z San Marino miało być dla kadry Andrzeja Strejlaua tylko przyjemną chwilą oddechu w rywalizacji o awans na amerykański mundial. 28 kwietnia 1993 roku w Łodzi trzeba było „zaksięgować” trzy punkty z najsłabszą drużyną grupy i szykować się na decydujące starcia z Anglią, Norwegią i Holandią. Zamiast spacerku były jednak męczarnie i skromne 1:0 po „rękodziele” Furtoka. Ten gol i ten mecz z San Marino od dawna mają swoje miejsce w historii polskiego futbolu. Niestety, mało chwalebne.
Wszystko zaczęło się od… zakładu. Po każdym treningu Bohemiansu Praga Antonín Panenka zostawał z bramkarzem swojego klubu i trenował z nim rzuty karne. Ba, to nie był trening, to była rywalizacja na całego. Zakładali się o piwo, czekoladę lub pieniądze. Kto kogo przechytrzy w czasie wykonywania „jedenastek”? Z reguły górą w tych starciach był Panenka. To wtedy opanował do perfekcji technikę strzału z rzutu karnego, którym w 1976 roku zaskoczył nie tylko słynnego niemieckiego bramkarza Seppa Maiera, ale całą Europę. A w Polsce czeski piłkarz znalazł skutecznego naśladowcę. Był nim Włodzimierz Mazur.
Strzelił kilkaset goli, wykorzystując przy tym swój wielki talent i umiejętności: szybkość, technikę, opanowanie, czy intuicję. Ale dla Włodzimierza Lubańskiego jednym z najważniejszych trafień w karierze było to zdobyte z… rzutu karnego. Co więcej, jak sam przyznaje, ta „jedenastka” jeszcze długo powracała w sennych koszmarach. A przecież wydaje się, że to nic trudnego. Wystarczy celnie uderzyć ze stojącej piłki z bliskiej odległości. Ale nie wtedy gdy patrzy na ciebie sto tysięcy ludzi na stadionie i miliony przed telewizorami. Gdy jest ostatnia minuta meczu, goście prowadzą 1:0, a już tylko od ciebie zależy, czy twoja drużyna doprowadzi do remisu i dogrywki. Na dodatek stawką jest awans do finału europejskiego pucharu. Tak, to nie przelewki. Odpowiedzialność i stres są gigantyczne. A to może spętać nogi nawet najlepszym. Tak stresowa sytuacja przydarzyła się Lubańskiemu 15 kwietnia 1970 roku w rewanżowym meczu z Romą na Stadionie Śląskim w Chorzowie.
Genua to miasto Krzysztofa Kolumba i… Wojciecha Kowalczyka. To właśnie z tego portu słynny włoski podróżnik wyruszył w wielki świat. Podobno zanim Kolumb został wielkim odkrywcą z pasją żeglował po okolicznych akwenach. A piłkarska podróż „Kowala” do poważnej kariery także rozpoczęła się w pięknym mieście nad Morzem Liguryjskim. Kolumb urodził się w Genui, a Kowalczyk właśnie tam „urodził się dla piłki”. Było to 20 marca 1991 roku w rewanżowym meczu Sampdorii z Legią w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów.
Trudno znaleźć kraj, który w ostatnich latach byłby bliższy Polakom. Szacunek i podziw wzbudza przede wszystkim nieugięta i bohaterska walka Ukraińców z rosyjskim najeźdźcą. Pomagamy naszym sąsiadom w wielu dziedzinach życia, także w sporcie. Ale mecz biało-czerwonych z Ukrainą na PGE Narodowym, mimo że towarzyski, jest ważny dla obu zespołów. To w końcu jeden z ostatnich sprawdzianów przed Euro 2024. Polacy i Ukraińcy awansowali do niemieckiego turnieju dopiero po barażach, ale to przecież nie przekreśla ich szans w tegorocznej imprezie.
Dziennikarstwo to pasja, wiedza, rzetelność, odwaga i uczciwość. Także w stosunku do samego siebie. Te wszystkie cechy miał Leszek Jarosz: historyk sportu (a w szczególności piłki nożnej), dziennikarz TVP Sport i autor monumentalnego dzieła „Historia Mundiali”, w którym w nowatorski sposób opisał fenomen najważniejszej imprezy piłkarskiej na świecie. Leszek Jarosz zmarł 24 lutego w wieku 56 lat.
Jak spadać to z wysokiego konia. Chyba tylko taką maksymą kierował się Jerzy Engel rozpoczynając pracę selekcjonera od meczów z gigantami. Biało-czerwoni, szykujący się do eliminacji mistrzostw świata 2002, ostatni rok XX wieku przywitali spotkaniami z Hiszpanią i Francją. Nie dość, że grali z dwoma potęgami, to jeszcze terminy były wyjątkowo niekorzystne. Wynik styczniowego starcia z drużyną z Półwyspu Iberyjskiego łatwo przewidzieć. W Kartagenie skończyło się gładkim 0:3, ale to przecież rywale byli w trakcie sezonu, a nasi dopiero „ładowali akumulatory”. Tym bardziej, że Engel sprawdził aż ośmiu piłkarzy z polskiej ekstraklasy. 23 lutego na Stade de France miało być inaczej. Termin wciąż nie specjalnie korzystny, rywal jeszcze trudniejszy (Francuzi byli wówczas mistrzami świata), ale nasza drużyna znacznie silniejsza personalnie, a i Engel mądrzejszy o doświadczenia z reprezentacyjnego debiutu.
Ten gol to dzieło sztuki. Tyle, że oglądane nie w salach renomowanych muzeów, ale na piłkarskim boisku. Takie trafienie przechodzi do legendy, którą z pokolenia na pokolenia przekazuje się dzieciom, a potem wnukom. 8 lutego 1986 roku reprezentacja Polski prowadzona przez Antoniego Piechniczka zagrała w Mar del Plata towarzyski mecz z River Plate Buenos Aires. Spotkanie wygrał słynny argentyński klub 5:4, choć to biało-czerwoni prowadzili już 4:2. Bohaterem został El Principe, czyli Książę. Słynny urugwajski napastnik Enzo Francescoli aż trzykrotnie pokonał w drugiej połowie Józefa Wandzika, a ostatnią bramkę zdobył kapitalnym uderzeniem przewrotką. Taki strzał „nożycami” w Ameryce Południowej nazywają „chilena”. W 2018 roku Francescoli udzielił wywiadu gazecie „La Capital MdP”, w którym wspomina ten mecz i tego fenomenalnego gola.
Propozycja była kusząca. Kto nie chciałby polecieć do Meksyku w środku polskiej zimy? I to jeszcze na rok przed mundialem, który miał odbyć się właśnie w Kraju Azteków. Na dodatek gościnni gospodarze gwaratanowali solidny zastrzyk gotówki dla PZPN za przylot trzeciej drużyny świata. Tak, tak. Właśnie w tej roli kadra Antoniego Piechniczka była witana w kraju organizatora zbliżającego się mundialu. Ale tournée biało-czerwonych rozpoczęło się jak z sennego koszmaru. 5 lutego 1985 roku nasi piłkarze przegrali z Meksykiem 0:5. Klęska w Queretaro była tym bardziej przykra, że można jej było uniknąć. Okoliczności tej porażki, a później jej tłumaczenia przeszły do historii. Ale po kolei.
