W zimie Holendrzy jeżdżą na łyżwach, a latem na rowerze. Z gier zespołowych preferują głównie futbol. Te trzy dyscypliny to ich sporty narodowe, w których od lat odnoszą sukcesy. Reprezentacja piłkarzy trzykrotnie zdobyło wicemistrzostwo świata, a raz świętowała mistrzostwo Europy. W charakterystycznych pomarańczowych koszulkach biegało kilka pokoleń genialnych zawodników (na zdjęciu Johan Cruyff wita się z Kazimierzem Deyną przed meczem na Stadionie Śląskim w 1975 roku), a holenderski system szkolenia jest równie sławny jak jego przedstawiciele. Wiele z tych gwiazd grało w starciach z biało-czerwonymi. Przypomnijmy wszystkie te chwile, choć nie zawsze „niderlandzka pomarańcza” była dla nas strawna.
Od tego spotkania wszystko się zaczęło. Umowa zawarta rok wcześniej przez PZPN i jego holenderskiego odpowiednika gwarantowała rozegranie dwóch meczów towarzyskich w 1968 roku. Przewrotny los zrządził jednak tak, że Polska i Holandia trafiły... do tej samej grupy eliminacji MŚ w Meksyku 1970. Postanowiono więc, że premierowe starcie odbędzie się zgodnie z planem, a drugie – już na boisku rywala – zostanie przesunięte na inny, bliżej nieokreślony termin. Na stadionie Wojska Polskiego w Warszawie nowy-stary selekcjoner Ryszard Koncewicz (został nim ponownie w lutym) posłał do boju skład złożony z mieszanki rutyniarzy i wschodzących gwiazd. Przyszłych artystów futbolu nie brakowało też w ekipie Oranje. Na boisku pojawił się m.in. legendarny Johan Cruyff.
Okazja do rewanżu nadarzyła się rok później w Rotterdamie. Stawką pojedynku były punkty kwalifikacji do MŚ. To dramatyczne spotkanie zakończyło się pechowo dla biało-czerwonych. Ostatnia minuta, strzał rozpaczy Sjaaka Roggeveena, a powracający do polskiej bramki po 3-meczowej przerwie Hubert Kostka przepuścił piłkę do siatki. 1:0 dla Holendrów, Polacy kończą to starcie bez punktów.
Premierowe spotkanie Polaków z Holendrami na Stadionie Śląskim w Chorzowie, który przez kolejne lata wybitnie nie leżał ekipie Oranje. Biało-czerwonym udało się odegrać za porażkę w Rotterdamie. Mimo że wybrańcy Koncewicza musieli gonić wynik. Do przerwy przegrywali 0:1 i selekcjoner musiał coś wymyślić, aby odwrócić losy rywalizacji. Zdecydował się wprowadzić Andrzeja Jarosika. I był to strzał w dziesiątkę. Dynamiczny napastnik doprowadził do wyrównania, a zwycięstwo zapewnił nam Włodzimierz Lubański. Popisy piłkarzy oklaskiwało prawie 85 tysięcy ludzi.
Konfrontacja z Holandią w Rotterdamie w 1973 roku poprzedziła inny, historyczny mecz biało-czerwonych – z Anglią na Wembley (1:1) w eliminacjach MŚ 1974. Była ona nie tylko próbą generalną przed ważną potyczką, a jednocześnie... zaległością sprzed 5 lat, gdy przed kwalifikacjami do mundialu 1970 zakontraktowano dwa polsko-holenderskie starcia. Tak wspominał ten mecz w książce „Z ławki trenera” selekcjoner Kazimierz Górski: „Obie drużyny potraktowały go naprawdę poważnie, angażując do walki wszystkie swoje siły, jakby stawką spotkania był co najmniej... awans do szesnastki mistrzostw świata”. Oba gole padły w pierwszej połowie, a ich strzelcami byli Theo de Jong i Kazimierz Deyna.
Przed meczem znany dziennikarz TVP Tomasz Hopfer uczył 85 tysięcy kibiców na Stadionie Śląskim w Chorzowie chwytliwej, acz nieskomplikowanej piosenki „Polska gola, Polska gola, taka jest kibiców wola”. Później rolę nauczycieli przejęli nasi piłkarze. W kapitalnym stylu odprawili wicemistrzów świata, a mecz uznano za najlepszy w historii drużyny narodowej. Pierwszego gola strzelił Grzegorz Lato i zrobił to nawet nie jak na treningu, ale jak na… podwórku. Głową z metra do pustej bramki. Później było jeszcze efektowniej. Niestety, to był ostatni taki „koncert” drużyny Kazimierza Górskiego.
Na rewanż Polacy pojechali jak na wycieczkę. Dosłownie i w przenośni. Do dziś nie wiadomo, kto wpadł na pomysł, by piłkarze na tak ważne spotkanie polecieli do Amsterdamu z… żonami. Co z tego, że połowice mieszkały w innym hotelu? Telefony działały bez zarzutu. A zawodnicy zamiast czekać w pełnej koncentracji na mecz, czekali wieczorem w hotelu na połączenie ze swoimi partnerkami. Efekt tego rozprężenia widać było na boisku. Podrażnieni wysoką porażką w Chorzowie gospodarze zagrali koncertowo, a Polacy… wręcz przeciwnie. Koniec końców znów nie udało się wyjść z grupy w eliminacjach mistrzostw Europy.
Kto nie kocha takich powtórek? Cztery lata później Holendrzy znowu przyjechali na Śląski, znowu w roli wicemistrzów świata i znowu były to eliminacje mistrzostw Europy. I kolejny raz przegrali. Tym razem w rolach głównych wystąpiła nowa generacja piłkarzy. Najpierw Zbigniew Boniek zrobił sobie slalom w polu karnym rywali, a później Włodzimierz Mazur strzałem à la Antonin Panenka ośmieszył z jedenastki bramkarza Pieta Schrijversa. To był wielki dzień kadry Ryszarda Kuleszy.
Zaczęło się od…. szczekania na dziennikarzy. Tak paru piłkarzy bawiło się w samolocie do Amsterdamu. A już w trakcie meczu z holenderskim bramkarzem „zabawił się” Wojciech Rudy. Do dziś trwają spory, czy nasz obrońca chciał strzelać, czy podawać. Tak czy siak, tym „centrostrzałem” kompletnie zaskoczył Schrijversa. Na stadionie pamiętającym pierwsze olimpijskie złoto dla Polski, które zdobyła dyskobolka Halina Konopacka, nie udało się dowieźć wygranej. A remis definitywnie przekreślał polskie szanse na występ w mistrzostwach Europy.
Z jednej strony Ruud Gullit, Marco van Basten i Ronald Koeman. Z drugiej Zbigniew Boniek, Włodzimierz Smolarek czy Dariusz Dziekanowski. To tylko kilka europejskich gwiazd, które znowu zagrały w Amsterdamie. Wydawało się, że z takimi „strzelbami” o gole nie będzie trudno. Ale w strugach deszczu zamiast efektownych zagrań była tylko uporczywa walka. Remis uznano za sukces gości, choć to nasi piłkarze mówili o niedosycie. Gdyby Smolarek wykorzystał sytuację sam na sam z bramkarzem…. Rzadko zdarzało mu się przegrywać takie pojedynki.
To był rok Ruuda Gullita. Syn emigranta z Surinamu błyszczał w rozgrywkach klubowych i reprezentacyjnych. Zasłużenie zdobył Złotą Piłkę tygodnika „France Football” dla najlepszego piłkarza Europy. O klasie Gullita przekonali się także biało-czerwoni. Do tej pory Holendrzy przyjeżdżali do Polski pełni obaw. W czterech poprzednich meczach tylko raz udało im się zremisować. Pozostałe starcia przegrali. Tym razem nie mieli się kogo lękać. Zagrali jak profesorowie i bez problemów wypunktowali kadrę Wojciecha Łazarka. Rok później Holendrzy to samo zrobili z resztą Europy i zdobyli mistrzostwo.
Po 18-letniej przerwie obie drużyny znów zagrały ze sobą towarzysko. I tak jak w 1973 roku padł remis 1:1. W Eindhoven zanosiło się na katastrofę, bowiem biało-czerwoni mieli poważny problem z bramkarzami. Kontuzje wykluczyły z gry Józefa Wandzika i Aleksandra Kłaka, a Kazimierz Sidorczuk zaliczył wypadek samochodowy. Między słupkami stanął więc doświadczony Jarosław Bako. I paradoksalnie Polacy rozegrali jedno z najlepszych spotkań za kadencji Andrzeja Strejlaua. Byli o włos od wygranej, gdy w 87. minucie prowadzenie dał im Jacek Ziober. W doliczonym czasie wyrównał jednak Dennis Bergkamp.
Mijały lata. Holendrzy nie zwalniali tempa w produkcji kolejnych talentów. U nas było z tym znaczne gorzej. Chociaż latem 1992 roku polska młodzież zaimponowała medalem w Barcelonie. Po igrzyskach nie doszło do „zmiany szyldu”, ale piłkarze ze srebrnej drużyny zaczęli dokazywać w „dorosłej” kadrze Andrzeja Strejlaua. To po strzałach Marka Koźmińskiego i Wojciecha Kowalczyka sensacyjnie prowadziliśmy w Rotterdamie 2:0. A stawką były przecież punkty w eliminacjach mistrzostw świata. Wygranej nie udało nam się dowieźć do końca, ale remis przyjęto jako zapowiedź lepszych czasów. Zdecydowanie przedwcześnie.
Tego dnia Poznań był pomarańczowy. Do stolicy Wielkopolski przyleciało 15 tysięcy holenderskich kibiców, którzy po spodziewanym zwycięstwie chcieli świętować awans do amerykańskiego mundialu. Zapewne po raz pierwszy w historii w meczu rozegranym w Polsce nie było słychać… Mazurka Dąbrowskiego. Taki tumult zrobili na stadionie Lecha fani naszych rywali. Polacy grali już tylko o honor, na dodatek prowadził ich tymczasowy selekcjoner Lesław Ćmikiewicz. Ten projekt nie mógł się udać. Tym razem błyszczał Dennis Bergkamp. Holenderski napastnik panicznie bał się latać samolotem, ale nie bał się niekonwencjonalnych zagrań na boisku. Wszystko poparte znakomitą techniką, przeglądem pola, intuicją i skutecznością. W ten chłodny listopadowy wieczór przekonali się o tym także Polacy.
To już zupełnie inne czasy. Holendrzy wciąż na topie, a nam pozostało czekanie na… gola. I udało się. Gdy w 38. minucie Paweł Kryszałowicz pokonał Edwina van der Sara, można było odetchnąć z ulgą. To był pierwszy gol biało-czerwonych w oficjalnych meczach towarzyskich od 680 minut, czyli od ponad 11 godzin. Czekaliśmy na niego prawie rok. Holenderski gwiazdozbiór (m.in. z braćmi de Boerami, Stamem, Bergkampem, Kluivertem, Seedorfem i Davidsem) przygotowywał się do mistrzostw Europy, na których nas w ogóle nie było. Nam musiała wystarczyć chwila radości po trafieniu Kryszałowicza.
Po 16 latach przerwy znów zagraliśmy z Oranje. Ale nastąpiła nieoczekiwana zmiana miejsc. To biało-czerwoni przygotowywali się do mistrzostw Europy, na których tym razem zabrakło… Holendrów. W grupie eliminacyjnej dali się wyprzedzić m.in. rewelacyjnym Islandczykom. Młode „pomarańczowe wilczki” okazały się godnym sparingpartnerem kadry Adama Nawałki. Georginio Wijnaldum i Virgil van Dijk byli jeszcze przed transferem do Liverpoolu, a Vincent Janssen za chwile zostanie napastnikiem Tottenhamu. Ale już w Gdańsku zachwycili nieprzeciętnym talentem i umiejętnościami.
Długie dziewięć miesięcy trzeba było czekać na mecz reprezentacji Polski. Oczywiście wszystko przez pandemię koronawirusa. Po raz ostatni, przed spotkaniem w Amsterdamie, drużyna Jerzego Brzęczka, zagrała 19 listopada 2019 roku ze Słowenią. Premierowe starcie biało-czerwonych w Lidze Narodów (w sezonie 2020/21) nikogo nie zachwyciło. Na pustym stadionie w Amsterdamie (to także efekt pandemii) nasza drużyna tylko przeszkadzała gospodarzom w grze. Jedynej dogodnej sytuacji nie wykorzystał Krzysztof Piątek, a wygrana Holendrów mogła być znacznie bardziej efektowna.
Holendrzy wrócili na niezbyt lubiany przez nich Stadion Śląski w Chorzowie. Ale tym razem Kocioł Czarownic nie mógł ponieść biało-czerwonych. W dobie koronawirusa to szlagierowe spotkanie musiało zostać rozegrane bez kibiców. Mimo kapitalnego początku i gola już w 5. minucie Kamila Jóźwiaka, tym razem Oranje udało się zdobyć śląskiego giganta. Tak jak w Gdańsku ponad 4 lata wcześniej Holandia zwyciężyła 2:1. Pechowcem okazał się Krzysztof Piątek, od którego w 84. minucie odbiła się piłka po główce Georginio Wijnalduma i wpadła do bramki Łukasza Fabiańskiego.
To był kompletnie inny występ biało-czerwonych, niż ten 3 dni wcześniej w Brukseli. Do spotkania w Rotterdamie drużyna Czesława Michniewicza przystępowała po wysokiej porażce z Belgią (1:6). Nastroje w narodzie nie były więc najlepsze. Wydawało się, że po takiej klęsce naszej drużynie ciężko będzie się pozbierać. Być może właśnie ten fakt uśpił czujność Holendrów, którzy po 49 minutach przegrywali na De Kuip z Polską już 0:2 po bramkach Matty’ego Casha i Piotra Zielińskiego. Wystarczyło jednak 5 minut, by na tablicy wyników widniał remis 2:2 (gole Davy’ego Klaassena i Denzela Dumfriesa). Taki rezultat utrzymał się do końcowego gwizdka sędziego, choć niewiele brakowało, aby to Oranje zeszli z boiska w roli zwycięzców. W doliczonym czasie rzut karny zmarnował – na nasze szczęście – Memphis Depay (trafił w słupek).
Zdaniem naszej noblistki Wisławy Szymborskiej „nic dwa razy się nie zdarza”. Po cennym remisie w Rotterdamie kibice biało-czerwonych przeżyli rozczarowanie na PGE Narodowym. Tym razem „Pomarańczowi” bez większych problemów wypunktowali gospodarzy. W pierwszej połowie trafił Cody Gakpo, a po przerwie Steven Bergwijn. W naszej drużynie najlepszą okazję zmarnował Arkadiusz Milik. W ten sposób na zwycięstwo nad Holandią czekamy już…. 45 lat.
BILANS 19 MECZÓW Z HOLANDIĄ: 3 ZWYCIĘSTWA POLSKI – 7 REMISÓW – 9 PORAŻEK, BRAMKI: 19 – 28.