Aktualności
[WYWIAD] Waldemar Sobota: W Hamburgu zostawię część siebie
Waldemar Sobota na dobre zakotwiczył w FC St. Pauli. W barwach drużyny z Hamburga występuje ponad cztery lata i czuje się tam doskonale. W długiej rozmowie z Łączy Nas Piłka 17-krotny reprezentant Polski opowiada o swoim życiu w Niemczech, wspomina czasy mistrzostwa Śląska Wrocław oraz opisuje kolegów z Club Brugge.
Spodziewał się pan, że Hamburg i Sankt Pauli staną się „pana” miejscem na tak długo?
Na początku się tego absolutnie nie spodziewałem. Najpierw byłem przecież tylko wypożyczony na jedną rundę z Club Brugge, później jednak przyszedł kolejny sezon, kolejne wypożyczenie, i tak minęło… cztery i pół roku, a ja wciąż tu jestem. Stanowię pewną część tego klubu, bardzo mi się tutaj podoba.
Gdy tylko zdrowie dopisuje, jest pan podstawowym zawodnikiem zespołu.
Dokładnie. W tym roku nieco zawodzi, ale mam jeszcze rok kontraktu i myślę, że go wypełnię. To klub, w którym spędziłem najwięcej czasu podczas swojej całej kariery. Inna sprawa, że w Hamburgu czuję się naprawdę świetnie, to piękne miasto. Mieszka tu wielu Polaków, chodzi na mecze. Mimo że jestem w Niemczech, czuję się jak w domu. Są polskie kościoły, polskie sklepy, wszystko, czego potrzeba. Najważniejsze dla mnie było jednak to, by regularnie grać i dopóki byłem zdrowy, tak właśnie było.
Potencjał sportowy i kibicowski 2. Bundesligi też jest na wysokim poziomie.
Nie sposób się nie zgodzić. Na trybunach regularnie melduje się 20-30 tysięcy kibiców. Na razie jeszcze za Polską nie zatęskniłem, ale na pewno nadejdzie taki moment, w którym będę chciał wrócić. Polska jest moim domem i gdy będę wracał, na pewno część siebie zostawię w Hamburgu, lecz najlepiej jest jednak w kraju.
Już w poprzednim sezonie głośno było o potencjalnym transferze do Polski.
Wówczas wygasał mi kontrakt. Wiadomo, gdy zawodnik ma kartę na ręku, wzbudza szczególne zainteresowanie. Nasze drużyny szukają często takich właśnie piłkarzy. Otrzymałem kilka zapytań, nieistotne z jakich klubów, ale czułem się na tyle dobrze, i byłem w takim wieku, że chciałem jeszcze zostać w Niemczech.
FC St. Pauli jest drużyną, która regularnie zalicza sinusoidę – w jednym sezonie jest w czołówce tabeli, by w kolejnym bronić się przed spadkiem. Czego brakuje do ustabilizowania formy?
Trudno to wytłumaczyć. Szczególnie żałujemy tego sezonu. Przez długi czas utrzymywaliśmy się w czołówce, ale w marcu złapaliśmy zadyszkę. Nie potrafiliśmy wygrać w sześciu kolejnych spotkaniach ligowych. Czołówka nam nieco odskoczyła i już nie byliśmy w stanie odrobić strat. Wielka szkoda, bo czuliśmy, że w tym roku może się to udać. Co roku zdarzają się dwie drużyny, które maszerują ku awansowi i znajdują się właściwie poza zasięgiem reszty stawki. Tym razem 1. FC Koeln nieco odskoczyło, ale drugiej drużyny nie było widać. Stawka była wyrównana i bardzo żałujemy, że straciliśmy tę szansę.
Pan też stracił sporą część sezonu z powodu trapiących kontuzji.
Niestety tak. Pod koniec poprzednich rozgrywek przyplątał mi się uraz i sześć ostatnich tygodni mi uciekło, w bieżących natomiast doznałem drugiej już kontuzji. To bardzo irytujące, zwłaszcza, że przez całą dotychczasową karierę urazy mnie omijały. Tym razem w krótkim okresie musiałem pauzować aż trzykrotnie. Gdy wracałem do rytmu meczowego, następowała kolejna przerwa. Widocznie jest to wpisane w zawód piłkarza, tego czasem nie da się uniknąć.
Jak smakują derby z Hamburger SV? Nigdy wcześniej ten zespół nie spadł z Bundesligi.
