polska - węgry (10.09.1972)polska - węgry (10.09.1972)
KronikiTajemnica szatni
Tajemnica szatni
Autor: Rafał Byrski
Data dodania: 12.11.2021
FOT. EAST NEWSFOT. EAST NEWS

„Chciałem zabić kilku piłkarzy w szatni podczas przerwy, ale wtedy poszedłbym do więzienia i nie zdobylibyśmy punktu” – te słowa Csaby László przeszły do kanonu najsłynniejszych piłkarskich cytatów. Węgierski szkoleniowiec był wtedy menadżerem szkockiego klubu Hearts of Midlothian, a jego piłkarze odrobili w drugiej połowie dwubramkową stratę do rywali. Kazimierz Górski nigdy nie miał tak „krwiożerczych” zamiarów wobec piłkarzy, ale w przerwie meczu z Węgrami w finale igrzysk w Monachium (1972) stanął przed jednym z najtrudniejszych wyzwań w trenerskiej karierze. Biało-czerwoni przegrywali 0:1, a atmosfera w szatni była bliska wrzenia.

Wszystko przez sytuację z 42. minuty. Kazimierz Deyna, wyprowadzając piłkę z własnego pola karnego, niefortunnie podał do Béli Várady’ego, a Węgier bez problemów wykorzystał prezent i pokonał Huberta Kostkę. To nie był błąd. To był „wielbłąd” pomocnika Legii. Polacy, choć nie byli gorsi od Madziarów, przegrywali jak w tytule znanej powieści Adama Bahdaja „Do przerwy 0:1”.

Co się później działo w polskiej szatni? Na ten temat krążą różne, często sprzeczne opinie. Znany dziennikarz Stefan Szczepłek w programie TVP Sport „Biało-czerwone jedenastki” powiedział, że było naprawdę ostro i piłkarze skoczyli sobie do oczu. Padły mocne słowa, a najwięcej dostało się rzecz jasna pechowemu Deynie. Z kolei Robert Gadocha całą sytuację zapamiętał zupełnie inaczej.

robert gadocha

W szatni panowała śmiertelna cisza. Coś mi podpowiadało, że trzeba rozmawiać, że trzeba się zmobilizować, że jeszcze nie wszystko stracone. Pamiętam, co powiedziałem: „Panowie, zostało 45 minut gry. A drugie takie 45 minut może się długo nie powtórzyć”.

Wypowiedź Roberta Gadochy z albumu „Historia polskiej piłki nożnej”, numer 6, Warszawa 1999

Jedno jest pewne. Rola Górskiego w rozładowaniu nerwowej sytuacji była nie do przecenienia. Pan Kazimierz po raz kolejny wykorzystał wielki autorytet i zaufanie, jakim darzyli go piłkarze. I swoją „siłę spokoju” wykorzystał w słusznej sprawie.

jerzy kraska

Trener Górski od razu uciszył wszystkich. Powiedział, że nie mamy czym się przejmować, jesteśmy lepsi, mamy wyjść na drugą połowę, grać dalej, a wynik przyjdzie sam.

Wypowiedź Jerzego Kraski z programu TVP Sport „Biało-czerwone jedenastki”, 2014 r.

I rzeczywiście przyszedł. Węgrzy byli znakomitymi technikami, ale padający bez przerwy deszcz i błotniste boisko wyrównały szanse obu drużyn. A wyjątkowo zmobilizowany Deyna zrehabilitował się już dwie minuty po wznowieniu gry.

1:1 Gol K. Deyny, asysta Z. Szołtysika
Kazimierz Deyna

Dostałem piłkę około trzydziestu metrów od węgierskiej bramki. Minąłem zwodem obrońcę, idę dalej… Atakuje mnie stoper, lecz mijam i jego… Przerzuciłem piłkę na lewą nogę. Byłem nie dalej jak siedemnaście metrów od Gécziego. Zobaczyłem całą bramkę. Strzeliłem więc po ziemi w lewy róg.

Wypowiedź Kazimierza Deyny z albumu „Historia polskiej piłki nożnej”, numer 6, Warszawa 1999

Polacy grali w bawełnianych koszulkach, które szybko nasiąkały wodą. Można je było wyżymać, ale ciężko się w nich grało. Przy drugim golu Deyny mokre koszulki okazały się jednak…. naszym atutem.

2:1 Gol K. Deyny

Gdy piłka po otarciu się o głowę węgierskiego obrońcy upadła na ziemię, mogłem do niej doskoczyć. Popchnąłem ją nieco do przodu. Byłem wtedy około sześciu metrów od bramki. Jeden z obrońców chciał wejść wślizgiem, a potem próbował mnie złapać za koszulkę. Byłem absolutnie mokry i czułem, jak jego ręka zsunęła się po śliskim materiale. W czasie tego starcia potknąłem się i straciłem rytm biegu. Przez głowę przemknęła myśl – jak się przewrócę, będzie rzut karny. Jakoś jednak utrzymałem się na nogach. Linia kończąca boisko była już trzy metry przede mną. Na dodatek bramkarz ruszył w moją stronę. Zamarkowałem strzał. Géczi dał się nabrać na kawał. Usiadł na ziemi. Pchnąłem piłkę jeszcze naprzód i z samej linii strzeliłem ją do bramki. Musiałem to zrobić prawą nogą, chociaż byłem z lewej strony boiska. Wyszło to jakoś dziwnie, jak uderzenie rakietą tenisową z bekhendu. Innej możliwości jednak nie było.

Wypowiedź Kazimierza Deyny z albumu „Historia polskiej piłki nożnej”, numer 6, Warszawa 1999

Dla Deyny finał z Węgrami był niesamowitym „rollercoasterem” (choć w tamtych czasach nikt nie znał tego określenia), ale ze szczęśliwym zakończeniem. Polacy wygrali przecież 2:1 z piłkarską potęgą. Madziarzy byli trzykrotnymi mistrzami olimpijskimi (1952, 1964, 1968), którzy ogrywali nas kiedy i jak chcieli. Do czasu pamiętnego finału z Monachium wygraliśmy z Bratankami tylko raz (4:2 w 1939 roku). Ponadto raz zremisowaliśmy i doznaliśmy aż szesnastu (!) porażek.

A jeszcze tuż przed wylotem na igrzyska kadra Górskiego przegrała w sparingu z Polonią Bytom aż 0:3. „Wyślijmy do Monachium Polonię, efekt będzie taki sam, a może lepszy” – drwili dziennikarze. Na szczęście nie mieli racji.

A olimpijskie złoto warte było wtedy… dwie inżynierskie pensje. Piłkarze dostali bowiem po osiem tysięcy złotych. Za te pieniądze Gadocha kupił sobie BMW. Podobno najlepsze w Warszawie. O kolorze jego samochodu kroniki niestety milczą. Szkoda, bo złoty lakier byłby szczytem ekstrawagancji.