Był kolorowym ptakiem polskiego futbolu. Podkreślał to nie tylko zachowaniem, ale także ubiorem. Do legendy przeszły jego dowcipy i żarty, które nagminnie robił kolegom oraz… przełożonym. Rozpuścił na przykład plotkę, że buduje sobie willę w Zakopanem, choć nie było w tym prawdy. W trakcie kariery często brał udział w mocno zakrapianych imprezach. Nie wypierał się również, że grał w ustawianych meczach. To był jednak tylko dodatek do tego, co kochał najbardziej. 21 stycznia to rocznica urodzin znakomitego bramkarza, nieżyjącego już niestety, Zygmunta Kukli.
W reprezentacji Kazimierza Górskiego uchodził za największego melomana. Nie było zagranicznego wyjazdu, z którego nie przywiózłby pokaźnej kolekcji winyli. Antoni Szymanowski (13 stycznia obchodzi urodziny) był jednak nie tylko nałogowym zbieraczem płyt. W swojej kolekcji ma także dwa medale olimpijskie i krążek mistrzostw świata. A tych reprezentacyjnych trofeów mogło być jeszcze więcej.
Jak trwoga to do... Jerzego Kopy. Szkoleniowiec był uznawany za specjalistę od rzeczy niemożliwych. Największą sławę, popularność i uznanie przyniosła mu praca w Lechu Poznań. To z drużyną „Kolejorza” osiągnął największe sukcesy. Zaczął od utrzymania w ekstraklasie, choć nikt po rundzie jesiennej sezonu 1976/77 nie dawał mu na to większych szans. Dwa lata później po raz pierwszy wprowadził piłkarzy z Poznania do europejskich pucharów. Do stolicy Wielkopolski wrócił dekadę później. I znowu odmienił Lecha. Dzięki Kopie do klubowej gabloty można było wstawić kolejne trofea: za mistrzostwo Polski i krajowy Superpuchar. Największą sławę przyniosło mu jednak zwycięstwo nad „drużyną milionerów” - Olympique Marsylia (3:2) w Pucharze Europy. Kopa w roli menadżera okazał się wtedy lepszy od samego Franza Beckenbauera pełniącego taką samą funkcję we francuskim klubie. A przecież kilka miesięcy wcześniej słynny „Cesarz” świętował z reprezentacją Niemiec mistrzostwo świata we Włoszech.
Jego kariera rozpoczęła się z imponującym rozmachem. Niestety, równie szybko się skończyła. Wigilia Bożego Narodzenia to dzień urodzin Jerzego Kraski – jednego z najbardziej pechowych polskich piłkarzy.
To jedna z tych osób, którym sukcesy z pewnością nie zawróciły w głowie. Z reprezentacjami juniorskimi zdobył przecież dwa medale mistrzostw Europy, w tym ten z najcenniejszego kruszcu. A wśród jego wychowanków jest wiele późniejszych gwiazd polskiego futbolu. On jednak pozostał skromny, uśmiechnięty, życzliwy. Po prostu normalny. Wciąż zachowuje pogodę ducha i optymizm, choć od lat zmaga się z poważną chorobą oczu. 11 grudnia Michał Globisz kończy 77 lat. Oto dziesięć najważniejszych rzeczy jakie warto wiedzieć o tym wspaniałym człowieku i trenerze.
Na mundialu w Hiszpanii miał podobną rolę do tej, jaką wcześniej w reprezentacji odgrywał Kazimierz Deyna. Technika, ostatnie podanie, kierowanie grą, strzały z dystansu – to były atuty nie tylko „Kaki”, ale także Janusza Kupcewicza. 9 grudnia przypada 68. rocznica urodzin tego znakomitego piłkarza.
Te ręce naprawdę potrafią czynić cuda. I nie chodzi nam o jakiegoś słynnego uzdrowiciela, tylko o niesamowite wyczyny Wojciecha Szczęsnego. Powiedzieć, że na mundialu w Katarze (2022) polski bramkarz bronił jak natchniony, to nic nie powiedzieć. Byliśmy świadkami koncertu jednego aktora. I to jakiego! Szczęsnemu wystarczyły dwa mecze i dwa rzuty karne, by kapitalnymi paradami wskoczyć nie tylko do historii polskiego futbolu, ale także do historii mundiali.
Ten gol mógł być dla niego przepustką do lepszego świata. Nie tylko piłkarskiego. Także tego, w którym pensje odbiera się w poważniejszej walucie niż złotówki. W drugiej połowie lat 80., czyli w schyłkowym okresie siermiężnego PRL-u, Serie A była najlepszą ligą świata. To w niej grały największe gwiazdy, na czele z Diego Maradoną. Dariusz Dziekanowski ze swoją bajeczną techniką i szybkością idealnie pasowałby do włoskiej ekstraklasy. A jego wizytówką było przecież kapitalne trafienie, dzięki któremu 16 listopada 1985 roku biało-czerwoni ograli mistrzów świata.
Są pracowici i wytrwali. Przeszkody tylko pobudzają ich do działania. Pracę traktują jako realizację swoich ambicji. Lubią piąć się po szczeblach kariery i przewodzić innym. Władza jest jedną z tych rzeczy, bez których nie mogą żyć. Takie są podobno cechy ludzi spod znaku Skorpiona, a 23 października urodzili się Kazimierz Deyna (na zdjęciu z prawej) i Adam Nawałka. Dwaj liderzy i przywódcy reprezentacji Polski. Tylko w innych rolach, w innych czasach i na innym szczeblu kariery. Deyna był szefem na boisku, Nawałka został nim na trenerskiej ławce.
Mecz-pomnik. Nie wszystkie pomniki z czasów PRL-u przetrwały próbę czasu, ale ten ma się doskonale. I tak już zapewne zostanie. To, co wydarzyło się 50 lat temu - 17 października 1973 roku na stadionie Wembley, jedni rozpatrywali w kategoriach cudu, inni najwięcej mówili o niesamowitym polskim szczęściu, a jeszcze inni widzieli w tym potwierdzenie przemyślanej pracy sztabu Kazimierza Górskiego z grupą wyjątkowo utalentowanych piłkarzy. Pracy, która doprowadziła biało-czerwonych do medalu mistrzostw świata i dwóch krążków igrzysk olimpijskich. A może remis z Anglią na Wembley był kulminacją wszystkich tych czynników? Zapraszamy na podróż w czasie. Nasz wehikuł cofamy dokładnie o pół wieku.
Na jego przylot czekał na Okęciu tłum dziennikarzy, fotoreporterów i kibiców. Kilka miesięcy wcześniej na tym samym lotnisku lądowała słynna szwedzka grupa ABBA. Teraz oczekiwany gość nie był gwiazdą muzyki pop. Był kimś znacznie ważniejszym – zbawcą polskiej piłki. Takie nastroje wzbudzał w sierpniu 1976 roku nowy selekcjoner Jacek Gmoch.
