Aktualności

Piotr Soczyński: Trochę się zgubiłem, ale co przeżyłem, to moje

Specjalne06.05.2021 

O Piotrze Soczyńskim pamięta dziś niewielu kibiców, choć w reprezentacji Polski rozegrał trzydzieści meczów, a przywdziewał także koszulkę między innymi słynnego Fenerbahce SK. – Pojeździłem po świecie, zagrałem na fajnych stadionach, nie dawałem się ogrywać znanym napastnikom. Jest co wspominać, choć teraźniejszość nie jest najłatwiejsza – mówi dla Łączy Nas Piłka „Soka”.

54-letni dziś były reprezentant Polski nierozerwalnie związany jest z Łodzią. To właśnie w tym mieście się urodził, zaczynał karierę i mieszka obecnie. W ekstraklasie debiutował w barwach ŁKS, gdzie w szatni spotkał szerokie grono reprezentantów Polski. – Witek Bendkowski, Witek Wenclewski, Marek Chojnacki, Julek Kruszankin, Krzysiek Baran, Jacek Ziober... To była naprawdę mocna ekipa. Nie miałem jednak problemu z wejściem do zespołu. Wiadomo, gdybym był słaby, nie zostałbym zaakceptowany, ale że broniłem się grą, nie było kłopotu – wspomina Soczyński.

Młody chłopak szybko wywalczył sobie miejsce w składzie. Grał regularnie pod dowództwem trenera Zygmunta Gutowskiego, nie zmieniło się to także po zmianie warty. Nowym szkoleniowcem ŁKS został Leszek Jezierski, słynący ze swoich katorżniczych treningów i autokratycznego stylu pracy. – Co tu dużo mówić, łatwo nie było. Płakałem z bólu, ale nie można było nic powiedzieć, tylko zasuwać. Kilku chłopaków borykało się z problemami zdrowotnymi. Kto nie wytrzymał tego reżimu, był słabszy psychicznie, szybko odpadał – opowiada Soczyński.

Choć skład ŁKS mógł robić wrażenie, drużynie z Łodzi nie udało się zakwalifikować do europejskich pucharów. Znajdowała się głównie w środku ligowej stawki, tylko raz ocierając się o podium. W sezonie 1987/1988 łodzianie zajęli czwartą pozycję, a do wicemistrzostwa zabrakło jednego punktu. – Grało wtedy u nas wielu kadrowiczów, byliśmy krok od europejskich pucharów. Brutalna prawda jest taka, że umiejętności były, ale brakowało… pieniędzy. Szalała korupcja, u nas było ich za mało. Wygrywali bogatsi – opisuje realia tamtych czasów.

Jeszcze jako piłkarz ŁKS Piotr Soczyński został reprezentantem Polski. Debiutu w narodowych barwach doczekał się 8 lutego 1989 roku, w towarzyskim meczu z Kostaryką. W starciach o punkty często był pomijany, doczekał się jedynie pięciu występów w spotkaniach o stawkę. Pozostałe 25 gier to potyczki towarzyskie. – Mało zagrałem w kadrze meczów o punkty. Inna sprawa, że nie grało się aż tyle spotkań, co obecnie. Grupy kwalifikacyjne były mniejsze, dużo trudniej było też dostać się do mistrzostw Europy czy świata. Teraz można awansować z czwartego miejsca w grupie, co powoli zakrawa na absurd. Wtedy dostaliśmy dwa mecze w ryj i było po marzeniach. Trudno. Było, minęło – podsumowuje wątek reprezentacyjny. Po raz ostatni w kadrze narodowej wystąpił 7 maja 1992 roku w przegranym przez biało-czerwonych 0:5 meczu ze Szwecją.

W 1989 roku Soczyński przeniósł się z ŁKS Łódź do Olimpii Poznań. Był to klub pełen kolorytu, zarządzany przez charyzmatycznego, ale przy tym niezwykle kontrowersyjnego Bolesława Krzyżostaniaka. – W tamtych czasach to był jeden z bogatszych klubów w Polsce. Jak tam pojechałem, mocno się zdziwiłem – zaznacza. Olimpia dziś kibicom kojarzy się przede wszystkim z „niedzielą cudów”. W 1993 roku w ostatniej kolejce ligowej poznaniacy przegrali z… ŁKS 1:7, a Wisła Kraków uległa Legii Warszawa 0:6. Ostatecznie, wskutek podejrzeń, tytuł mistrzowski przyznano trzeciemu w tabeli Lechowi Poznań. Soczyński, który przeciwko ŁKS nie zagrał, utrzymuje jednak, że spotkanie było czyste. – Spadaliśmy z ligi, a trener Grzegorz Lato odesłał mnie i Adama Grada na trybuny właśnie po to, żeby nie było żadnych posądzeń. W końcu byliśmy mocno kojarzeni z ŁKS. Prezes Bolesław Krzyżostaniak też nas motywował do tego, żebyśmy grali na maksimum możliwości – zaznacza.

