W reprezentacji Kazimierza Górskiego uchodził za największego melomana. Nie było zagranicznego wyjazdu, z którego nie przywiózłby pokaźnej kolekcji winyli. Antoni Szymanowski (13 stycznia obchodzi urodziny) był jednak nie tylko nałogowym zbieraczem płyt. W swojej kolekcji ma także dwa medale olimpijskie i krążek mistrzostw świata. A tych reprezentacyjnych trofeów mogło być jeszcze więcej.
Trudno znaleźć tak wszechstronnego obrońcę w polskim futbolu. Szymanowski z powodzeniem mógł grać zarówno na prawej, jak i na lewej stronie defensywy. Imponował techniką, szybkością, przebojowością i kapitalnymi rajdami, po których rywale nie wiedzieli, co się dzieje w ich polu karnym.
Na igrzyskach w Monachium był pewniakiem. Zagrał w sześciu meczach, ale zabrakło go w tym najważniejszym – finale z Węgrami (2:1). W starciu z Marokiem (5:0) doznał poważnej kontuzji.
– Facet wjechał mi wślizgiem i wykręcił kostkę do takiej pozycji, że nie wiedziałem, iż w ogóle to możliwe. Miałem skomplikowane rozerwanie torebki z jakimiś złamaniami. Gdy po latach pokazałem zdjęcie rentgenowskie zrobione w Monachium, lekarze nie mogli uwierzyć, że po czymś takim mogłem wrócić do piłki – wspominał po latach.
Reprezentacja Polski ze złotymi medalami igrzysk olimpijskich 1972. W górnym rzędzie od lewej: Jerzy Gorgoń, Hubert Kostka, Kazimierz Deyna, Marian Ostafiński, Jerzy Kraska, Antoni Szymanowski, Robert Gadocha, Zygfryd Szołtysik. W dolnym rzędzie od lewej: Zygmunt Anczok, Włodzimierz Lubański, Zygmunt Maszczyk, Zbigniew Gut i Lesław Ćmikiewicz.
Wrócił i to z przytupem. Brał udział w pamiętnym meczu na Wembley. 17 października 1973 roku razem z Janem Tomaszewskim i pozostałymi kolegami z defensywy dokonywał cudów z pogranicza magii, by powstrzymać ataki coraz bardziej zdeterminowanych Anglików. To właśnie Szymanowski w ostatnich minutach wybił piłkę z linii bramkowej. Bez tej interwencji nie byłoby nie tylko medalu na mundialu w Niemczech, ale także całej legendy Orłów Górskiego.
Na mistrzostwach świata 1974 w siedmiu meczach nie zszedł z boiska nawet na minutę. W starciu ze Szwedami, w związku z absencją Adama Musiała, musiał nawet zmienić pozycję. Przeszedł z prawej na lewą stronę defensywy i poradził sobie tak jak wokaliści jego ulubionych zespołów: Black Sabbath, Led Zeppelin i Deep Purple. Śpiewająco. W nagrodę odebrał srebrny medal za trzecie miejsce.
Dwa lata później z igrzysk w Montrealu wracał z niedosytem. Cóż z tego, że w meczu Koreą Północną strzelił jedynego gola w reprezentacji, skoro srebrny medal został przyjęty przez kibiców i dziennikarzy jak porażka.
Uczucie zawodu nie ominęło go także dwa lata później. Selekcjoner Jacek Gmoch długo nie widział go w swojej drużynie. W eliminacjach do argentyńskiego mundialu nie grał, a poszło o… testy wydolnościowe.
– Na ruchomej bieżni trzeba było w odpowiednim czasie wykonać bieg. Człowiek był podłączony do aparatury, która rejestrowała wysiłkowe parametry. W pewnym momencie lekarz nadzorujący badanie uznał, że powinienem biec jeszcze minutę. Byłem już skrajnie wyczerpany, więc oczywiście się wkurzyłem, nawet pomyślałem, że sobie żartuje. Wtedy po prostu nacisnąłem guzik i wyłączyłem taśmę. Wielu piłkarzy z naszej drużyny też nie biegało w tym teście, bo byli chorzy lub kontuzjowani. Ale Gmoch uznał, że jestem buntownikiem i tak dalej.
Mistrzostwa świata w Argentynie (1978). Polscy piłkarze oglądają stadion River Plate. Od lewej: Włodzimierz Lubański, Antoni Szymanowski, Kazimierz Deyna, Andrzej Szarmach i Jerzy Gorgoń.
Selekcjoner przypomniał sobie o nim dopiero przed turniejem. I w Argentynie Szymanowski znowu był niezastąpiony. Jak zwykle harował na prawej stronie, ale tym razem medalu z tego nie było. Kolejny mógł mieć cztery lata później, ale z kadry na turniej w Hiszpanii wypadł na finiszu przygotowań.
– Zostałem powołany na ostatnie zgrupowanie przed mundialem, które odbywało się w Niemczech, z nastawieniem, że dam radę. Miałem już swój bagaż doświadczeń i umiejętności. Były oczywiście gry kontrolne. Raz grałem na tej, raz na innej pozycji. Zdarzyło się, że w meczu ze Stade Reims (5:0) trener Antoni Piechniczek wystawił mnie na prawej obronie i strzeliłem nawet gola. I właśnie po tym stwierdził, że mnie nie widzi w kadrze, że ma inną koncepcję. Tylko tyle.
Do reprezentacji już nie wrócił, ale nie został zapomniany przez kibiców i ekspertów. To oni wybrali Szymanowskiego do symbolicznej, ale prestiżowej „jedenastki 100-lecia PZPN”, ogłoszonej w ubiegłym roku. Cytując klasyka: – To mu się po prostu należało.
* Wypowiedzi Antoniego Szymanowskiego pochodzą z artykułu Antoniego Bugajskiego „Rachunek bohatera” zamieszczonego w dodatku „Przegląd Sportowy – Historia”, 14 marca 2019 roku.