To miał być „kolejny dzień w biurze”. 8 października 1966 roku na ligowy mecz z ŁKS-em przyjechał do Łodzi Górnik Zabrze. W drużynie gospodarzy zagrali: Marian Wilczyński, Paweł Kowalski, Bolesław Szadkowski, Sławomir Sarna, Zygmunt Gutowski, Stefan Szefer (na zdjęciu stoją od lewej), Jerzy Nowak, Jerzy Sadek, KAZIMIERZ DEYNA, Jacek Kowarski i Piotr Suski (w pierwszym rzędzie od lewej). Wydawało się, że to jedno z tych spotkań, o których zapomina się równo z ostatnim gwizdkiem sędziego. Bezbramkowy remis był sukcesem gospodarzy, bo pełna gwiazd drużyna ze Śląska pewnie kroczyła po ósmy tytuł mistrza Polski, a piąty z rzędu.
W młodości chciał zostać… tancerzem. Brał nawet udział w zajęciach zespołu folklorystycznego w rodzinnym Gdańsku. Ostatecznie wybrał „taniec” z rywalami na boisku. I w imieniu wielu polskich kibiców możemy powiedzieć: to była świetna decyzja.
Na boisku uwijały się gwiazdy światowego futbolu na czele z Michelem Platinim, Paolo Rossim, czy Zbigniewem Bońkiem, ale całe show i tak skradł niepozorny człowiek siedzący na trybunach. Niepozorny tylko z wyglądu, bo już wtedy był legendą „Solidarności” i symbolem walki z komunizmem. 28 września 1983 roku Lech Wałęsa przyszedł na stadion Lechii Gdańsk, która grała z Juventusem Turyn w Pucharze Zdobywców Pucharów. I jak na bohatera przystało został entuzjastycznie przywitany przez ludzi siedzących na trybunach. Wielu z nich zaczęło skandować zakazane wówczas przez PRL-owską propagandę słowo: „Solidarność”.
Do Montrealu jechaliśmy po złoto. Drużyna Kazimierza Górskiego była uważana za faworyta turnieju olimpijskiego. Nie mogło być inaczej, jeśli w kadrze znaleźli się praktycznie wszyscy zawodnicy (z wyjątkiem Adama Musiała i Roberta Gadochy), którzy zachwycili świat dwa lata wcześniej na mundialu w Republice Federalnej Niemiec. Jeśli wtedy Polacy pokonali Argentynę, Włochy czy Brazylię, to teraz nie poradzą sobie z grupowymi rywalami pokroju Kuby czy Iranu? Drużyna Kazimierza Górskiego nie musiała nawet grać w eliminacjach i do Kanady przyjechała bronić złota z monachijskich igrzysk (1972).
Poszło o trzydzieści minut. Za pół godziny spóźnienia Adama Musiała w trakcie mistrzostw świata w Niemczech zapłacił nie tylko sam zawodnik, ale także cała drużyna. Lewy obrońca reprezentacji Polski został bowiem odsunięty od starcia ze Szwecją (26 czerwca 1974 roku), rozpoczynającego drugą rundę turnieju. A biało-czerwoni, pozbawieni jednego z filarów defensywy, okrutnie męczyli się ze Skandynawami, wygrywając szczęśliwie po główce Grzegorza Laty. Do 29 marca 2022 roku (i wygranej 2:0 w barażu o mundial w Katarze), to była nasze jedyne zwycięstwo nad twardymi Szwedami w meczu o punkty.
Miał niezwykły talent do strzelania ważnych goli. Był idealnym piłkarzem na trudne mecze. A takich nie brakowało także w reprezentacji. Zdobył w niej trzynaście bramek, ale wszystkie w starciach o punkty. To przecież on rozwiązał worek z golami na mundialu w Hiszpanii (1982). Na kolejnych mistrzostwach świata jego trafienie było równie istotne. A może nawet ważniejsze od tego sprzed czterech lat. Gol Włodzimierza Smolarka dał nam bowiem ciężko wywalczone zwycięstwo nad Portugalią, utorował drogę do fazy pucharowej i był jedynym polskim trafieniem w całym turnieju.
Akcja kultowej komedii „Vabank” nie bez powodu dzieje się w 1934 roku. Reżyser Juliusz Machulski przyznał, że najważniejsze było to, by Duńczyk (grany przez Witolda Pyrkosza) na uwagę Kwinty (w tej roli Jan Machulski), że pojedzie na mistrzostwa świata w piłce nożnej, gdy będzie grała Polska, mógł odpowiedzieć „Eee, to musiałbym żyć jeszcze ze czterdzieści lat”. Machulski myślał bowiem, pisząc scenariusz, o kapitalnym występie Orłów Górskiego na mundialu w Niemczech (1974). Zapomniał jednak, że biało-czerwoni znacznie wcześniej zagrali w najważniejszej piłkarskiej imprezie globu. Przed pokoleniem Deyny, Laty, Szarmacha i Gadochy historyczną szansę dostali Szczepaniak, Wilimowski, Scherfke czy Wodarz. I o tym jest ten alfabet.
„Jak Górnik z Manchesterem City?” – to było jedno z pierwszych pytań, jakie 30 marca 1971 roku zadał Alojzy Piątek. Rewanżowym meczem Górnika w ćwierćfinale Pucharów Zdobywców Pucharów żyła cała Polska, ale okoliczności tego pytania były niesamowite. Siedem dni wcześniej Piątek został przysypany w czasie katastrofy w zabrzańskiej kopalni „Mikulczyce-Rokitnica”.
Z reguły to laureatki konkursów piękności rozdają autografy swoim licznym wielbicielom. Na tym zdjęciu nastąpiła jednak zamiana ról. To piłkarz reprezentacji Polski Henryk Maculewicz nie odmówił podpisu urodziwej fance z Ameryki Południowej.
Zabierać bogatym i oddawać biednym. Te szlachetne pobudki kierowały działaniem pewnego legendarnego słowackiego zbójnika. Ale polski futbol także miał swojego „Janosika”. I także on „wyciągnął rękę” do biednych i słabszych. Niestety, tym „bogatym” okazała się… jego drużyna. 17 kwietnia 1983 roku, po samobójczym golu Pawła Janasa, reprezentacja Polski niespodziewanie zremisowała ze słabą Finlandią.
"Najtrudniejszy pierwszy krok" śpiewała przed laty Anna Jantar. A ten drugi? Wydaje się już zdecydowanie łatwiejszy. Na pewno dla piłkarzy reprezentacji Polski. Od lat drugie mecze biało-czerwonych w eliminacjach do wielkich turniejów, to zdecydowanie powód do radości. Skromna wygrana z Albanią w el. ME 2024, to kontynuacja zwycięskiej serii właśnie tzw. "drugich spotkań" naszej drużyny. Na razie licznik zatrzymał się na siedmiu zwycięstwach z rzędu.
Bilans jest korzystny. Dziewięć zwycięstw w trzynastu spotkaniach i tylko jedna porażka, świadczy o tym, że biało-czerwonym grało się z Albanią „lekko, łatwo i przyjemnie”. Ale nic bardziej mylnego. Wszystkie mecze to była „droga przez mękę”. Twardzi jak skała Albańczycy mocno dali się we znaki nawet drużynom prowadzonym przez dwóch słynnym selekcjonerów: Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka, którzy doprowadzili przecież Polaków do medali w mistrzostwach świata. Ale historia spotkań z Albanią zaczęła się znacznie wcześniej: na przełomie lat 40. i 50. XX wieku.
Studenci mówią o takich egzaminach: „trzy zet”: zakuć, zaliczyć, zapomnieć. Dla polskich piłkarzy, rozpoczynających eliminacje mistrzostw świata España 82, podobnym egzaminem miał być wyjazd na Maltę. Rywal słaby, trzeba więc łatwo wygrać i myśleć już o następnych spotkaniach. Za to należy pamiętać o przedmeczowym spacerze po egzotycznej wyspie położonej na Morzu Śródziemnym i… o prezentach dla najbliższych.
Łączyła ich nie tylko miłość do sztuki, ale także do… futbolu. Regularnie chodzili na mecze, lepiej lub gorzej kopali piłkę, a wieczorami spotykali się ze sportowcami w najmodniejszych lokalach stolicy. Na zdjęciu wykonanym w latach 60. XX wieku na stadionie Legii przez Eugeniusza Warmińskiego stoją od lewej: Józef Prutkowski, Adolf Dymsza i Marian Łącz.
Było ich dokładnie 117. Tylu piłkarzy zagrało w ośmiu występach biało-czerwonych w mistrzostwach świata. I potencjalnie każdy z nich nosił w plecaku marszałkowską buławę. Tylko nie każdy był w stanie ją wyciągnąć. Ale my i tak z tego zacnego grona wybraliśmy mundialową jedenastkę wszech czasów. I ostrzegamy, że nasz wybór jest subiektywny. Ale z drugiej strony jaki ma być? Przy układaniu drużyny marzeń kierowaliśmy się bardziej matematyką niż sercem. Dla nas „biletem wstępu” do tego dream teamu było to co w sporcie najważniejsze, czyli wynik. Nic dziwnego, że wirtualne powołania dostali ci, którzy z mundiali wracali z medalami. Ale dość wyjaśnień. Niech ta drużyna marzeń wreszcie rozpocznie mecz!
Fajnie mieć idola. Człowieka, na którym się wzorujesz, który rozpala twoją wyobraźnię, którego plakat wieszałeś w młodości nad łóżkiem. Ale nie każdy ma później okazję zagrać ze swoim guru w jednej drużynie. I to w reprezentacji Polski. Takich wydarzeń po prostu się nie zapomina. Nic dziwnego, że dla Stanisława Terleckiego (na zdjęciu piąty od lewej) wielkim przeżyciem było spotkanie z Włodzimierzem Lubańskim (trzeci od lewej) na zgrupowaniu przed meczem z Cyprem w eliminacjach mistrzostw świata 1978.
Portugalskie wątki w rodzinie Smolarków przewijały się od… dziecka. I to dosłownie. W końcu tata Włodzimierz nie bez powodu dał na imię Euzebiusz swojemu pierworodnemu. To na cześć słynnego portugalskiego piłkarza, gwiazdy Benfiki Lizbona i króla strzelców mistrzostw świata w 1966 roku. „Szczerze mówiąc, to ja nawet nie widziałem, jak Eusebio gra, ale mam z nim zdjęcie. Spotkałem go, gdy był w Rotterdamie z Benficą” – wspominał po latach Ebi. Z późniejszymi portugalskimi gwiazdami obaj Smolarkowie mogli się już spotkać na boisku. I mocno zapadli im w pamięć. Włodzimierz „skaleczył” reprezentację tego kraju na mundialu w Meksyku (1986), strzelając zwycięskiego gola. A Ebi jeszcze przelicytował ojca. 11 października 2006 roku na Stadionie Śląskim dwukrotnie pokonał portugalskiego bramkarza. To właśnie ten mecz zdefiniował kadrę Leo Beenhakkera. To właśnie to zwycięstwo poniosło biało-czerwonych w eliminacjach Euro 2008.
Dwa medale mistrzostw świata, trzy krążki igrzysk olimpijskich, ćwierćfinał EURO, wygrane z Anglią, Brazylią, Holandią czy Niemcami. Przypominamy pamiętne wydarzenia dotyczące najważniejszej drużyny w naszym kraju – reprezentacji Polski. To właśnie kadra narodowa dostarczyła nam największych emocji, wrażeń i wzruszeń. Oczywiście lista jest subiektywna, ale każdy może ułożyć własną, dlatego zachęcamy do tworzenia kolejnych oraz do odwiedzenia Biblioteki PZPN. W niej można zobaczyć i poczytać o prezentowanych poniżej wydarzeniach.
Tytuły były druzgocące. NAJCZARNIEJSZY DZIEŃ NASZEGO PIŁKARSTWA, JESZCZE JEDNO ROZCZAROWANIE, DNO UPADKU POLSKIEGO PIŁKARSTWA. Dziennikarze nie oszczędzali reprezentacji, która 22 lipca 1956 roku rozegrała towarzyskie spotkanie z Niemiecką Republiką Demokratyczną. Czym zasłużyli sobie na tak miażdżącą krytykę stojący na zdjęciu panowie? (od prawej: Horst Mahseli, Lucjan Brychczy, Czesław Ciupa, Jerzy Woźniak, Czesław Uznański, Marceli Strzykalski, Henryk Kempny, Leszek Jezierski, Roman Korynt, Ryszard Wyrobek i Edmund Zientara).
W tym golu wszystko się zgadzało. Wszystko było majstersztykiem. Często z przymrużeniem oka patrzymy na futbol sprzed lat. Bramka Andrzeja Szarmacha strzelona Włochom na mundialu w Niemczech (1974) wciąż budzi jednak podziw i respekt dla wyjątkowej klasy strzelca. Nie jest wyblakłą „perłą z lamusa”, ale kanonem, którym zachwycają się kolejne pokolenia kibiców. Jednak nie tylko „Diabeł” zasłużył w tej akcji na uznanie – także jego koledzy z zespołu: Henryk Kasperczak i Grzegorz Lato.
Atmosfera wokół kadry nie była zła. Była bardzo zła. Drużyna Antoniego Piechniczka jechała na mundial do Hiszpanii (1982) z dużymi nadziejami. Nie bez podstaw. Dwa eliminacyjne zwycięstwa nad NRD czy wyjazdowa wygrana w towarzyskim starciu z mistrzem świata Argentyną pokazały, że w tej drużynie jest potencjał. Jak duży? Nawet na strefę medalową. Ale po dwóch bezbramkowych remisach z Włochami i Kamerunem biało-czerwoni stanęli pod ścianą. Albo w ostatnim meczu grupowym wygrają z Peru, albo tego samego dnia czarterem wracają do Polski. Po spotkaniu z Kamerunem krytyka dziennikarzy skupiła się na Zbigniewie Bońku.
