Aktualności

[WYWIAD] Krzysztof Baran: Pretensje mogę mieć tylko do siebie

Specjalne16.04.2021 
Krzysztof Baran to nieco zapomniany dziś piłkarz. Z Górnikiem Zabrze w 1988 roku zdobył mistrzostwo i Superpuchar Polski, a w reprezentacji Polski rozegrał dziesięć spotkań. Był o krok od wyjazdu na mistrzostwa świata do Meksyku, ale ostatecznie nie znalazł się w gronie wybrańców trenera Antoniego Piechniczka. Dziś po karierze zostały jedynie wspomnienia i… problemy zdrowotne. – Teraz chociaż mogę przespać noc, bo był okres, w którym ból był nie do zniesienia – mówi w rozmowie z Łączy Nas Piłka.

Seniorską karierę rozpoczynał pan w warszawskiej Gwardii. Jak młodemu chłopakowi wchodziło się do szatni, w której zasiadali tacy piłkarze jak Bohdan Masztaler, Jerzy Kraska czy Antoni Szymanowski?

Nie było tak źle. Byłem młodym chłopakiem, ale nie krępowałem się niczym. W Gwardii debiutowałem w drugiej lidze jako szesnastolatek. Walczyliśmy wtedy o awans. Później dołączył do nas także między innymi Darek Dziekanowski, który wówczas nie miał jeszcze statusu gwiazdy. Biorąc pod uwagę starszych zawodników, było się od kogo uczyć futbolu. Stworzyliśmy wówczas – z Darkiem oraz Markiem Banaszkiewiczem – stworzyliśmy bardzo groźny tercet napastników. Strzelaliśmy jak na zawołanie. Pojawiły się jednak pewne konflikty w zespole, „Dziekan” i Darek Wdowczyk chcieli odejść. Klub był wówczas milicyjny, więc władze starały się zawodników zatrzymać, szukając dziur w całym.

Trenerem Gwardii był wówczas Henryk Szczepański, postać bardzo zasłużona dla polskiego futbolu, a jednak dziś nieco zapomniana.

Drużynę najpierw prowadził Bogusław Hajdas, ale niedługo później został drugim trenerem reprezentacji Polski przy Antonim Piechniczku. Wtedy stery przejął Szczepański. To był człowiek, który wiedział, na czym polega gra w piłkę. To nie był człowiek „z papieru”, a po prostu z ogromną wiedzą. Zdawał sobie sprawę, jak futbol wygląda w praktyce, umiał dotrzeć do zawodników. A że przy tym miał w składzie wielu bardzo dobrych piłkarzy, funkcjonowało to całkiem nieźle. Szkoda, że nie udało się osiągnąć więcej, bo potencjał był naprawdę duży.

Wszystko skończyło się spadkiem z ekstraklasy, do której wcześniej awansowaliście.

Tak, zmiany w zespole były ogromne. Odszedł Darek Dziekanowski, Andrzej Sikorski, Darek Wdowczyk. Drużyna się totalnie rozsypała. Ja jeszcze pograłem jesienią 1983 roku w drugiej lidze, po czym też opuściłem Gwardię. Chciała mnie pozyskać warszawska Legia, ale dotychczasowy klub nie chciał mnie wypuścić. Usłyszałem: możesz iść wszędzie, ale nie do Legii. Działaczom nie mieściło się w głowie, że mógłbym przejść z klubu milicyjnego do wojskowego. Nie było szans. Przeniosłem się więc do ŁKS Łódź.

Tam trafił pan pod skrzydła trenera Leszka Jezierskiego. Na jego temat narosło mnóstwo historii.

Wielu mówi, że to był kat, ale czy tak było rzeczywiście? Na pewno bardzo dużo wymagał, ale nie był zamordystą. Pamiętam, że na zgrupowaniach reprezentacji Polski zawodnicy Legii narzekali, że mieli dużo bardziej „trudnego” szkoleniowca. Leszek Jezierski miał swój warsztat, wiedział, co robić. Bardzo dobrze wspominam z nim współpracę.

Dla pana też to był dobry czas pod kątem strzelanych goli. Szkoda, że nie udało się powalczyć o czołowe miejsca w lidze.

Trudno mi powiedzieć, z czego to wynikało. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach inne zespoły też miały bardzo silny skład, czołowi zawodnicy nie wyjeżdżali za granicę. Trudno było się przebić, choć mieliśmy świetnych piłkarzy w składzie. Stasio Terlecki, Jacek Ziober, Marek Dziuba… Nie brakowało mocnych nazwisk. Wielu graczy miało olbrzymi potencjał. Sam uważam, że mogłem osiągnąć dużo więcej, ale zmarnowałem swoje możliwości.

