Do Montrealu jechaliśmy po złoto. Drużyna Kazimierza Górskiego była uważana za faworyta turnieju olimpijskiego. Nie mogło być inaczej, jeśli w kadrze znaleźli się praktycznie wszyscy zawodnicy (z wyjątkiem Adama Musiała i Roberta Gadochy), którzy zachwycili świat dwa lata wcześniej na mundialu w Republice Federalnej Niemiec. Jeśli wtedy Polacy pokonali Argentynę, Włochy czy Brazylię, to teraz nie poradzą sobie z grupowymi rywalami pokroju Kuby czy Iranu? Drużyna Kazimierza Górskiego nie musiała nawet grać w eliminacjach i do Kanady przyjechała bronić złota z monachijskich igrzysk (1972).
Pod uwagę brano również specyfikę turniejów olimpijskich. Wtedy najsilniejsze drużyny mogły wystawić kraje z obozu socjalistycznego. Państwa kapitalistyczne przysyłały tylko drużyny amatorskie. Wszystko przez fałszywe pojęcie zawodowstwa. W demoludach oficjalnie piłkarze nie dostawali pieniędzy za grę, a nieoficjalne byli zatrudnieni w patronujących klubom zakładach pracy na tak zwanych lewych etatach. Z tego powodu turniej w Montrealu zapowiadał się jako rywalizacja praktycznie tylko trzech drużyn: Polski, Niemieckiej Republiki Demokratycznej i Związku Radzieckiego.
Piłkarze NRD byli przed igrzyskami jednym z głównych faworytów do medalu. Na zdjęciu: niemieckiego zawodnika próbuje powstrzymać Władysław Żmuda.
Były jednak obawy przed wylotem na igrzyska. Na srebrnej drużynie Górskiego zaczęły pojawiać się coraz większe rysy. Niby piłkarze byli ci sami, ale… jednak inni. Znający smak sukcesu, wygodni, zadowoleni z siebie i życia. Może byłoby inaczej, gdyby ci najlepsi mogli przejść do zachodnich klubów. Zgodnie z ówczesnymi przepisami, byli za młodzi na wyjazd za granicę, a nielegalne pozostanie na Zachodzie nie wchodziło w grę. Zamiast Madrytu czy Monachium byli skazani na Mielec, Chorzów czy Zabrze. W meczach towarzyskich przed igrzyskami było źle – porażka goniła porażkę. Dopiero przed wylotem do Kanady Polacy przypomnieli sobie dni chwały, wygrywając 3:0 na Stadionie Śląskim z olimpijską reprezentacją Brazylii.
Sukces mogli osiągnąć następcy gwiazd, ale „młodych gniewnych” Górski z oporami wprowadzał do kadry. Jak dał im szansę w meczach towarzyskich, to do Montrealu już nie zabrał. Tak było ze Zbigniewem Bońkiem.
Zbigniew Boniek zadebiutował w reprezentacji w marcu 1976 roku w towarzyskim meczu z Argentyną. Na igrzyska do Montrealu jednak nie pojechał.
Zaczęło się od falstartu – bezbramkowego remisu z Kubą. Drużyna grała fatalnie i takie też były nastroje po meczu. Swoje dołożył Górski na pomeczowej konferencji prasowej: – Moi zawodnicy grali dziś jak profesorowie futbolu. Myśleli, że rywale już na dźwięk ich nazwisk położą się na boisku. Nie realizowali w ogóle założeń taktycznych.
Piłkarze byli w szoku. Dotychczas takie słowa słyszeli od Górskiego tylko w szatni, a nie na konferencji prasowej.
– Do tej pory nasz selekcjoner, gdy coś leżało mu na sercu, nie owijał niczego w bawełnę i najpierw z nami prał te brudy. Teraz okazało się nagle, że zaistniał podział na „ja” i „oni” – tak opisywał tę sprawę Jan Tomaszewski w książce „Kulisy reprezentacyjnej piłki”.
Podczas igrzysk w Montrealu po raz pierwszy doszło do nieporozumień między trenerem Kazimierzem Górskim a piłkarzami. Ciśnienia nie wytrzymał między innymi Jan Tomaszewski, który w finałowym meczu opuścił boisko już po 20 minutach.
W kolejnym meczu – z Iranem – było jeszcze gorzej. Trochę tak jak w słynnej powieści dla młodzieży Adama Bahdaja „Do przerwy 0:1”. Wcześniej Persowie wygrali z Kubą 1:0 i jeszcze jeden ich gol wystarczył, by Polacy odpadli z turnieju już po fazie grupowej. Nic dziwnego, że w szatni było nerwowo, a do akcji wkroczył kapitan drużyny.
– Panowie, daję sobie i wam dwadzieścia minut na zmianę wyniku. Wyobrażacie sobie, że możemy przegrać z Iranem? – pytał Kazimierz Deyna.
Pomogło. Polacy wygrali 3:2, a w kolejnych meczach pokonali Koreę Północną i dobrze im znaną olimpijską reprezentację Brazylii.
Kazimierz Deyna (drugi z prawej) świetnie się sprawdził w roli kapitana. To w dużej mierze dzięki niemu udało się pokonać kryzys zespołu po pierwszej połowie meczu z Iranem.
W finale czekali już wschodni Niemcy. I wróciły koszmary z pierwszych meczów igrzysk. Przed meczem filar obrony Jerzy Gorgoń zgłosił kontuzję i został na ławce rezerwowych. Po czternastu minutach było 2:0 dla NRD. Sześć minut później zestresowany Tomaszewski zszedł z bramki. Zastąpił go Piotr Mowlik. To było za dużo nawet na trzecią drużynę świata. Skończyło się 1:3, ale srebrny medal przyjęto w Polsce jak klęskę. Odczuli to piłkarze. Do kraju przylecieli po dziesięciogodzinnej podróży samolotem rejsowym, choć reszta ekipy wracała z igrzysk dwoma czarterami. Na Okęciu „dogrywkę” drużynie Górskiego zrobili… celnicy. Trzech piłkarzy poddano rewizji osobistej, pozostałym dokładnie przeszukano bagaże. Kilku zawodników musiało zapłacić cło za kupione w Kanadzie towary.
Miny polskich piłkarzy po ceremonii medalowej mówią wszystko. Od lewej: Henryk Kasperczak, Grzegorz Lato i Zygmunt Maszczyk.
To był koniec legendarnej drużyny. Kazimierz Górski zrezygnował z funkcji selekcjonera i wyjechał do Grecji. Ale przedtem powiedział prorocze słowa: – Jeśli srebrny medal olimpijski był porażką, to ja chętnie zaczekam na kolejny. Musiał czekać szesnaście lat. W Barcelonie jego wynik powtórzyła drużyna Janusza Wójcika, a Górski był wtedy… prezesem PZPN. Ale to już zupełnie inna historia.