Mecz-pomnik. Nie wszystkie pomniki z czasów PRL-u przetrwały próbę czasu, ale ten ma się doskonale. I tak już zapewne zostanie. To, co wydarzyło się 17 października 1973 roku na stadionie Wembley, jedni rozpatrywali w kategoriach cudu, inni najwięcej mówili o niesamowitym polskim szczęściu, a jeszcze inni widzieli w tym potwierdzenie przemyślanej pracy sztabu Kazimierza Górskiego z grupą wyjątkowo utalentowanych piłkarzy. Pracy, która doprowadziła biało-czerwonych do medalu mistrzostw świata i dwóch krążków igrzysk olimpijskich. A może remis na Wembley był kulminacją wszystkich tych czynników?
Wielkie osobowości polskiego futbolu na wielkim stadionie. Na Camp Nou w Barcelonie stoją od lewej: Dariusz Szpakowski, Hubert Kostka i Antoni Piechniczek. Zdjęcie wykonano 27 czerwca 1982 roku podczas treningu Polaków, dzień przed mundialowym starciem z Belgią. Chyba nikt z bohaterów tej fotografii nie spodziewał się, że mecz z „Czerwonymi Diabłami” będzie koncertem Zbigniewa Bońka i jego kolegów.
Z dwoma rywalami już graliśmy na mundialach, a z trzecim spotykaliśmy się tylko towarzysko. Argentyna, Meksyk i Arabia Saudyjska – to grupowi rywale biało-czerwonych w MŚ 2022. Całą zabawę zaczniemy od starcia z Meksykiem (22 listopada), później teoretycznie najsłabsza Arabia Saudyjska (26 listopada), a na Andrzejki (30 listopada) pójdziemy w tango z faworytem grupy C, czyli Argentyną. Tylko z dwukrotnymi mistrzami świata (1978, 1986) z Ameryki Południowej mamy gorszy bilans. Z reprezentacją Kraju Azteków wychodzimy na remis, a z Arabią Saudyjską wszystko wygraliśmy.
Z kwalifikacjami na mundial jest trochę tak jak z egzaminami do Akademii Teatralnej. Chętnych jest zdecydowanie więcej niż miejsc. Do eliminacji mistrzostw świata 2022 zgłosiło się 209 reprezentacji z sześciu konfederacji kontynentalnych. Miejsc było tylko 31, gdyż Katar jako gospodarz miał promocję z urzędu. W gronie mundialowych szczęśliwców po raz drugi z rzędu znaleźli się biało-czerwoni. Ale droga na mistrzostwa świata, po raz pierwszy rozgrywane na Bliskim Wschodzie, nie była łatwa. Nasza marszruta zaczęła się na Puskas Arenie w Budapeszcie, a skończyła na wypełnionym po brzegi Stadionie Śląskim. W rozgrywanych w ekspresowym tempie eliminacjach były emocje, niespodzianki i... nieoczekiwane zwroty akcji. Nie tylko na boisku. Przypomnijmy sobie najważniejsze wydarzenia polskiej drogi na mundial 2022.
Po raz dziewiąty w historii i po raz czwarty w XXI wieku. Zwycięstwo w barażowym starciu nad Szwecją 2:0 dało biało-czerwonym kolejną przepustkę do historii. Kolejną, bo awans na największy turniej piłkarski globu już jest nobilitacją. Do tej pory nasza drużyna zagrała na mundialu ośmiokrotnie. Po raz pierwszy jeszcze przed wojną. Opowieściami i wspomnieniami o występie z 1938 roku, zakończonym minimalną porażką (5:6) po heroicznym boju z Brazylią, polscy kibice musieli żyć przez 36 lat. Dopiero w 1974 roku jedenastka Kazimierza Górskiego zapisała kolejną fascynującą mundialową historię.
Z sześćdziesiątki zrobiła się dziesiątka. I był to trudny wybór. 60 spotkań biało-czerwonych na Śląskim to mnóstwo emocji, radości i wzruszeń. My wybraliśmy dziesięć z nich – wszystkie o punkty. To w Kotle Czarownic czterokrotnie fetowaliśmy awans na wielkie turnieje. I liczymy, że już niedługo będziemy świętować po raz piąty. Ale zanim to tego dojdzie zapraszamy na powtórkę z historii. Warto przypomnieć bohaterów sprzed lat, a może gdzieś za rogiem czekają kolejni? Mamy nadzieję, że poznamy ich już 29 marca 2022 roku, po zwycięskim barażu o katarski mundial. Ale na razie startujemy z naszym wehikułem czasu!
Znani, sławni, lubiani, a nawet podziwiani. Prawdziwi celebryci lat siedemdziesiątych. Na fotografii znana spikerka telewizyjna Krystyna Loska w tańcu z selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Polski Kazimierzem Górskim. Zdjęcie wykonano w styczniu 1974 roku w warszawskim Hotelu Europejskim na Balu Mistrzów Sportu. Hitem wieczoru była piosenka „Eviva España”, grana na cześć triumfatora plebiscytu „Przeglądu Sportowego” kolarza Ryszarda Szurkowskiego, który tęczową koszulkę mistrza świata amatorów zdobył w Barcelonie.
To nasz wielki tercet. Do Kazimierza Deyny i Zbigniewa Bońka dołączył Robert Lewandowski. Tylko tych trzech polskich piłkarzy znalazło się na podium w plebiscycie „Złotej Piłki” organizowanym co roku przez tygodnik „France Football”. Tylko raz - w 2020 roku - z powodu pandemii koronawirusa, ten najbardziej prestiżowy plebiscyt piłkarski na świecie został odwołany. A szkoda, bo wtedy murowanym kandydatem do zwycięstwa był Lewandowski. W sumie w 65-letniej historii „Złotej Piłki” na listach laureatów znalazło się dwunastu polskich piłkarzy. Pierwszy w tej sztafecie pokoleń był duet Górnika Zabrze: Włodzimierz Lubański i Zygfryd Szołtysik. Ostatnim, jak łatwo się domyślić, Robert Lewandowski.
Można pomylić zawodników. Można nie zauważyć gola. Można nie zorientować się, że jeden z piłkarzy dostał czerwoną kartkę i z tego powodu zszedł boiska. Ale czy można pomylić dwie rywalizujące drużyny? I z tą nieświadomością komentować mecz? Wydaje się to mało realne, ale… tak się tylko wydaje. Historia bowiem zna i taki przypadek. Dotyczył on znanego w latach 70. komentatora Telewizji Polskiej Stefana Rzeszota (na zdjęciu z angielską gazetą wydaną tuż po meczu z Polską na Wembley w 1973 roku).
Kibice podziękowali piłkarzom… nogami. W listopadowe południe 1981 roku przyszło ich na wrocławski Stadion Olimpijski prawie 30 tysięcy. Skąd takie zainteresowanie starciem z Maltą, którego wynik był łatwy do przewidzenia?