Tak, mówiło się na nich „Dinozaury”. Sam spadek na pewno był dla nich bolesny, ale chyba jeszcze gorzej jest teraz, gdy nie zdołali wywalczyć ponownego awansu. Tymczasem to właściwie był ich obowiązek. A same derby… niesamowite przeżycie. Podczas meczu wyjazdowego byłem kontuzjowany, ale oczywiście pojawiłem się na stadionie HSV. Tam padł bezbramkowy remis, a u siebie… Totalna klęska, przegraliśmy aż 0:4. Strasznie nieprzyjemne uczucie, zawiedliśmy ogromną rzeszę naszych kibiców. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak ważne było to starcie. Gdy byłem zawodnikiem Śląska Wrocław, graliśmy spotkania z Zagłębiem Lubin, w FC Brugge występowałem przeciwko Cercle, ale to zupełnie nie ten ciężar gatunkowy. To, co działo się w Hamburgu, było absolutnie imponujące. Ta mobilizacja, atmosfera… Tym bardziej boli ta porażka. W przyszłym sezonie będzie jednak okazja do rehabilitacji. Derby wiążą się z ogromną presją. W Sankt Pauli kibice niezależnie od naszej postawy, zawsze wspierają nas do ostatniej minuty. Po końcowym gwizdku zawsze dostajemy oklaski, ale po tej porażce z HSV po raz pierwszy pojawiła się grupa kibiców, która wyrażała głośno swoje niezadowolenie. Stadion się podzielił na tych zawiedzionych i tych pocieszających. Wydaje mi się jednak, że na każdym innym obiekcie wszyscy na trybunach by nas wygwizdali po porażce w tak ważnym spotkaniu.
FC St. Pauli jest znane ze swej specyficzności, ale chyba trudno to zrozumieć osobom z zewnątrz. Jak opisałby pan ten klub?
Jako wielką rodzinę, w której czuję się fantastycznie. Polak, Fabian Balicki, napisał nawet książkę o tym klubie. Tam doskonale opisał, co dla kibica znaczy FC St. Pauli. Dla mnie, jako piłkarza, to wyjątkowy klub. Gdy przychodziłem do tej drużyny, przy wyjściu na rozgrzewkę zobaczyłem kilka tysięcy stojących fanów, którzy zgotowali totalną wrzawę. Nie wierzyłem w to, co widzę. W większości przypadków ludzie wychodzą na trybuny dopiero tuż przed pierwszym gwizdkiem. Ciarki przeszły po całym ciele, zrozumiałem, do jakiego klubu trafiłem i dla jakich kibiców przyjdzie mi grać.
Jakub Bednarczyk, wypożyczony z Bayeru 04 Leverkusen, jeszcze tego nie doświadczył. Wziął go pan pod swoje skrzydła?
Kuba zaczął treningi z pierwszą drużyną na początku marca. Mega chłopak, jego talent w najbliższych latach powinien wystrzelić. Rozmawiamy często w szatni po polsku, a koledzy dopowiadają. Wiadomo, nauczyli się kilku słów, choć niekoniecznie tych najgrzeczniejszych. Trzymam kciuki za Kubę, bo ma spory potencjał.
Wróćmy na chwilę do Polski. Głośno o panu zrobiło się, gdy Śląsk – dość niespodziewanie – sięgnął po mistrzostwo kraju.
Nikt na nas nie stawiał, ale wydaje mi się, że takie zwycięstwa smakują najlepiej. Zrobiliśmy niespodziankę. Do ostatniej kolejki wszystko było kwestią otwartą. Graliśmy w niej z Wisłą Kraków na wyjeździe, i aby cieszyć się z tytułu, musieliśmy wygrać. Chwilę wcześniej Legia Warszawa „wyłożyła się” w Gdańsku w meczu z Lechią. Wiedzieliśmy, że nie możemy się potknąć, zwłaszcza, że kibicowsko Lechia ze Śląskiem były bardzo blisko. Nie był to jednak przypadek. Mieliśmy wiele bardzo mocnych nazwisk, fajna kapela. Połową sukcesu było to, że byliśmy prawdziwą drużyną, bardzo ze sobą zżytą. Każdy poszedłby za kolegą w ogień, a to znaczy bardzo wiele. Nie było żadnych wewnętrznych zawirowań.
A wszystkiego dopełniał trener Orest Lenczyk.
Pojawiają się różne opinie na jego temat, ale ja wspominam go niezwykle miło. Miał specyficzne poczucie humoru, ale potrafił być też bardzo poważny. Gdy rok wcześniej przejął zespół, graliśmy wyjazdowy mecz z Wisłą Kraków. Wpuścił mnie na boisko na ostatni kwadrans. Schodziłem z boiska bardzo zadowolony, uważałem, że dałem świetna zmianę. Wewnętrznie czułem się świetnie. Tymczasem w autobusie trener mnie zawołał i przy starszych zawodnikach powiedział, że jednak nie było zbyt dobrze. Mocno się zdziwiłem, ale przyjąłem to do wiadomości. Szybko mnie zgasił, ale wyszło mi to na dobre. Traktował mnie bardzo sprawiedliwie, nigdy nie miałem z nim żadnych problemów. Miał specyficzne metody treningu, trzeba to przyznać, ale na końcu przyniosły nam sukces. W pełni akceptowałem trenera Lenczyka i nigdy nie powiem na niego złego słowa.
Pan po kolejnym sezonie zapracował na transfer do Club Brugge. Tam dzielił pan szatnię między innymi z Vadisem Odjidją-Ofoe, który później trafił do warszawskiej Legii.
Widać było w nim świetną jakość piłkarską. Nie miałem z nim specjalnie bliskiego kontaktu, choć ostatnio spotkaliśmy się na zimowym zgrupowaniu i rozmawiało nam się lepiej, niż kiedyś. W Bruggii najbliżej trzymałem się z Thomasem Meunierem, który dziś gra w Paris Saint-Germain i sięgnął po brązowy medal mistrzostw świata z reprezentacją Belgii. Poza nim trzymałem się też z Wangiem Shangyuanem i bramkarzem Mathew Ryanem.
A jakim człowiekiem był Eidur Gudjohnsen?
Bardzo w porządku, choć graliśmy razem krótko. Fajnie go wspominam, nie było w nim czuć żadnego islandzkiego dystansu. Był jednym z najbardziej rozpoznawalnych zawodników, ale zawsze zamienił z każdym kilka zdań. Miał też w sobie coś z hiszpańskiego luzu, a poza tym był świetnym piłkarzem. Nie dziwię się, że grał w tak dużych klubach. Mocnym nazwiskiem był też Timmy Simons, jeden z najlepszych belgijskich piłkarzy, z jakimi miałem styczność. Prawdziwy kapitan.
W reprezentacji rozegrał pan 17 oficjalnych spotkań. To dużo czy mało?
Wiadomo, że pewien niedosyt pozostaje. Moja kariera w reprezentacji zakończyła się na etapie, w którym kadra zaczęła odnosić sukcesy. Zagrałem w pamiętnym meczu z Niemcami, później jeszcze przeciwko Szkocji i na tym koniec. Zaczęły się moje problemy z Bruggii i trener Adam Nawałka poinformował mnie, że na razie ze mnie rezygnuje. Nie spodziewałem się jednak, że to będzie koniec definitywny. Dziś już to chyba temat zamknięty. Ostatni rok miałem bardzo trudny, zwłaszcza ze względu na kontuzje, jestem coraz starszy… Może gdybym wrócił do pełnej formy i zagrał rundę życia, jeszcze jakieś powołanie by nadeszło. To jednak niezwykle odległa perspektywa. Mamy tylu świetnych zawodników, że byłoby niezwykle ciężko.
Wspomnień nikt już panu jednak nie odbierze.
Tak, choćby z meczu z Niemcami, gdy wszedłem na boisko z ławki rezerwowych. Nie oddałbym za nic tych kilkunastu spotkań. Mogłem być częścią drużyny narodowej, coś fantastycznego. Zapadł mi w pamięć wyjazd na trening regeneracyjny po spotkaniu z Niemcami. Jechaliśmy autobusem, a z ulicy machały nam nawet staruszki. W hotelu też zostaliśmy owacyjnie przywitani, do Warszawy specjalnie przyjechała moja rodzina. Niezapomniane chwile. Do dziś to historyczny moment, przecież nigdy wcześniej naszej reprezentacji nie udało się pokonać Niemiec. Wystąpiłem też na legendarnym Wembley przeciwko Anglii, 80 tysięcy kibiców, w tym jedna czwarta Polaków… Jest co poopowiadać, choć meczów nie było kilkadziesiąt.
Z którym selekcjonerem pracowało się panu najlepiej?
O trenerze Franciszku Smudzie nie mogę zbyt wiele powiedzieć, bo byłem u niego tylko na jednym zgrupowaniu. Za trenera Waldemara Fornalika rozegrałem najwięcej spotkań w reprezentacji, u trenera Adama Nawałki kilka mniej, ale wspominam ich obu bardzo dobrze. W obu przypadkach wszystko mi odpowiadało, włącznie z treningami. Szkoda, że trener Nawałka szybko ze mnie zrezygnował, ale miałem słabszy okres w klubie.
Czuje się pan nieco zapomniany w Polsce?
Nieco tak. Zainteresowanie moją osobą spadło, ale to też wynika zapewne z faktu, że niewiele osób pasjonuje się rozgrywkami 2. Bundesligi. A uważam, że te rozgrywki w Polsce są bardzo niedoceniane. Ludzie nie mają raczej świadomości, jakim zainteresowaniem się cieszą i jaki jest w nich poziom. Spójrzmy, że nawet trenerzy z Bundesligi z wielkim szacunkiem wypowiadają się na temat drużyn, które grają szczebel niżej. Niegdyś na drugim poziomie rozgrywkowym w Niemczech było sporo Polaków, teraz zostałem ja i Rafał Gikiewicz. Obecnie „ziemią obiecaną” dla naszych piłkarzy jest włoska Serie A.
Wiemy, że przed panem jeszcze kilka lat gry w piłkę, ale czy zastanawiał się pan już nad przyszłością po odwieszeniu butów na kołek?
Dobre pytanie. Troszkę nad tym myślałem, ale nie opracowałem żadnego konkretnego planu. Mam już zaliczony kurs trenerski UEFA B, ale nie wiem, czy praca szkoleniowca by mi odpowiadała. Na tę chwilę nie widzę się w takiej roli. Mnie bardziej odpowiadałaby funkcja skauta. To zawsze wiąże się z pewną satysfakcją, gdy twoje odkrycie robi karierę.
Rozmawiali w Hamburgu Jacek Janczewski i Emil Kopański