Aktualności
[WYWIAD] Zdzisław Leszczyński: Mimo 48 lat, dalej biegam po boisku
Jaka jest recepta na piłkarską długowieczność? Najpierw rozegrał pan 352 mecze w ekstraklasie, a mimo 49 lat dalej gra w piłkę. Teraz w A-klasowej Jutrzence Bychlew.
Żona jest dużo młodsza, więc mnie napędza i nie pozwala zgnuśnieć. Gram dla zabawy, nie dla wyniku, bo to mnie dużo mniej interesuje. Choć jak stoję za linią jako trener, to wtedy rezultat dużo bardziej mnie obchodzi. Już piąty rok prowadzę seniorów Jutrzenki, a do tego szkolę grupę młodzieżową. Rok temu skończyli wiek juniora i chyba ośmiu przeszło do seniorów. Do tego zajmuję się nowym naborem roczników 2010 i 2012.
Ale jednak nie wszyscy piłkarze grają tak długo…
Nigdy nie miałem problemów ze zdrowiem. Upiekło mi się i nie narzekam, ani na stawy czy kręgosłup. Omijały mnie poważne urazy. Może to genetyka. Gdybym się nie ruszał, to ważyłbym ponad 100 kilogramów. Ruch w moim wieku jest naprawdę wskazany. Jeszcze jak dopisze pogoda, to mogę się wyżyć, a wtedy i w domu jest większy spokój. Nie zakładam, kiedy skończę. Może już po tym sezonie. Na razie chcę jeszcze z tymi moimi młodymi chłopcami pograć i oni ze mną też. Im dłużej jesteśmy na boisku, tym więcej się uczą i większą radość czerpią. Sami mi to mówią.
Wróćmy do początków – poważną karierę zaczynał pan, kiedy w Polsce panował jeszcze komunizm… Pamięta pan debiut?
Muszę sobie przypomnieć (długa chwila ciszy). Chyba w Zabrzu przeciwko Górnikowi. Przegraliśmy 0:1. I to jeszcze po moim golu, a właściwie po tym, jak piłka po strzale rywala odbiła się od mojej nogi i przelobowała bramkarza.
Przyszedł Pan do ŁKS w 1988 roku i w wieku 19 lat od razu niemal stał się podstawowym zawodnikiem.
Niestety tak wyszło (śmiech). Bardzo dużym sentymentem darzę tamte czasy i moje początki w I lidze. Nie dość, że było się młodym, to jeszcze grało się w piłkę w najwyższej lidze. Super, czego chcieć więcej. Pochodzę z niedużej miejscowości i to dla mnie też było wydarzenie, że mogę grać w I lidze. Ciut wcześniej mogłem odejść do Zagłębia Sosnowiec, ale podobno bardzo chciał mieć mnie w ŁKS świętej pamięci Leszek Jezierski.
Wchodzi młody Leszczyński do szatni ŁKS i szybko zaczyna się rozpychać?
Nie, nie było tak. Miałem o tyle szczęście, że wtedy do pierwszej drużyny ŁKS dołączyło też wielu wychowanków – Tomasz Wieszczycki, Tomasz Lenart, Adam Grad, Grzegorz Krysiak, wkrótce Jacek Płuciennik, a niewiele wcześniej Dariusz Nowacki i Dariusz Podolski. To sprawiło, że było nam łatwiej wejść do drużyny, bo była nas większa grupa, a przy tym okazało się, że nieźle gramy w piłkę. W zasadzie nie było podziału na starych i młodych, byliśmy od razu zespołem.
W 1995 roku odszedł pan z ŁKS. Nie żałuje pan? Tytuł mistrzowski przeszedł koło nosa.
Nie. To były czasy, kiedy sponsorem ŁKS został Antoni Ptak. Zupełnie nie było nam po drodze.
Dlaczego?
Nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka i nasze drogi się rozeszły. Byłem wtedy nawet blisko rezygnacji z dalszej gry w piłkę. Na szczęście zgłosił się Śląsk Wrocław.
Potem była Pogoń Szczecin, Odra Opole, a następnie mało znane RKS Radomsko, w którym spędził pan 4,5 roku. To był ciekawy okres związany ze sponsorem Tadeuszem Dąbrowskim i awansem do ekstraklasy. On ponoć w tym mieście mógł bardzo dużo.
Kiedy trafiłem do RKS w 2000 roku, już tworzyła się bardzo dobra drużyna. Było sporo piłkarzy z niezłym ligowym dorobkiem. W kolejnych sezonach dochodzili zawodnicy, którzy rzeczywiście coś w piłce osiągnęli. Niektórzy mieli po kilkaset występów w najwyższej lidze. A pan Dąbrowski? To była osoba, która chyba najbardziej chciała, byśmy awansowali. Wszystko działo się przez niego i dzięki niemu. Nie tylko w klubie, ale także w mieście to była osoba na piedestale. To był facet z jajami. Nie trzeba było nic podpisywać. Wystarczyło, że dał słowo i tego dotrzymywał.
Z czym jeszcze kojarzy się pan zielony Fiat Scudo?
Przez ten mój cały pobyt w RKS codziennie tzw. grupa łódzka pokonywała niemal codziennie 200 kilometrów na trasie Łódź – Radomsko – Łódź. Jeździliśmy właśnie zielonym Fiatem Scudo, a momentami nasza ekipa liczyła nawet z osiem osób.
Igor Sypniewski też?
Nie, on chyba mieszkał w Radomsku.
Jedna z anegdot głosiła, że wracał z Łodzi do Radomska, a z jednego koła została tylko felga?
Nie znam dokładnie tej historii. Pamiętam, że rzeczywiście Igor dostał od Dąbrowskiego Jaguara na użytek i coś takiego chyba mu się przydarzyło.
Jak to się stało, że spadliście z ligi z taką ekipą – Olgierd Moskalewicz, Adam Matysek, Igor Sypniewski, Sławomir Wojciechowski, Marcin Bojarski, Mirosław Myśliński, Piotr Mandrysz. To nie tylko solidni ligowcy, ale niektórzy z nich to reprezentanci.
To może zabrzmi dziwnie, ale chyba za dużo ludzi zostało ściągniętych w tak krótkim czasie i to każdy był właściwie do grania. Nie chcę szukać wytłumaczeń, ale totalnie to zepsuliśmy. Nazwisk było bardzo dużo, zespołu trochę mniej.
Wrócił pan jeszcze do ŁKS, a ostatni 352. mecz w ekstraklasie rozegrał pan w wieku 39 lat, 10 miesięcy i 21 dni.
To był okres, kiedy miałem trochę dość gry w piłkę ze względu na wydarzenia w klubie.
Jakie?
W sumie to lepiej tego nie rozdrapywać. Powiem tak: jeśli 20 chłopów gra o coś w piłkę, to każdemu z nich należą się pieniądze, nie tylko wybranym. Byłem wtedy kapitanem i poszedłem to wyjaśnić. Skończyło się tym, że sam wyleciałem z klubu. Przynajmniej psychicznie odpocząłem.
Do piłki jednak ciągnęło – najpierw był GLKS Dłutów w klasie okręgowej, a teraz Jutrzenka Bychlew w A-Klasie. Może po prostu trudno się panu z piłką rozstać?
Cała ta przygoda z piłką była fajna. Można było zarobić, zwiedzić. Choć trzeba poświęcić sporo zdrowia, to był to świetny okres.
Udało się zarobić na dobre życie?
Pracuję normalnie od 6-14, a potem prowadzę zajęcia w Jutrzence. Bardzo szybko przestawiłem się na to, by pracować osiem godzin dziennie. Jeżeli zarobiłbym tyle, że bym nie musiał tego robić, to bym tego nie robił. Tylko prowadził zespół w Bychlewie.
Rozmawiał Robert Cisek