„Chciałem zabić kilku piłkarzy w szatni podczas przerwy, ale wtedy poszedłbym do więzienia i nie zdobylibyśmy punktu” – te słowa Csaby László przeszły do kanonu najsłynniejszych piłkarskich cytatów. Węgierski szkoleniowiec był wtedy menadżerem szkockiego klubu Hearts of Midlothian, a jego piłkarze odrobili w drugiej połowie dwubramkową stratę do rywali. Kazimierz Górski nigdy nie miał tak „krwiożerczych” zamiarów wobec piłkarzy, ale w przerwie meczu z Węgrami w finale igrzysk w Monachium (1972) stanął przed jednym z najtrudniejszych wyzwań w trenerskiej karierze. Biało-czerwoni przegrywali 0:1, a atmosfera w szatni była bliska wrzenia.
Akcja tego „filmu” rozwinęła się błyskawicznie. Jak w amerykańskim kinie, choć w dobrze nam znanych realiach. W lipcu 2000 roku Emmanuel Olisadebe otrzymał polskie obywatelstwo. Miesiąc później zadebiutował w reprezentacji i na dzień dobry wbił gola Rumunom. A na początku września został bohaterem sensacyjnego zwycięstwa nad Ukrainą w Kijowie. Tak zaczął się pamiętny serial z udziałem pierwszego czarnoskórego piłkarza w biało-czerwonej koszulce. Dzięki jego ośmiu golom w eliminacjach nasza drużyna znowu pojechała na mistrzostwa świata. Na ten awans czekaliśmy szesnaście lat. Dwa trafienia Nigeryjczyka z polskim paszportem miały szczególne znaczenie. 24 marca 2001 roku kadra Jerzego Engela w porywającym stylu wygrała z Norwegią. I to na „gorącym terenie”, choć w chłodnym tego dnia Oslo.
Stoisz sam przed bramką. Marzniesz, nudzisz się, denerwujesz i czekasz. Czekasz, aż twoi koledzy, którzy nie schodzą z połowy przeciwnika, wreszcie coś strzelą. Bezskutecznie. Wtedy, po niemal godzinie gry, rywale przeprowadzają jedną jedyną akcję. I ty musisz się w niej wykazać. Ale dajesz plamę. Nierozgrzany i zestresowany przepuszczasz piłkę pod brzuchem. A właśnie ten strzał zadecydował, że na mistrzostwa świata pojadą przeciwnicy. Tak wyglądał słynny mecz Anglia – Polska na Wembley z perspektywy Petera Shiltona.
Z meczem jest jak z filmem. Są takie, które przechodzą do historii i stają się klasykami. Są też takie, o których zapominamy tuż po jego zakończeniu albo zniesmaczeni wychodzimy jeszcze w czasie jego trwania. Zwycięstwo nad Holandią (4:1) w cuglach wygrywa plebiscyty na najlepszy mecz reprezentacji Polski w całej jej historii. Co decyduje o niezwykłości piłkarskiego widowiska? Klasa drużyn, wielkie indywidualności, ranga spotkania, otoczka medialna i zainteresowanie kibiców. Wszystkie te składniki zostały idealnie dobrane 10 września 1975 roku.
Wszystko już było. Podobno autorem tego powiedzenia, starego jak świat, jest Josef ben Akiba. Podobno, bo do dziś trwają spory, czy to rzeczywiście sentencja tego żydowskiego rabina. A Ben Akiba nie pozostawił po sobie żadnej spuścizny piśmienniczej. Tak czy siak wczorajszy mecz z Anglią na Stadionie Narodowym wpisuje się w sens zdania, że naprawdę „wszystko już było”. Oto kilka ciekawostek z polsko-wyspiarskich konfrontacji potwierdzających tę starą prawdę.
Z Anglikami zawsze były problemy. Ich „splendid isolation” także w futbolu miała się całkiem dobrze. Wystarczy przypomnieć, że reprezentacja tego kraju zadebiutowała w mistrzostwach świata dopiero dwadzieścia lat po premierowym turnieju w Urugwaju (1930). A jak już Anglicy wystartowali, to się… skompromitowali. No bo jak inaczej skomentować porażkę 0:1 ze Stanami Zjednoczonymi na brazylijskim mundialu? Przed tym spotkaniem dziennikarze z Wysp Brytyjskich pisali, że są tylko dwie nacje, które nie potrafią grać w piłkę: Eskimosi i Amerykanie. Polacy grali wtedy lepiej od Eskimosów, ale nie na tyle, by dostąpić zaszczytu zmierzenia się z „ojcami futbolu”. Do pierwszego starcia doszło dopiero w 1966 roku. Z 20 dotychczasowych meczów, aż 18 było spotkaniami o punkty. Wygraliśmy tylko raz, ale wszystkie spotkania miały niepowtarzalną otoczkę, historię i dramaturgię. Warto je przypomnieć.
W czasach „słusznie minionych” władza lubiła rozmach. Nic dziwnego, że w PRL-u obchody tysiąclecia państwa polskiego trwały aż sześć lat (od 1960 do 1966 roku). My zapewniamy, że redakcja Biblioteki PZPN swoją „tysiącznicę” będzie świętować znacznie krócej. No i zdecydowanie skromniej – bez zadęcia i patosu.
Miał nieprawdopodobną łatwość do strzelania goli. Pomagała mu w tym krępa sylwetka, nisko osadzony środek ciężkości i silnie umięśnione nogi. Naprawdę trudno było go przepchnąć, przewrócić, czy odebrać piłkę. Był lisem pola karnego, właściwie wszystkie gole strzelał właśnie z szesnastki. W reprezentacji zachodnich Niemiec Gerd Müller (na zdjęciu) miał genialny bilans. Zmarły 15 sierpnia 2021 roku napastnik w 62 meczach zdobył aż 68 bramek. Trzy razy grał w starciach z reprezentacją Polski. Strzelił w nich trzy gole, a za każdym razem jego bramkarską „ofiarą” był Jan Tomaszewski.
To był wyjazd „na zachętę” i jednocześnie pierwszy taki przypadek w historii polskiego futbolu. Na mistrzostwa świata wybrało się więcej zawodników niż mogła liczyć kadra na ten turniej. Każdy z krajów, których reprezentacje awansowały na mundial w Meksyku, powinien zgłosić 22 zawodników. Tymczasem Antoni Piechniczek wziął do kraju Azteków dwóch graczy więcej: Krzysztofa Barana (na zdjęciu drugi od lewej) i Waldemara Prusika (trzeci od lewej). Oczywiście żaden z nich nie był oficjalnym reprezentantem. Ich rola ograniczała się do treningów i oglądania poczynań kolegów z perspektywy trybun. Obaj zostali nietypowi mundialowymi turystami.
„Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna”. Któż nie pamięta najsłynniejszego passusu byłego premiera Leszka Millera? Ale choć piłka nożna ma z mężczyznami wiele wspólnego (choć grają w nią jak wiadomo także panie), to reguła wielkich turniejów jest trochę inna. Koniec jest ważny, ale początek… jeszcze ważniejszy. A jak uczy historia już ten pierwszy mecz w dużym stopniu definiuje twoją rolę na imprezie rangi mistrzowskiej. To wynik tego starcia decyduje, czy będziesz bohaterem turnieju, czy tylko jego statystą. Oczywiście najlepiej zacząć z przytupem. Ale nie jest to łatwe. Szczególnie dla Polaków. Tylko dwukrotnie, na dwanaście prób, wygraliśmy pierwsze spotkanie w mistrzostwach świata lub Europy.
„Bond. My name is James Bond”. Któż tego nie pamięta? W końcu to jedno z najsłynniejszych zdań w historii kina. Zostało powiedziane już w pierwszej minucie i trzydziestej drugiej sekundzie premierowego filmu („Doktor No”) o przygodach niezniszczalnego agenta 007. Tak szybko bohater grany przez Seana Connery’ego przedstawił się światu. Zbigniew Boniek potrzebował trochę więcej czasu na prezentację niż superszpieg Jej Królewskiej Mości. Dokładnie 43 minut mundialowego starcia z Meksykiem (3:1). Ale zrobił to z przytupem. Piłkarski świat na dobre poznał „Zibiego” 10 czerwca 1978 roku.
Dla gospodarzy to spotkanie było tylko epizodem, dla gości miało rangę historyczną. 18 grudnia 1921 roku reprezentacja Polski rozegrała swój pierwszy oficjalny mecz międzypaństwowy. Na stadionie Hungaria w Budapeszcie biało-czerwoni przegrali z Węgrami 0:1.
Półfinał mistrzostw Europy. Polacy przegrywają 0:1, jednak w ostatnich minutach sędzia po faulu na Robercie Lewandowskim dyktuje rzut karny. Stawka meczu jest ogromna, ale chyba nikt nie wyobraża sobie, by nasz kapitan nie podszedł do jedenastki. Tymczasem Lewandowski rezygnuje i prosi Kamila Glika, by ten strzelił za niego. Polskiemu kibicowi trudno uwierzyć w taką hipotetyczną sytuację. Ale w trakcie igrzysk w Monachium doszło do bardzo podobnego zdarzenia. Jego bohaterem także był kapitan biało-czerwonych. Nazywał się Włodzimierz Lubański (na zdjęciu w trakcie treningu w Monachium rozmawia z pięściarzem Ryszardem Tomczykiem).
Dla wielu osób był mistrzem i autorytetem. Jego wiedza była równie imponująca jak jego archiwum. Kilka pokoleń kibiców wychowało się na jego książkach, w tym unikalnych na skalę światową encyklopediach piłkarskich. W ostatnich latach, we współpracy z PZPN, wydał serię czterech albumów o historii polskiego futbolu. 16 listopada, w wieku 75 lat zmarł Andrzej Gowarzewski – jeden z najlepszych i najbardziej znanych historyków futbolu.
Włosi o amatorach mówią dosadnie „dilettanti”. Takimi piłkarskimi „dyletantami” długo byli dla czterokrotnych mistrzów świata polscy piłkarze. Później czas się zmieniły i biało-czerwoni z „dilettanti” stali się dla rywali „maestri” („mistrzami”). Pierwszy oficjalny mecz obie reprezentacje zagrały ze sobą dopiero w 1965 roku. Italia już wtedy była światową potęgą, my – tylko europejskim średniakiem. Zapewne jeszcze długo czekalibyśmy na starcie z Włochami, gdyby los nie przydzielił obu drużyn do jednej grupy w eliminacjach mistrzostw świata. Pierwsze starcie odbyło się na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Italia przyjechała po bezbramkowy remis i bez większego trudu osiągnęła cel.
Tego upalnego lata wszyscy Polacy byli kibicami. To właśnie w czerwcu 1974 roku drużyna Kazimierza Górskiego robiła furorę na piłkarskich mistrzostwach świata w Niemczech. Nic dziwnego, że mundialowe studio biło rekordy oglądalności. Nie tylko dlatego, że obywatele PRL-u byli „skazani” na dwa kanały TVP. Właśnie z tego okresu pochodzi to zdjęcie. Gospodarzem studia MŚ był Tomasz Hopfer (drugi od lewej), a gośćmi: Maryla Rodowicz i Bohdan Tomaszewski.
Szczęście było blisko. W półfinale hiszpańskiego mundialu (1982) biało-czerwoni nie dali jednak rady rozpędzonym Włochom (na zdjęciu Paweł Janas w pojedynku z Paolo Rossim). To właśnie po golach Rossiego Squadra Azzurra wygrała 2:0 i zagrała z RFN w wielkim finale. Do dziś kibice dyskutują, co by było gdyby… Gdyby w starciu z Italią mógł zagrać odsunięty za kartki Zbigniew Boniek. Gdyby selekcjoner Antoni Piechniczek wystawił Andrzeja Szarmacha, który miał patent na Włochów i którego nasi rywale panicznie się bali. I słusznie, bo „Diabeł” dwukrotnie „skaleczył” słynnego bramkarza Dino Zoffa: w 1974 roku w finałach MŚ (2:1) i sześć lat później w spotkaniu towarzyskim (2:2).
Zdrowych i spokojnych świąt Wielkanocnych, chwili refleksji i zadumy, ale także wytchnienia i odpoczynku życzy Redakcja Biblioteki PZPN.
Jeśli w futbolu rzeczywiście obowiązuje zasada cykliczności, to prawdopodobieństwo, że znowu zagramy w jednej grupie z Holandią i Włochami było naprawdę duże. I tak się stało, choć wymagało to czasu i cierpliwości. Na powtórkę takiej rywalizację czekaliśmy… 45 lat. W eliminacjach Euro 1976 „czwartym do brydża” była w grupie Finlandia. W tegorocznej edycji Ligi Narodów ekipę Suomi zastąpi rywal z Bałkanów – Bośnia i Hercegowina. Reszta się zgadza. Warto przypomnieć te najbardziej pamiętne starcia.
Piłkarze w kopalni? Tylko na wycieczce. A w takiej roli, jak na zdjęciu znanego fotoreportera Eugeniusza Warmińskiego, pozują bracia Jan (z lewej) i Jerzy Wilimowie? Dziś wyłącznie na potrzeby kampanii reklamowej lub stylizacji do mediów społecznościowych. Trudno sobie wyobrazić współczesnych zawodników zaplecza ekstraklasy zawodowo fedrujących węgiel.
To był jeden z najbardziej zdumiewających powrotów w polskim sporcie. Dodajmy, powrotów z igrzysk olimpijskich. Z Montrealu biało-czerwoni przywieźli 26 medali, ale z najmniejszą radością przyjęto srebro zdobyte przez piłkarzy. Drużyna Kazimierza Górskiego była jednym z faworytów turnieju, jednak w decydującym meczu przegrała z NRD (1:3). W drodze do finału także nie zachwycała, ale potraktowanie przez kibiców i dziennikarzy srebrnego medalu jako klęski narodowej było dużą przesadą. Okazało się, że tak samo do występu Polaków podeszli... celnicy na warszawskim lotnisku Okęcie.