Mimo tego zapracował pan na transfer do Górnika Zabrze, czyli ówczesnego mistrza Polski. Jak do tego doszło?

Do Zabrza chciał sprowadzić mnie trener Antoni Piechniczek, który przejął ten zespół po mundialu w Meksyku. Tyle tylko, że gdy już się porozumieliśmy, zastąpił go Marcin Bochynek. Umowa została już jednak podpisana i przeniosłem się do Górnika. Tam też była niesamowita ekipa, grało w niej pół reprezentacji Polski. Andrzej Iwan, Rysiek Komornicki, Robert Warzycha, Janek Urban, w bramce Józek Wandzik. Było z kim grać, to na pewno, i ten klimat mi służył. Udało mi się wywalczyć miejsce w składzie i zdobyć parę bramek. Już w pierwszym sezonie wywalczyliśmy mistrzostwo kraju. Dołożyłbym do swojego dorobku też drugie, ale po jesieni sezonu 1988/1989 wyjechałem do Grecji. Taką miałem umowę z Górnikiem, że w przypadku oferty z zagranicy klub nie będzie mi robił problemów z odejściem.


AE Larissę, do której pan trafił, prowadził wówczas czeski trener Vladimir Tamborski. Myśli pan, że jego rozeznanie w polskim rynku pomogło panu w tym transferze?

Trudno mi powiedzieć, nie rozmawiałem z nim nigdy na ten temat. Tak naprawdę cały czas byłem w gronie zainteresowania selekcjonerów reprezentacji Polski, mieściłem się w szerokiej kadrze, choć nie dostawałem zbyt wielu szans gry. W lidze polskiej też strzelałem gole, więc można było mnie dostrzec. W Grecji trenowaliśmy o siódmej rano, bo później upały już na to nie pozwalały. Bardzo miło wspominam tamten czas. Miałem okazję poznać inną kulturę, a także trochę pozwiedzać. Zostałem bardzo dobrze przyjęty przez kibiców, dostrzegali i doceniali moją waleczność. Mimo że byłem zawodnikiem ofensywnym, nigdy nie bałem się wejść ostrzej, pojechać na tyłku.

Po powrocie do Polski zakładał pan już tylko koszulkę Włókniarza Pabianice. Nie było opcji gry wyżej?

Gdy prowadziłem rozmowy z Włókniarzem, trener zapewniał mnie, że pomogą mi jeszcze w wyjeździe za granicę. Ale jak już osiadłem w Pabianicach, tak zostałem przez kilka lat. Grałem na wszystkich pozycjach, może poza bramkarzem. Miałem duże doświadczenie, dobrze grałem głową, więc nie przeszkadzało mi nawet to, że występowałem jako stoper. Później już się wszystko rozmyło, marzenia o kolejnym transferze powoli upadały. W końcu się z tym pogodziłem i właśnie w Pabianicach zakończyłem karierę. Dziś żałuję, że urodziłem się tak wcześnie. W moich czasach nie można było praktycznie wyjeżdżać z Polski.

Obecnie już juniorzy wyjeżdżają za granicę. Pan występował w reprezentacji Polski juniorów, która w 1978 roku zdobyła trzecie miejsce podczas Turnieju UEFA, czyli nieoficjalnych mistrzostwach Europy do lat 19.

Samo moje powołanie do tamtego zespołu było nieco przypadkowe. Zespół wyjeżdżał do NRD, ale zabrakło wtedy dwóch czy trzech zawodników. Sztab kadry wykonał telefon do Gwardii i tak znalazłem się na zgrupowaniu. To był dla mnie pierwszy zagraniczny wyjazd. Zaliczyłem debiut marzeń. Na kwadrans przed końcem wszedłem na boisko. Niedługo później po rzucie wolnym zdobyłem bramkę głową. W drugim meczu wybiegłem na murawę w podstawowym składzie. Tak zaczęła się moja przygoda z kadrą juniorską, zwieńczona dwoma dużymi turniejami.

W Turnieju UEFA zajęliście trzecie miejsce, jednak po latach pojawiły się doniesienia, że przed półfinałowym meczem z ZSRR nie wszystko przebiegało profesjonalnie z waszej strony.

Nic mi na ten temat nie wiadomo. Może coś tam się wydarzyło, ale nawet jeśli, to drużyna była szczelna. Ba, nie wszyscy, którzy byli wewnątrz, cokolwiek wiedzieli. Wszystko było załatwiane w gronie samych zainteresowanych, bez wtajemniczania nikogo. Cokolwiek się wydarzyło, osiągnęliśmy dobry wynik, zajmując trzecie miejsce w Europie.

