polska - peru (18.06.1978)polska - peru (18.06.1978)
KronikiA „Diabeł” się cieszy….
A „Diabeł” się cieszy….
Autor: Rafał Byrski
Data dodania: 18.06.2024
FOT. PAPFOT. PAP

To była jedna z najbardziej pamiętnych „cieszynek” w polskim futbolu. I to w czasach, gdy to słowo kojarzyło się z miastem przy południowej granicy, a nie z bardziej lub mniej oryginalnym okazywaniem radości po strzeleniu gola. Ale chcąc czy nie chcąc, Andrzej Szarmach pamiętnym gestem po zdobyciu bramki w meczu z Peru na argentyńskim mundialu stał się jednym z prekursorów „cieszynek”. I to zupełnie nieświadomie. Gdyby znakomity napastnik o przezwisku „Diabeł” taki gest wykonałby dziś, to z miejsca trafiłby na czołówki wszystkich możliwych mediów. A nie jest wykluczone, że jego boiskową pantomimą zainteresowaliby się także spece od reklamy i PR-u. Jednak w czasach siermiężnego PRL-u Szarmachowi musiała wystarczyć pamięć i uznanie ludzi. 18 czerwca 1978 roku ten „diabelski” gest” z Mendozy był tematem rozmów w wielu polskich domach.

Szarmach jechał do Argentyny z dużymi nadziejami. Zresztą tak jak wszyscy piłkarze kadry Jacka Gmocha. Dla „Diabła” dwa poprzednie turnieje były wręcz bajkowe. Na mundialu w RFN-ie (1974) został wicekrólem strzelców z pięcioma golami. Tylko o dwa mniej od kumpla z drużyny – Grzegorza Laty. Dwa lata później było jeszcze lepiej. Ekipa Kazimierza Górskiego na igrzyskach w Montrealu wprawdzie nikogo nie zachwyciła (choć wróciła ze srebrnym medalem), ale nie dotyczyło to Szarmacha. On znowu brylował. A świetną grę udokumentował tytułem najlepszego snajpera olimpijskiego turnieju (6 goli).

Ale na mundialu w Argentynie „Diabłowi” szło jak po grudzie. Tak jak całej drużynie. Szarmach zagrał w premierowym meczu z RFN-em (0:0), jednak już w kolejnym starciu z Tunezją (1:0) po godzinie zmienił go 18-letni debiutant Andrzej Iwan. Z Meksykiem (3:1) „Diabeł” w ogóle „nie powąchał murawy”. Kolejną rundę turnieju znowu zaczął w podstawowym składzie, a Polacy po najlepszym meczu w turnieju przegrali z Argentyną (0:2).

Wyniki były pod kreską, a atmosfera daleka od sielankowej. Prawdę powiedziawszy, wszyscy kłócili się ze wszystkimi. Starsi piłkarze z młodszymi, cała drużyna z działaczami o premie, a Gmoch notorycznie mieszał składem.

Za porażkę z Argentyną „odpowiedzieli” Jan Tomaszewski i Henryk Kasperczak. Tego pierwszego w starciu z Peru zastąpił Zygmunt Kukla. Za Kasperczaka, który w meczu z gospodarzami zagrał na nietypowej dla siebie pozycji środkowego obrońcy, wszedł Jerzy Gorgoń. A właściwie wrócił do łask Gmocha.

Peruwiańczycy byli rewelacją pierwszej rundy turnieju. Ograli faworyzowanych Szkotów (3:1), zdeklasowali Irańczyków (4:1) i nie dali się Holendrom (0:0). Świat zachwycał się zwinnym jak kot bramkarzem Ramónem Quirogą oraz skutecznym pomocnikiem Teófilo Cubillasem (w tych trzech meczach strzelił pięć goli). Ale na rozpoczęcie drugiej rundy zespół Marcosa Calderóna szybko został sprowadzony na ziemię – przegrał z Brazylią (0:3).

Dla obu drużyn był to zatem mecz o wszystko, ale… nie było tego widać na boisku. Senną atmosferę ożywiła dopiero akcja z drugiej połowy meczu.

1:0 A. Szarmach po podaniu G. Laty

W 65. minucie po prawej stronie boiska tuż przy linii bocznej Navarro, naciskany przez Latę, nie mógł sobie poradzić z opanowaniem piłki. Mielczanin niczym chytry lis zaczekał tylko na dogodny moment i przejąwszy futbolówkę, ruszył w kierunku pola karnego przeciwnika. Dostrzegł czającego się Szarmacha i do niego skierował swe podanie. Szarmach niczym zawodowy akrobata pofrunął w powietrzu i efektownym szczupakiem z dziesięciu metrów strzałem obok lewego słupka zdobył jakże upragnionego gola.

Roman Czerwenka „Historia piłkarskich mistrzostw świata. Argentyna 78”; Wydawnictwo Sindruk, Opole 2001

Szarmach strzelił pięknie, ale wszystkie mundialowe problemy oraz frustracje, swoje i drużyny, wyraził w tym pamiętnym geście. Opowiadał o tym po latach dziennikarzowi TVP Jackowi Kurowskiemu.

Andrzej Szarmach

Strzeliłem gola podobnego do tego z Włochami w 1974 roku. (…) Nawet nieźle wyszło. Lubiłem takie gole – nie tylko ładne, ale i decydujące. Wygraliśmy 1:0, choć cieszyć się nie było z czego. Więcej w tym wszystkim było złości niż radości. Wszystko się we mnie mieszało. Gniew, rozczarowanie, smutek, złość. Piąty mecz na mistrzostwach, a ja strzelam dopiero pierwszego gola i jak się miało okazać – jedynego.

Andrzej Szarmach, Jacek Kurowski „Szarmach. Diabeł nie anioł”; Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2016

Polacy dowieźli skromne 1:0, a pod koniec meczu kibice zobaczyli jeszcze dwie niecodzienne sytuacje. Najpierw Zbigniew Boniek pilnujący Cubillasa (bynajmniej nie „na radar”) bezceremonialnie złapał Peruwiańczyka za koszulkę i przerwał groźną akcję rywali. Później na naszej połowie pojawił się… bramkarz Quiroga. Tak, to nie pomyłka. W ten nowatorski wówczas sposób Peruwiańczycy walczyli o remis. A gdy Lato chciał minąć peruwiańskiego golkipera, ten podobnie jak Boniek zabawił się w zapaśnika. I także dostał żółtą kartkę. Ale bohaterem został Szarmach. „Jego wspaniała główka stała się nieszczęściem Peru” – napisał szwedzki dziennik „Dagens Nyheter”. Polscy żurnaliści także docenili występ „Diabła”.

stefan grzegorczyk

W tym meczu wreszcie nastąpiło „przebudzenie” Szarmacha. Był szybki, agresywny, ładnie głową zdobył bramkę, a więc przed decydującym meczem (z Brazylią – przyp. red.) stwarzał swoją postawą nadzieję na sukces.

Stefan Grzegorczyk „Mundial po polsku”; Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1978

Niestety, był to pierwszy i jedyny błysk Szarmacha. W starciu z Brazylią (1:3) wszystko wróciło do normy. „Diabeł” znów człapał po boisku, a porażka sprawiła, że drużyna Gmocha mogła poczłapać na lotnisko. Szybciej niż zakładano wróciła do domu. Rozbita, skłócona, sponiewierana i poraniona.

Ale „diabelska cieszynka” i tak trafiła pod strzechy. Kilka miesięcy później w bardzo popularnym wówczas programie TVP Kraków „Spotkanie z balladą” jeden z widzów w studiu dostał za zadanie jak najwierniejsze pokazanie słynnego gestu Szarmacha. Jurorzy uznali, że uczestnik poradził sobie z zadaniem, ale do oryginału było jednak daleko. W końcu tak mógł się cieszyć tylko „Diabeł”.