Drugi mecz biało-czerwonych w eliminacjach Euro 1992 przebiegał pod znakiem... usterek. Nie tyle tych na boisku, bo drużyna Andrzeja Strejlaua nie bez kłopotów wygrała ostatecznie z Turcją 1:0. Główną bohaterką transmisji ze Stambułu była jednak... plansza prezentowana na zdjęciu, która informowała o problemach technicznych poza granicami Polski.
„Echa Stadionów” - to jeden z kultowych programów sportowych Telewizji Polskiej. W każdy poniedziałek dziennikarze TVP, razem z zaproszonymi gośćmi, komentowali najważniejsze wydarzenia minionego weekendu. 20 maja 1985 roku tematem numer jeden była efektowna wygrana polskich piłkarzy z Grecją w eliminacjach mistrzostw świata. Dzień wcześniej, na Stadionie Olimpijskim w Atenach, drużyna Antoniego Piechniczka rozbiła gospodarzy 4:1 po golach Włodzimierza Smolarka, Marka Ostrowskiego, Zbigniewa Bońka (na zdjęciu z Nikolaosem Anastopoulosem, w środku sędzia Zoran Petrović z Jugosławii) i Dariusza Dziekanowskiego.
Aż ósme miejsce, czy tylko ósme miejsce? Taką lokatę zajął Robert Lewandowski w plebiscycie „Złotej Piłki 2019” organizowanej przez tygodnik „France Football”. Kapitan reprezentacji Polski po raz piąty znalazł się w gronie nominowanych zawodników tego prestiżowego plebiscytu. Najlepszy wynik osiągnął w 2015 roku gdy zajął czwarte miejsce. Teraz po raz kolejny znalazł się w czołowej dziesiątce, choć wielu ekspertów uważało, że powinien być znacznie wyżej.
To mały kraj wielkich drużyn. Zaledwie dwumilionowa Słowenia jest potęgą w grach zespołowych. Koszykarze w 2017 roku świętowali mistrzostwo Europy, w tym samym czasie na trzecim stopniu podium w mistrzostwach świata stanęli piłkarze ręczni. Siatkarze w 2019 roku zostali wicemistrzami Starego Kontynentu. Na tym tle piłkarze spisują się przeciętnie, ale dla biało-czerwonych są wyjątkowo niewygodnym rywalem. Wygrana drużyny Jerzego Brzęczka na PGE Narodowym 3:2, na zakończenie udanych eliminacji EURO 2020, była pierwszą ze Słowenią od 15 lat. To także pierwsze zwycięstwo nad tym zespołem w meczach o punkty.
Skuteczny tercet warszawskiej Gwardii, brutalny faul na Edmundzie Zientarze, reprezentant Polski, który później zagrał przeciwko… biało-czerwonym, gorzkie słowa komentatora TVP Dariusza Szpakowskiego po niespodziewanej porażce Polaków, kapitalny mecz Wojciecha Kowalczyka i „babole” Józefa Wandzika, debiut Jerzego Dudka, przepiękny gol Rafała Siadaczki z rzutu wolnego czy jubileuszowe koszulki i efektowny występ drużyny Jerzego Brzęczka. W historii spotkań Polski z Izraelem nie brakuje ciekawych, a czasami frapujących wydarzeń.
Nazywano ich „małżeństwem doskonałym”, bo na boisku rozumieli się bez słów. Włodzimierz Lubański i Zygfryd Szołtysik – to jeden z najsłynniejszych duetów w historii polskiego futbolu.
O roli kobiet w historii wiemy sporo, ale o ich roli w dziejach polskiego futbolu, szczególnie tego reprezentacyjnego, już znacznie mniej. Najbardziej znana chyba jest sprawa związana z rewanżowym meczem z Holandią w eliminacjach mistrzostw Europy 1976.
„Polak, Węgier, dwa bratanki, ale my strzelamy bramki”, „Ćmikiewicz, Deyna, Gadocha, Szymczak, Kraska – na piątkę piątka warszawska” (chodzi o piłkarzy, którzy na igrzyskach w Monachium reprezentowali dwa kluby ze stolicy: Legię i Gwardię – przyp. red.). Takimi transparentami witano drużynę Kazimierza Górskiego wracającą 11 września 1972 roku ze złotym medalem olimpijskim.
To nie był dobry dzień dla reprezentacji Polski, ale nikt się nie spodziewał, że będą jeszcze gorsze. No, może z wyjątkiem dwóch dżentelmenów, którzy przewidzieli pewne wydarzenia. 16 czerwca 1986 roku biało-czerwoni przegrali z Brazylią 0:4 w 1/8 finału meksykańskiego mundialu. Do unilateralnego studia TVP w Guadalajarze Dariusz Szpakowski zaprosił selekcjonera Antoniego Piechniczka i kapitana zespołu Zbigniewa Bońka.
Strzelił najważniejszego gola w historii polskiego futbolu, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej nic nie zapowiadało, że w ogóle wystąpi w tym meczu. 28 października 1946 roku w podrzeszowskiej wsi Drabinianka urodził się Jan Domarski (na zdjęciu).
Ci trzej panowie nie tylko lubili towarzysko spędzać ze sobą czas, ale także świetnie rozumieli się na boisku. Przez lata Jerzy Woźniak (pierwszy z lewej), Lucjan Brychczy i Ernest Pohl byli wiodącymi postaciami reprezentacji, z którą zagrali m.in. na igrzyskach olimpijskich w Rzymie (1960). Razem występowali także w Legii, z którą zdobyli mistrzostwo i Puchar Polski. Później Pohl odszedł do Górnika i stał się jedną z legend zabrzańskiego klubu. Brychczy na ten status zapracował w Legii.
To ważna data w polskim futbolu. Może najważniejsza. Chodzi nie tylko o to, że remis z Anglią dał biało-czerwonym awans do finałów mistrzostw świata. Pierwszy od 36 lat. Niezapomniana drużyna Kazimierza Górskiego przełamała barierę niemożności, niewiary w to, że z gigantami futbolu można grać nie tylko jak równy z równym, ale nawet być lepszym. Piłkarze zyskali sławę i uznanie, a polski futbol wyszedł z opłotków na salony. I przez lata czuł się tam doskonale.
Na jakim mundialu mieliśmy drużynę, która potencjalnie była piorunującą mieszanką rutyny z młodością? Na jakie mistrzostwa jechaliśmy w roli jednego z faworytów? Na którym turnieju naszym najlepszym meczem był ten, który... przegraliśmy? W jakiej imprezie, zdaniem zagranicznych ekspertów, mieliśmy najlepszy atak na świecie? W jakich mistrzostwach świata nasz selekcjoner dokonał największej liczby zmian w składzie? Po jakim mundialu piąte miejsce przyjęto z niedosytem, a nawet zawodem? Na wszystkie te pytania jest jedna odpowiedź. Mistrzostwa świata w Argentynie do dziś budzą emocje kibiców. I do dziś, mimo upływu lat, pozostaje żal z powodu straconej szansy. Może nawet na złoto....