To otworzyło wam drogę do udziału w mistrzostwach świata, które w 1979 roku zostały rozegrane w Japonii.

Tak, spotkaliśmy się wówczas choćby z Diego Maradoną. Już wtedy to był zawodnik olbrzymiej klasy. Trudno to nawet opowiedzieć. Mając dwóch stoperów na plecach przyjął piłkę w powietrzu, przerzucił, odwrócił się i wyszedł sam na sam z bramkarzem. Czysta magia. Miło było później patrzeć, jak staje się wirtuozem futbolu. Już wtedy miał pewien żal, że nie znalazł się w kadrze na mundial w 1978 roku. Spokojnie by sobie poradził, a miał przecież osiemnaście lat.

Pan na debiut w seniorskiej reprezentacji Polski poczekał do 1981 roku, a miał on miejsce także w Japonii.

Pojechaliśmy tam jako kadra młodzieżowa, a zagraliśmy oficjalnie jako seniorska kadra. Nie uznawałem tego jako wejście do pierwszej reprezentacji, jak towarzyski mecz z Urugwajem, rozegrany pięć lat później. W czterech meczach z Japończykami zdobyłem dwie bramki, ale na pewno bardziej w pamięć zapadła mi potyczka w Montevideo.


Tam też zdobył pan dwie bramki.

Tak. Zgrupowanie przed wylotem odbywaliśmy w Wiśle, a następnie przenieśliśmy się do Włoch. Po dwóch tygodniach wylecieliśmy do Urugwaju, gdzie zremisowaliśmy 2:2, a oba gole były mojego autorstwa. Wydawało mi się wówczas, że swoją postawą wywalczyłem miejsce w reprezentacji narodowej. Nie mówię tu o podstawowej jedenastce, ale o szerokiej kadrze. Było bardzo blisko, bym znalazł się w gronie zawodników, którzy wyjadą na mistrzostwa świata do Meksyku, ale niestety, musiałem obejść się smakiem.

Na pewno taka decyzja trenera Antoniego Piechniczka musiała zaboleć.

Nie chciałbym jej komentować. Jeśli uznał, że się jeszcze nie nadaję, po prostu mnie nie powołał. Mówiąc szczerze, rozumiałem ten wybór. Andrzej Pałasz grał w kwalifikacjach, strzelił gola w meczu z Albanią, więc też musiał jakąś nagrodę otrzymać. Ja wszedłem do kadry „z buta”, ale zbyt krótko przed mundialem. Liczyłem po cichu na miejsce, bo trener wiedział, na co mnie stać, obserwował mnie w treningach i meczach towarzyskich. Na pamiątkę zostały tylko plakaty i pocztówki, wydane przed mistrzostwami, na których również widniałem. Tyle, że wszystko porozdawałem lub zaginęło przy przeprowadzkach.

Stać było pana na więcej w kadrze narodowej? Bilans zamknął się na dziesięciu występach i czterech bramkach.

Trochę żałuję, że nie dostałem poważniejszej szansy. Robiłem wszystko, by przekonać do siebie trenerów. Liczyłem na szansę u trenera Wojciecha Łazarka, bo miałem całkiem niezły czas w lidze. Skończyło się na symbolicznych występach. Na pewno nie czuję się piłkarzem spełnionym. Wiem, że bywały momenty, w których bardziej liczyła się dla mnie rozrywka. Nie ukrywam, czasami za często wyskakiwałem na piwo. Mogę mieć więc pretensje jedynie do siebie.

Jak się panu teraz wiedzie?

Bywało lepiej… Żyję z opieki społecznej. Zostałem eksmitowany, mieszkam teraz z narzeczoną. Od kilku lat jest z nami także jej mama, która przeszła cztery udary i potrzebuje praktycznie całodobowej opieki. Tata mojej ukochanej również nie może się samodzielnie poruszać, więc także się nim opiekujemy. Żyjemy z dnia na dzień, kolorowo na pewno nie jest. To, co było kiedyś – pieniądze, zdrowie, rozrywka – już nie wróci. Staram się nie narzekać. Nie uciekam od pracy, choć zdrowie też mnie nie oszczędza. Mam za sobą trzy operacje kręgosłupa. Powinienem przejść czwartą, ale niesie ona za sobą ryzyko, że nie będę mógł chodzić, a na to nie mogę sobie pozwolić. Do tego doszły problemy z biodrem, które też było operowane. Poruszam się normalnie tylko dzięki tym zabiegom. Teraz chociaż mogę przespać noc, bo był okres, w którym ból był nie do zniesienia. Sport nie okazał się dla mnie zdrowiem…

Rozmawiał Emil Kopański

Fot. EastNews

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności