Aktualności
[WYWIAD] Wiesław Cisek: Nie chciałem zostać płetwonurkiem
Kiedy zaczął pan systematycznie trenować piłkę?
Oj, chyba bardzo późno. Pochodzę z Albigowej, około 20 kilometrów od Rzeszowa. Tam nie było żadnego klubu, ale w piłkę graliśmy na okrągło. Na podwórku, na łące, w szkole, tam gdzie się tylko dało. Także nauczyciel WF-u był kiedyś piłkarzem Resovii i namawiał mnie, bym spróbował systematycznych treningów. Jak skończyłem podstawówkę, trzeba było wybrać szkołę średnią, a najbliższa była w Rzeszowie. Poszedłem do zawodówki elektryczno-mechanicznej, a potem do technikum. Z kolegą postanowiliśmy, że spróbujemy sił w Resovii. Mieliśmy po 15 lat i trener juniorów nie za bardzo chciał nas przyjąć, bo już miał komplet. W końcu zgodził się nas sprawdzić i zagraliśmy gierkę trzech na trzech na małe bramki. I ograliśmy wysoko jego chłopaków. Skończyło się tak, że nas zostawił, a tamtym podziękował. Także dopiero w szkole średniej zacząłem poważnie trenować.
Może szkoda, że tak późno, skoro kilka lat później trafił pan do Legii. Standardowo było to powołanie do wojska?
Oczywiście, że tak. Zacząłem trenować i szybko pokonywać kolejne szczebelki. W końcu trafiłem do pierwszej drużyny Resovii. Graliśmy w drugiej lidze [obecnie to poziom I ligi – przyp. red.] i zostałem wicekrólem strzelców. Wtedy się zaczęło – chętnych, by mnie pozyskać, nie brakowało: Pogoń Szczecin, Widzew, Wisła. Byłem nawet na rozmowach w Krakowie, ale wtedy Legia postanowiła mnie sprowadzić. A wiadomo jak to wtedy wyglądało: nawet milicyjna Wisła nie miała szans w starciu z wojskową Legią. Trener Jerzy Kopa powiedział, że musi mnie mieć i dopiął swego.
Chciał pan grać w Legii?
Chyba nie miałem wyjścia. Do Rzeszowa żołnierze przyjeżdżali kilka razy: do klubu, do szkoły, do rodziców. W końcu dostałem bilet, z którego wynikało, że będę służył w Gdyni Oksywie, w ośrodku szkolenia płetwonurków. A to oznaczało trzy lata służby zasadniczej, zamiast dwóch. To był straszak, ale skuteczny. Miałem jednak trochę więcej szczęścia niż inni koledzy, bo w ogóle nie trafiłem do koszar. Pomieszkałem chwilę w hotelu, a potem szybko dostałem kawalerkę. Mundur miałem założony raz na przysięgę, którą złożyłem w gabinecie pułkownika. Oczywiście nie za bardzo miałem ochotę iść do Legii z obawy przed mieszkaniem w koszarach, ale tego uniknąłem. Jeszcze w hotelu zakolegowałem się z braćmi Dreszerami, Zbyszkiem Kaczmarkiem czy bramkarzem Dariuszem Opolskim.
Przygoda z Legią trwała jednak krótko. Jeszcze w trakcie służby przeszedł pan do Widzewa. Jak to możliwe?
Prezes Widzewa Ludwik Sobolewski nie takie rzeczy potrafił załatwić. Dobrze wspominam pobyt w Legii, bo z tymi piłkarzami spoza Warszawy, a była ich większość, dobrze się rozumiałem. W Łodzi zaproponowano mi jednak dużo większe, bo trzypokojowe mieszkanie, a ja wtedy myślałem już o ślubie i założeniu rodziny. Jak wspominałem, Widzew interesował się mną jeszcze, gdy byłem w Resovii. Prezes Sobolewski z trenerem oglądali mnie dwa razy, kiedy graliśmy przeciwko Włókniarzowi w Pabianicach. Potem trzy razy przyjeżdżał do Albigowej, by mnie namawiać. Wtedy się mu nie udało, bo przyszło powołanie do wojska, ale jak widać, dopiął swego kilka lat później. Rzeczywiście, miałem jeszcze pół roku służby zasadniczej, ale i to Sobolewski załatwił. Po prostu pojawił się odpowiedni wpis w książeczce wojskowej, że ją odbyłem. To był bardzo sympatyczny człowiek, szanował piłkarzy i panował nad wszystkim w Widzewie. Znał się na piłce od A do Z. Miał też wokół siebie ludzi, którzy mu w tym świetnie pomagali, jak Stefan Wroński czy długoletni kierownik zespołu Tadek Gapiński.
Przyszedł pan z Legii do Widzewa, a w drugą stronę powędrował Dariusz Dziekanowski.
To był element wymiany między tymi klubami. Legia wyłożyła pieniądze na Dziekanowskiego i jeszcze ja odszedłem do Widzewa. Darek miał w Łodzi problemy z częścią drużyny i źle się czuł w tym zespole. A ja nie żałowałem, bo spędziłem tu osiem fantastycznych lat.
Trafił pan do Widzewa, który zaledwie dwa lata wcześniej zagrał w półfinale Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Do tych sukcesów już jednak nie udało się nawiązać, choć wciąż zespół miał mocną kadrę. Dlaczego?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Zespół rzeczywiście wciąż był silny, bo nie brakowało reprezentantów Polski, jak Roman Wójcicki, Marek Dziuba czy Włodek Smolarek. Do tego Krzysztof Surlit, Kazimierz Przybyś, Mirek Myśliński czy Wiesław Wraga. Może nie była to drużyna na mistrza, ale na pewno na miejsce dające grę w europejskich pucharach. A to udało nam się tylko raz.
W Widzewie zadebiutował pan w europejskich pucharach. Łodzianie już w pierwszej rundzie odpadli z Pucharu Zdobywców Pucharów.
Graliśmy z Galatasaray Stambuł, a wtedy zespoły z Turcji nie były faworytami w meczach z nami. Na wyjeździe przegraliśmy po rzucie karnym. W rewanżu już w pierwszej minucie odrobiliśmy straty po moim golu. Potem jednak Smolarek nie wykorzystał rzutu karnego, a rywale wyrównali. Strzeliliśmy bramkę w końcówce, ale potrzebowaliśmy jeszcze jednej. Nie udało się, fatalnie wtedy odpadliśmy.
Z sezonu na sezon Widzew grał jednak coraz gorzej. Trzecie miejsce, szóste, piąte, siódme aż w końcu w sezonie 1989/90 spadek do drugiej ligi.
Widzew na początku lat 80. XX wieku słynął z tego, że miał wielu zawodników od czarnej roboty, którzy harowali na boisku i kilka gwiazd. Może za moich czasów było już za dużo tych gwiazd, a właśnie za mało wyrobników. Część zawodników zaczęła też wyjeżdżać zagranicę i co sezon zespół był ciut słabszy. Spadek? Nie pamiętam. A tak na poważnie, to na szczęście szybko się podnieśliśmy, bo już po roku awansowaliśmy. Wtedy też pierwszy raz miałem kontakt z psychologiem. Po spadku prezes Sobolewski wymyślił, że potrzeba nam takiego wsparcia. Najpierw mieliśmy grupowe pogadanki, ale nie za bardzo każdy chciał się otworzyć. Lepiej zadziałały indywidualne rozmowy, po których psycholog pomagał nam wyciągnąć wnioski. Przyszło też trochę świeżej krwi, jak Tomek Łapiński czy Marek Bajor. W zespół wstąpił nowy duch. Po awansie udowodniliśmy, że byliśmy niezłym zespołem, bo jako beniaminek zajęliśmy trzecie miejsce.
I wróciliście do europejskich pucharów, o których też pewnie nie chciałby pan pamiętać… Porażkę we Frankfurcie z Eintrachtem 0:9 trudno zapomnieć.
Oj tak, niestety pamiętam to spotkanie. Mam nawet na kasecie wideo nagranie tego meczu z Eintrachtem. Oglądałem je kilka razy i tyle co my błędów narobiliśmy... A Niemcy byli bezlitośni. Właściwie wykorzystali każdą sytuację. Duży wstyd, zastanawialiśmy się, jak tu pokazać się na mieście. Na szczęście zaraz po tym meczu graliśmy z walczącą o mistrzostwo Legią. To chyba najlepsze, co mogło nam się przydarzyć. Gadaliśmy długo przed tym spotkaniem, a potem dosłownie chcieliśmy zeżreć trawę, byle chociaż trochę się zrehabilitować w oczach kibiców. Wygraliśmy 2:0. To było bardzo ważne, bo kolejna porażka mogła nas tylko dobić. I wtedy psycholog chyba, by nam nie pomógł.
W Widzewie miał pan kilku szkoleniowców. Który wywarł na panu największe wrażenie?
Prezes Sobolewski miał nosa też do trenerów i zwykle dobierał takich, którzy byli charakterystyczni. Bronisław Waligóra wprowadzał największy rygor. Był ostry, ale w rozmowach jeden na jeden był bardzo miłym człowiekiem. Do tego elegancik, z apaszką pod szyją i bardzo energiczny. Był jednak przekonany, że ciągle chodzimy po lokalach. Przychodził do szatni i mówił: „Wiem, że byliście w knajpie. Jeden z was dzwonił do mnie do domu i się rozłączył. Na pewno sprawdzaliście, czy siedzę w mieszkaniu”. Wsiadał w auto i szukał nas po Łodzi. Robił też spotkania z naszymi żonami i dziewczynami. Zakazywał im seksu z nami na co najmniej dwa dni przed meczem, byśmy byli w pełni gotowi.
A Orest Lenczyk?
Fajny facet. On wymyślił, że nie będę napastnikiem. Najpierw cofnął mnie do pomocy, a potem do obrony. Miałem kondycję, szybkość i mogłem biegać od jednego pola karnego do drugiego. Trener Lenczyk nie dał sobie w kaszę dmuchać, nawet Sobolewskiego się nie obawiał. U niego na pierwszym miejscu była uczciwość. A potem forma. Jak raz zagrało się źle, to była druga szansa. Jak drugi raz źle, to już ławka. Jak miał jakieś podejrzenia do piłkarzy, to potrafił bez słowa posadzić czterech, pięciu na ławce, a wpuścić młodych. I na tym wygrywał. Miałem z nim też indywidualne treningi. Uważał, że moją szybkość, ciąg na bramkę, jako obrońca mogę lepiej wykorzystać. Być może dzięki tym moim rajdom trafiłem do reprezentacji.
Mówi pan, że spędził w Widzewie osiem fantastycznych lat, ale rozstanie nie było miłe. Następca Sobolewskiego, Andrzej Grajewski, oskarżył kilku zawodników, w tym pana, że celowo odpuściliście mecz.
To był cały Grajewski, raptus i nerwus. Graliśmy z Polonią Warszawa, prowadziliśmy 2:0 i zremisowaliśmy 2:2.Po meczu poprosił czterech najstarszych zawodników: mnie, Myślińskiego, Piotrka Wojdygę i Marka Godlewskiego. Powiedział, że nas zwalnia. Mieliśmy już nie trenować z zespołem, a on nam wypłaci należne pieniądze.
Jak to się stało, że wyjechał pan do trzeciej ligi niemieckiej?
W wieku 30 lat zastanawiałem się, czy nie wracać do Albigowej. Miałem tam już zbudowany dom, żona była w zaawansowanej ciąży. Propozycję złożyła Ślęza Wrocław, ale zadzwonił Jerzy Kopa, wtedy już menedżer. Zaproponował Vfb Oldenburg, w którym drugim trenerem był Krzysztof Zając, wcześniej kapitan GKS Katowice. 3 stycznia pojechałem do Niemiec, a dwa dni później żona urodziła córeczkę. Chyba ze trzy miesiące się nie widzieliśmy. W Oldenburgu spędziłem właściwie tyle samo lat co w Widzewie. Bardzo cenili tam Polaków. W pewnym czasie było nas tam nawet pięciu. Grali też Nigeryjczycy i z nimi się przyjaźniliśmy. Niemcy traktowali nas trochę z góry jako „auslanderów”, a my się ze sobą trzymaliśmy.
Udało wam się awansować do drugiej Bundesligi. To był duży sukces?
Wygraliśmy swoją grupę i w barażach graliśmy z Tennis Borussią Berlin. Nie byliśmy faworytem. W pierwszym meczu zremisowaliśmy jednak 1:1, a ja zdobyłem gola. W rewanżu w Oldenburgu prowadziliśmy po bramce z rzutu karnego naszego bramkarza Hans Jorga Butta. Rywale wyrównali i była dogrywka. W niej emocje aż kipiały. Strzeliliśmy na 2:1, a przeciwnicy nie wykorzystali rzutu karnego. Oldenburg oszalał, całe miasto wyszło świętować. To była niesamowita feta. Po awansie przyszli kolejni Polacy Dariusz Szubert i Jan Urban, ale nie udało się utrzymać w lidze. Klub popadł w tarapaty finansowe, ale miał ogromne tradycje, bo prawie stuletnie i jakoś go wyratowali.
Pan zdecydował się w końcu wrócić do Polski. Nie chciał pan zostać w Niemczech?
Nie. Planowaliśmy, że będziemy tam, dopóki wystarczy mi sił do grania. W Niemczech urodził się też syn, a córka poszła nawet do szkoły. Mieliśmy jednak dom w Albigowej, więc było do czego wracać.
I postanowił pan założyć klub – Arka?
Nie sam, ale rzeczywiście miałem takie ambicje, by stworzyć u siebie klub. Zarząd od początku tworzy 11 osób. Arka powstała w 2003 roku. Pełniłem tam chyba każdą funkcję: piłkarza, trenera, działacza, prezesa, robotnika czy dozorcy. Dostaliśmy 3 hektary ziemi od gminy Łańcut i powoli zaczął powstawać obiekt. Społecznie go budowaliśmy razem z mieszkańcami Albigowej. Nie było łatwo, bo na przykład te hektary trawy musieliśmy kosić zwykłymi ogrodowymi kosiarkami. Są dwa boiska, trybuna, a niedługo będzie sztuczne oświetlenie. To nam pozwoli trenować po zmroku, bo przecież w A-Klasie wszyscy normalnie pracują i jesienią trudno ćwiczyć za dnia. W klubie są trzy drużyny młodzieżowe i seniorzy.
W reprezentacji Polski zagrał pan 12 spotkań. Które utkwiło najbardziej w pamięci?
Oczywiście debiut z NRD w Lubinie. Wygraliśmy 2:0, a mogłem zdobyć trzecią bramkę. I spotkanie z Rumunią, w którym strzeliłem dwa gole i zremisowaliśmy 2:2. To było na zgrupowaniu w Izraelu. Wszedłem na lewą pomoc za kontuzjowanego Pawła Króla. Grałem tylko u Wojciecha Łazarka. Miałem być alternatywą na lewej obronie dla Dariusza Wdowczyka, ale czasem też występowałem na skrzydle. Jak reprezentacja gra z Rumunią, to zwykle dziennikarze z Rzeszowa dzwonią do mnie właśnie po wspomnienia z tego spotkania.
Rozmawiał Andrzej Klemba