W Poznaniu „Soka” występował do 1994 roku, ale z roczną przerwą. Choć w reprezentacji narodowej nie zagrał zbyt wielu spotkań o punkty, to właśnie ona otworzyła mu drogę do wielkiego Fenerbahce SK. – Do „Fener” trafiłem właściwie przez przypadek. Grałem w reprezentacji Polski przeciwko Irlandii. Padł remis 0:0, a ja zagrałem naprawdę bardzo dobry mecz. Trener Jozef Venglos, który akurat przechodził z Aston Villi do Fenerbahce, szukał obrońcy dobrze grającego głową. Zobaczył mój występ i zgłosił się do mojego managera, Jerzego Kopy. Dogadaliśmy się i trafiłem do Stambułu, ale tylko na wypożyczenie – zdradza kulisy.

Po rocznym pobycie w klubie ze Stambułu Soczyński wrócił do Olimpii, jednak w 1994 roku znów znalazł się w Turcji. Tym razem marka klubu była zupełnie inna. „Soka” trafił do Van Sporu Kulubu. Tam nie było już tak miło i przyjemnie, jak w Fenerbahce. – W Stambule na treningi potrafiło przychodzić trzydzieści tysięcy kibiców. – W Van Sporze trafiłem do innego świata. Miasto Wan mieściło się tuż przy granicy z Iranem. Mieszkałem w tragicznych warunkach, a poczucie bezpieczeństwa było żadne. Brakowało nawet normalnego jedzenia – wspomina.

Pieniądze, jakie zaoferował turecki klub, były jednak więcej niż normalne. – To prawda, płacili świetnie. I wszystko dostałem, co nie jest takie oczywiste w tamtych rejonach, choć i tak musiałem trochę powalczyć. Rząd dał pieniądze na rozwój sportu, ale samo miejsce okazało się koszmarne – zaznacza. – Nie dało się tam żyć. Przed przyjazdem do Wanu byłem na obozie w Bursie. Zapytałem chłopaków z drużyny, jak jest w tym mieście. Usłyszałem, że… nikt z nich tam jeszcze nie był. Wszyscy jechali w ciemno. W końcu wsiedliśmy do samolotu, dolecieliśmy. Lotnisko to był jeden pas i przyległe jezioro. Okazało się, że to miejsce, w którym poza terrorystami, którzy schodzili z gór, trudno kogokolwiek spotkać. Przed trzy miesiące spałem na łóżkach takich, jak więzienne. Kawał blachy, to wszystko. Trzy tysiące kilometrów od Stambułu, totalny koniec świata. Trenowaliśmy na boiskach wielkości orlika, bramki zbudowane były z cegieł. Dziś na osiedlowych trawnikach między blokami jest więcej przestrzeni. A do tego ciągłe poczucie zagrożenia. Gdy graliśmy z Trabzonsporem, Unal Karaman dostał nagle nożem z trybun, przebiło mu nogę. Koszmar – opowiada Soczyński. – Nie mogliśmy się stamtąd wydostać, nie było regularnych połączeń lotniczych. Raz wracaliśmy do Wanu z meczu autokarem, nagle kierowca dostał wiadomość, by zawracać do Gaziantepu, bo na drodze są terroryści i możemy nie dojechać żywi. Położyłem się pod siedzenie, czekaliśmy na rozwój sytuacji. Kolejny telefon, sto kilometrów przed nami terroryści spalili dwa autokary, nikt nie przeżył. Zawróciliśmy natychmiast – dodaje.

W Wanie Soczyński spędził niemal dwa lata. Po powrocie do Polski zakładał jeszcze koszulki Intratu Wałcz, Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, Pogoni Świebodzin i ponownie poznańskiej Olimpii. Ostatni mecz w ekstraklasie rozegrał 9 czerwca 1998 roku. Po zakończeniu kariery próbował sił w biznesie, prowadził hotel i restaurację. Niestety, po kłótni ze wspólnikiem został z niczym. Powrócił do Łodzi, gdzie mieszka do dziś. Nieco zapomniany, ale z podniesioną głową. – Nikogo nigdy nie oszukałem, więc nie mam się czego wstydzić. Wszyscy są dla mnie życzliwi, bo nie zrobiłem nikomu krzywdy. Trochę się w pewnym momencie zgubiłem, ale co przeżyłem na boisku, to moje. Pojeździłem po świecie, zagrałem na fajnych stadionach, nie dawałem się ogrywać znanym napastnikom. Jest co wspominać, choć teraźniejszość nie jest najłatwiejsza – kończy Piotr Soczyński.

Emil Kopański

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności