Aktualności
[REPORTAŻ ŁNP] Kamil Grabara – z Bykowiny na Anfield. „W pokoju miał same wlepy Ruchu”
Przez środek boiska na stadionie przy ulicy Katowickiej, przechodzi umowna linia graniczna. Ci, którzy mieszkają na lewo – kibicują Ruchowi, ci na prawo – są za Górnikiem. W klubowym budynku Wawelu, podziały jednak giną, a niebiesko-białą elewację zdobią dwie, zgodnie wiszące obok siebie koszulki: Adama Dancha i Martina Konczkowskiego.
– Obaj są naszymi wychowankami. W ogóle to szczególne miejsce, bo tutaj, w okolicy wychowało się pięciu królów strzelców polskiej ligi. Pięciu! Pohl, Brychczy, Kapica, Cygan i Kompała. Taka dzielnica. Tutaj ludzie rodzą się do piłki – zaczyna opowieść Piotr Buchcik, wiceprezes klubu.
Siedzimy przy dużym stole w ich małym gabinecie, przyozdobionym „złotem” i „srebrem” na frontalnej ścianie. Od podłogi aż po sufit. To puchary zdobywane przez wszystkie drużyny zrzeszone w Wawelu. Forma „ich” też jest tu nieprzypadkowa, bowiem oprócz wiceprezesa, jest także głównodowodzący, Dariusz Niemaszyk, prezes klubu.
– Napijesz się czegoś? Kawa, herbata? – pyta wiceprezes, a słysząc moją odpowiedź, tylko kręci głową z politowaniem, jakby spodziewając się, że mój warszawski przełyk, w tych okolicznościach, niczego poza herbatą nie przyjmie. – I dobrze wybrałeś. On pije taką czarną siekierę, że przez dwa dni byś nie zasnął – uśmiecha się Niemaszyk i już po chwili czujesz się tu, jak w odwiedzinach u starych znajomych.
– Tu gdzie siedzisz, niejeden piłkarz z rodzicami siadał i prosił nas o zgodę na transfer. No i co mamy im powiedzieć? Mamy się nie zgodzić? To byłoby bez sensu. Znamy swoje miejsce w szeregu i wiemy, jaka jest nasza rola. Jesteśmy klubem lokalnym, tak jak Grunwald, Urania czy Slawia i nigdy nie przeskoczymy ani Górnika, ani Ruchu – mówi Buchcik.
Chwilę później starszy pan, który wcześniej odśnieżał wjazd na teren klubu, przynosi wspomnianą herbatę.
– Popatrz, jakie tu mamy fajne kelnerki – śmieje się prezes.
CHILAVERT
Z dzielnicy Bykowina na stadion Wawelu można dojść pieszo w nieco ponad dwadzieścia minut. Kamil Grabara tę drogę z domu na trening po raz pierwszy pokonał w wieku lat ośmiu. Kiedy przyszedł, nie za bardzo wiedziano co z nim zrobić, bo najmłodsza grupa w klubie składała się z chłopców od dwa lata starszych, z rocznika 97’. Wówczas podszedł do niego Jan Gosławski, w przeszłości bramkarz i odkrywca między innymi Dariusza Gęsiora czy Piotra Mosóra i zapytał:
– Mały, a gdzie ty chcesz grać?
– Na bramce.
– No to dawaj, zostaniesz u nas bramkarzem.
Początkowo mało kto z innych klubów zwracał na niego uwagę. Na tle chłopaków o dwa lata starszych nie wyróżniał się specjalnie warunkami fizycznymi, a i niewiele osób wiedziało, że bramkarz Wawelu jest znacznie młodszy od kolegów z drużyny. – Umiejętnościami jednak nie odstawał, a nawet bym powiedział, że już wtedy przewyższał starszych chłopaków – wspomina Niemaszyk. – Widać też było, że ma charakter przywódcy. W grupie próbował rządzić i miał swoje zdanie. W drużynie każdy wiedział, że jak jest rzut wolny, to wykonuje go Grabara. Nikt inny nawet nie podchodził. To był automat. To jest jego, on to ma zrobić, i tyle.
Zainteresowanie jego osobą wzrosło, kiedy w podokręgu katowickim, dowiedziano się, że ten chłopak z Wirka jest z rocznika 99’. – Czemu wy nie bierzecie Grabary, skoro on jest lepszy, albo przynajmniej równy z chłopakami z 97’? – padło pytanie na jednym z obozów, w kierunku trenerów z makroregionu. Ta informacja wielu otworzyła oczy. Niekwestionowanym numerem jeden wśród chłopaków urodzonych w 1999 roku, był w tamtym okresie chłopak ze Stadionu Śląskiego, Miłosz Mleczko, którego Manchester City chciał ściągnąć do swojej Akademii już w wieku lat ośmiu. Po pierwszym obozie okazało się, że Grabara przerasta go jednak umiejętnościami. Do Wawelu coraz częściej dzwonił Dariusz Gęsior z Ruchu Chorzów. Był zdecydowany na transfer młodego bramkarza.
WLEPY Z RUCHU
Pani Agata Grabara wraz ze swoim mężem od urodzenia mieszkają w Bykowinie. Ona pracuje jako asystentka produkcji, on jako kierowca w prywatnej firmie. Sami żadnego sportu nigdy profesjonalnie nie uprawiali, ale chętnie włączali telewizor, kiedy leciały mecze Ruchu.
– Mąż zawsze był za Niebieskimi i on tę miłość wpoił też Kamilowi. Od małego jeździli razem na mecze, a jak syn trochę podrósł, to i na wyjazdy. Nawet mnie tym zaraził, dlatego często całą rodziną jechaliśmy na Cichą. Dla Kamila gra w Ruchu była marzeniem. Można powiedzieć, że udało mu się je spełnić, przynajmniej w jakimś stopniu, bo choć w pierwszej drużynie nigdy nie zagrał, to możemy powiedzieć, że był tego bliski – opowiada jego mama.
– Miał w pokoju jakieś plakaty konkretnych piłkarzy? – dopytuję.
– Uczciwie mam powiedzieć? Raczej wisiały u niego same wlepy z Ruchu – słyszę w odpowiedzi.
Rodzice wraz z Kamilem, nie musieli długo przesiadywać w pokoju panów Niemaszyka i Buchcika, żeby uzyskać zgodę na transfer. Perspektywa przeprowadzki na Cichą była dla młodego bramkarza szansą i z czego doskonale zdawali sobie sprawę, także jego marzeniem. Nie zamierzali stawiać weta.
– Miał 13 lat, jak od nas odszedł. Po pięciu latach grania. Ale nie do Ruchu, tylko najpierw do Stadionu Śląskiego, bo wtedy tamci nie mieli jego rocznika na Cichej, więc wrzucili Kamila na kilka miesięcy do Stadionu, żeby sobie go zaklepać, a i żeby przypadkiem nie poszedł do Zabrza. To był cwany zabieg, tak jak sobie teraz o tym myślę – wspomina Niemaszyk.
Wraz z rozwojem jego talentu, i kolejnymi powołaniami do kadry województwa, czy w końcu – do reprezentacji Polski, coraz mniej czasu było na szkołę. Mecze, wyjazdy, obozy. Tempo życia młodego bramkarza Ruchu mocno przyspieszyło. Nauki jednak nie zaniedbywał.
– Świecić oczami za jego oceny nigdy nie musiałam. Kamil to raczej zdolny chłopak. Nie miał problemów z nauką, wszystko szybko łapał, a jak wiadomo, tych nieobecności – siłą rzeczy – miał sporo. Wszystko jednak potrafił nadrobić. Gorzej bywało z zachowaniem… Kamil to taki typ przywódcy. W klasie często rządził, dlatego czasami musiałam się trochę nasłuchać, ale nie były to jakieś wielkie problemy. W zasadzie, mogę powiedzieć, że takie problemy, to nie problemy – dodaje mama.
MIASTO BEATLESÓW
W reprezentacji Polski do lat 17, rywalizacja na pozycji bramkarza od początku była ogromna. Przez długi czas bluza z numerem jeden należała do Tomasza Kucza, który latem ubiegłego roku przeniósł się z Polonii Warszawa do Bayeru Leverkusen. Coraz mocniej naciskali na niego także Radosław Majecki z Legii Warszawa i właśnie Grabara. Na turnieje Nordic Cup i Syrenkę, który były ostatnią fazą przygotowań do eliminacji mistrzostw Europy, pojechała już tylko wspomniana dwójka, bez Kucza. Bronili na zmianę. Prezentowali podobny poziom. Ostatecznie, wybór sztabu padł na Grabarę.
Po turnieju eliminacyjnym na Łotwie, gdzie Polacy zajęli drugie miejsce, ustępując tylko Hiszpanii, zainteresowanie polskim bramkarzem wzrosło. Jeszcze po ostatnim meczu w Rydze, skauci Manchesteru United oraz City, dopytywali się, ile dokładnie bramkarz Ruchu Chorzów ma wzrostu, sugerując, że są nim coraz bardziej zainteresowani. Po powrocie do Polski, najkonkretniejszy okazał się jednak Liverpool. Cena oscylowała wokół miliona euro.
– Ciężka to była decyzja, zwłaszcza dla mnie, jako matki – przyznaje pani Agata. – Ale chcemy i musimy go w tym wspierać. Kamil od początku był nastawiony na ten transfer, dlatego nawet nie było dyskusji, żeby tam nie pojechał. A że mamie smutno, to trudno, trzeba się z tym pogodzić i odłożyć te matczyne uczucia, chwilowo gdzieś na bok. Dziś jest zadowolony. Już w pierwszym tygodniu miał dwa treningi z pierwszą drużyną. Jesteśmy z niego bardzo dumni.
Grabara już z koszulką @LFC :) Foto: BMG Sport pic.twitter.com/tE0Oioc0Hy
— Ruch Chorzów (@ruchchorzow1920) January 15, 2016
Transfer do Liverpoolu, to przede wszystkim potężny zastrzyk gotówki dla Ruchu. Niemniej, kwota transferu rozpala wyobraźnię nie tylko działaczy z Cichej, ale i panów: Dariusza i Piotra z Wawelu. Pytam się, czy wiedzą już, ile z tego tytułu dostaną.
– Myśleliśmy, że ty nam powiesz. W końcu jesteś z PZPN-u – komentują standardowo, ze swadą i żartem. – Ale wiemy, że należy nam się 5 procent solidarnościowego. Znaczy może ujmę to inaczej – my liczymy, że tyle dostaniemy. Bo na razie cisza. Ale w przepisach jest napisane wyraźnie - pierwszy klub dostaje 5 procent na rozwój, żeby to piłkarstwo młodzieżowe szło do przodu w tych małych klubach. A u nas naprawdę dzieciaki uczą się więcej, jak w takim Ruchu. Bardzo by nam to pomogło. Sam widzisz, że funkcjonujemy skromnie. W dodatku u nas nie ma żadnych składek, wszyscy trenują za darmo. Dzieciakom kupujemy sprzęt, ostatnio nawet dostali torby klubowe, ale do podziału na dwóch, żeby bardziej o nie dbali. Dla nich frajdą jest, jak po treningu nagotuje im wielki dzban herbaty. Kilka minut i już jest pusty. A trzeba pamiętać, że konkurencja jest duża, bo w Rudzie jest jedenaście dzielnic i aż osiem klubów. Ale i tak mamy z czego wybierać. Jest tu spore osiedle, więc dzieciaki garną się do grania. Miasto pomogło nam wybudować boisko ze sztuczną nawierzchnią i oświetleniem, to magnes był ogromny. Rodzice, czy dziadkowie przychodzili z dziećmi i byli dumni, że ich syn czy wnuk, gra przy takim świetle. Mała rzecz, a tak cieszy - zawiesza na chwilę głos wiceprezes Buchcik i przegląda jeszcze fotografie w klubowym albumie, który sam redaguje od wielu lat. – Gdyby nie moje zacięcie kronikarskie, to niczego by nie było. Nawet tych zdjęć Kamila. A tak to przynajmniej została fajna pamiątka.
Na koniec jeszcze dodaje: – Ten pan, który przynosił herbatę, był kiedyś u nas bramkarzem. Dobrze się zapowiadał, chciały go nawet Szombierki Bytom, ale on się zawziął i powiedział, że z Wirka nigdy nie odejdzie. Jak widzisz, słowa dotrzymał.
Jakub Polkowski
TAGI: kamil grabara, reportaz, livepool,