Aktualności
[WYWIAD] Tomasz Kupisz: Część marzeń udało mi się zrealizować
Łączy Nas Piłka: Wyjechał pan do Anglii jeszcze jako junior.
Tomasz Kupisz: Od dziecka marzyłem, by wyjechać zagranicę i tam grać w piłkę. Wymarzonym kierunkiem była właśnie Anglia i to udało mi się spełnić. To bardzo cenne doświadczenie w mojej karierze. Z rodzinnego domu z Radomia wyjechałem w wieku 14 lat, a do Anglii trafiłem trzy lata późnej. Było to skok na głęboką wodę, ale może nie najgłębszą, bo już byłem samodzielny. Zobaczyłem tam futbol na najwyższym poziomie. Zdarzało się trenować z zawodnikami z najwyższej półki, to później zaprocentowało. Działacze klubów z Anglii, Włoch czy Niemiec już wcześniej zwrócili na mnie uwagę, kiedy występowałem w juniorskich reprezentacjach. Mieliśmy mocny zespół na przykład z Grześkiem Krychowiakiem czy Wojtkiem Szczęsnym.
Miał pan kilka propozycji zanim zapadła decyzja o Wigan.
Byłem na testach w Vfl Wolfsburg i Blackburn. Na niemiecki klub się nie zdecydowałem, a Anglicy nie zaproponowali umowy. Zdecydowałem się dopiero na Wigan, choć podobno wtedy też chciał mnie Inter Mediolan. Dostałem zawodowy kontrakt, choć oczywiście trenowałem najpierw z akademią. Potem przez rezerwy udało mi się przebić do pierwszej drużyny. Mieszkałem u angielskiej rodziny, ale to nie było na zasadzie surowych rodziców, ale raczej starszych znajomych. Niestety, urwał nam się ostatnio kontakt. Zresztą ja jestem dosyć spokojnym chłopakiem i nie szukam wrażeń.
W Anglii nie udało się zadebiutować w lidze.
Po trzech latach Wigan zaproponowało kolejny kontrakt na dwa lata, ale warunki mnie nie zadowalały. Chciałem roczną umowę i potem samemu zdecydować, co dalej. Przez ten sezon próbowałem przebić się do pierwszego składu, ale grałem tylko w rezerwach. Udało mi się zagrać tylko raz w Pucharze Ligi, strzeliłem nawet gola, ale więcej szans nie dostałem. Zdecydowałem, by wrócić do Polski i sprawdzić się w ekstraklasie.
W Polsce był pan anonimowy.
Wracałam jako absolutnie nieznany chłopak. Do Anglii wyjechałem przecież z juniorów z Piaseczna. A wybiłem się tylko dzięki grze w reprezentacjach prowadzonych przez trenera Michała Globisza. Do Jagiellonii Białystok przychodziłem, by wreszcie zacząć grać w pierwszej drużynie. Trafiłem do zespołu złożonego z wartościowych zawodników, który właśnie zdobył Puchar Polski. Okazało się, że jestem kolejnym puzzlem pasującym w układance trenera Michała Probierza. Wydaje mi się, że ten szkoleniowiec potrafił wyciągnąć z piłkarzy maksimum.
Podobno czasem Jagiellonia pyta pana o piłkarzy grających we Włoszech.
Rzeczywiście od czas do czasu jestem w kontakcie z Jagiellonią. Zdarzyło się, że dzwonili do mnie, by zapytać o jednego czy drugiego zawodnika. Jestem na miejscu, więc bez problemu mogłem im pomóc. Jestem też w kontakcie z zawodnikami, z którymi grałem w Jagiellonii – Grześkiem Sandomierskim, Kubą Słowikiem czy Thiago Cionkiem. Przeżyłem tam bardzo fajne trzy lata, poznałem wielu wartościowych ludzi. O zapomniałbym o masażyście Jarku Ołdakowskim, z którym z raz w tygodniu się słyszymy.
Po trzech sezonach już po rozpoczęciu rozgrywek odszedł pan do Chievo Werona. Kolejne spełnione marzenia?
Tydzień przed końcem okienka transferowego bardzo dużo się działo. Najpierw nie wypalił mój transfer do Sassuolo, a zgłosiło się Chievo Werona. Prezes Jagiellonii chciał mnie jeszcze na rok zatrzymać, dla mnie jednak wciąż ważne było spełnianie marzeń o grze na Zachodzie. Od dzieciaka oglądałem w telewizji Ligę Mistrzów, a także zachodnie ligi. To mi zostało w głowie i chciałem za wszelką cenę wyjechać.
Kontrakt podpisany i za chwilę, bach, kontuzja.
Tak naprawdę to jeszcze przed wyjazdem do Chievo grałem w Jagiellonii z urazem mięśnia czworogłowego. Nie ukrywałem tego przed Włochami. Zrobili badania medyczne i uznali, że chcą, bym podpisał umowę. Wiedzieli, że czeka mnie miesiąc odpoczynku i nie mieli z tym problemu.
Było łatwiej o aklimatyzację, bo znał pan angielski?
Tym bardziej, że na północy Włoch łatwiej dogadać się w tym języku niż na południu. Ale rzeczywiście najważniejsze jest, by jak najszybciej nauczyć się języka włoskiego. Jesteśmy we Włoszech i w tym języku trzeba się porozumiewać. Szybko wziąłem się za naukę i po trzech miesiącach mogłem w miarę swobodnie się dogadywać. W szatni Chievo mówiło się różnymi językami, bo było dużo obcokrajowców. Jak przychodziłem, w drużynie byli Słoweńcy, Serbowie, a z nimi po angielsku szybko udało się złapać kontakt, dlatego aklimatyzacja przebiegła szybko. Trener mówił jednak tylko po włosku.
W Chievo, podobnie jak w Wigan, nie udało się przebić do pierwszego składu. Dlaczego?
Po prostu byłem za słaby na tę drużynę. Złożyło się jeszcze kilka innych powodów. Trener, który mnie ściągnął, po dwóch miesiącach został zwolniony. Chciał grać w systemie 4-4-2 i dlatego szukał skrzydłowego o mojej charakterystyce. Przyszedłem, ale miesiąc pauzowałem. Potem trener miał nóż na gardle, więc stawiał na doświadczonych graczy i nie dostałem szansy. Był mecz z Fiorentiną, kiedy byłem w składzie i kazał mi się rozgrzewać całą drugą połowę. Myślałem, że w końcu wejdę, ale skończyło się na rozgrzewce. Nowy szkoleniowiec zmienił system grania i nie było dla mnie miejsca. Przyznaję, że byłem chyba za słaby.
Zadebiutował pan w ostatniej kolejce.
To chyba był gest uznania ze strony trenera dla mnie. Przez cały mój pobyt w Chievo zawsze przykładałem się do roboty i trenowałem na maksa. To oczywiście było fajne uczucie zadebiutować przeciwko Interowi Mediolan, a na dodatek to był pożegnalny mecz Javiera Zanettiego.
Wiedział pan już wtedy, że zmieni klub?
Zdawałem sobie sprawę, że po roku właściwie bez grania, poza sześcioma meczami w Jagiellonii i epizodzie z Interem, trudno myśleć o czymś innym niż szukaniu nowego zespołu. Uznałem, że nie dało się wywalczyć tam miejsca w składzie. Chciałem jednak zostać w Italii. Bardzo często we włoskiej piłce zdarza się, że piłkarze z drużyn Serie A trafiają na wypożyczenie do zespołów Serie B. Zwłaszcza w takim wieku w jakim byłem ja, czyli 24-25 lat. Wtedy wciąż jest szansa po dobrym sezonie znów wrócić do Serie A. Miałem nadzieję, że tak się stanie zwłaszcza po udanym roku w Brescii. Niestety znów trafiłem na wypożyczenie do serie B. Czasem jest nawet tak, że zespół z wyższej ligi pokrywa część zarobków swojego piłkarza, którego czasowo oddaje do słabszej drużyny. Do Citadelli i Brescii byłem tylko wypożyczony, za to Novara miała wpisaną opcję pierwokupu, ale z niej nie skorzystała.
Jakby pan porównał Serie B do ekstraklasy?
Poziom jest podobny, ale we włoskiej lidze jest większa intensywność. Za to na pewno lepiej opakowana medialnie jest polska ekstraklasa.
Przed sezonem trafił pan do Ceseny, w której doszło do rewolucji w składzie. Wymieniono kilkunastu zawodników!
Do Ceseny przeszedłem definitywnie. Miałem ostatni rok kontraktu z Chievo i szczerze mi powiedzieli, że nie widzą tu dla mnie miejsca. Pojawiła się konkretna oferta i szybko się dogadaliśmy. Dosyć często się zdarza, że między sezonami dochodzi do rewolucji kadrowej. Tak też było w Cesenie.
Nie jest tajemnicą, że ten klub ma spore długi.
Kiedy tu przychodziłem, doskonale zdawałem sobie sprawę, że Cesena ma kłopoty finansowe. Za klubem ciągną się milionowe długi z poprzednich lat. Musi się utrzymać w Serie B, bo spadek może oznaczać koniec Ceseny. Podobnie było, kiedy grałem w Brescii. Teraz sytuacja jest trudniejsza, ale wierzę, że się utrzymamy. Jeśli spadniemy, to może dojść do upadku klubu. Ciężko jest o tym nie myśleć, ale staram się od tego jak najdalej uciekać. Z doświadczenia wiem, że myślenie o tym, co będzie kiedyś, w niczym nie pomaga. Musimy się utrzymać, choćby ze względu na kibiców. Na każdym meczu jest ich średnio 12 tysięcy.
Zadomowił się pan już we Włoszech. Chciałby pan zostać tam na stałe?
Chciałbym grać we Włoszech jak najdłużej, ale absolutnie nie myślę, by tu osiąść. Pogoda oczywiście jest świetna, piłkarze bardzo doceniani, ale jednak będę chciał wrócić do Polski. We Włoszech zawodnicy są naprawdę traktowani wyjątkowo, czy to w restauracji czy w markecie. Nie wiem skąd takie zachowanie. W Serie A zdarzają się sytuacje, że właściciel sklepu czy lokalu nie pozwala, by piłkarz zarabiający miliony płacił za cokolwiek. Oczywiście kibice jak na całym świecie są mili, jak są wyniki, a jak nie idzie, to potrafią być nieprzyjemnie. Mi na szczęście nic takiego się jeszcze nie przydarzyło. Najbardziej rozpoznawalny byłem w Brescii, pewnie właśnie dlatego, że były niezłe wyniki. W tym mieście czułem się też najlepiej. Pewnie jakiś wpływ na to miała renoma polskich zawodników, bo grali tu Marek Koźmiński czy Bartosz Salomon. W Cesenie kibiców nie brakuje, ale rezultaty nie są dobre. W związku z tym nie ma też hurraoptymizmu.
Kiedy przychodził pan do Włoch, regularnie w Serie A grał właściwie tylko Kamil Glik. Teraz Polacy stanowią o sile kilku klubów.
Renoma polskich piłkarzy we Włoszech rośnie. Reprezentacja Polski jest bardzo solidna i tutejsi trenerzy to doceniają. Trzeba też szczerze powiedzieć, że wciąż jesteśmy tańsi niż na przykład piłkarze z Chorwacji. Polacy w Sampdorii, Napoli, Chievo czy Fiorentinie grają na dobrym poziomie, często wychodzą w podstawowym składzie. Ceniony jest też Łukasz Skorupski i często słychać, że marnuje się na ławce w Romie. Arek Milik strzela gola i trafia na okładkę „La Gazzetta”. Już wcześniej był ważną postacią Napoli, a teraz jeszcze się umacnia. Ma status bardzo wartościowego zawodnika i skutecznego napastnika. Jest bardzo rozpoznawalny. Wojtek Szczęsny w meczach, w których do tej pory wystąpił, nie zawiódł.
Otarł się pan o reprezentację, w której zaliczył trzy występy. W wieku 28 lat o kadrze jeszcze można myśleć.
Nie porzucam marzeń o reprezentacji. Wszystko zależy tylko ode mnie. Jeśli tylko trafię z formą, to jest szansa wrócić do kadry. Wiem o tym, że muszę ciężko pracować i zamierzam tak właśnie robić. Ostatni raz kontakt z trenerem Adamem Nawałką miałem dwa lata temu. Obserwował mnie wcześniej i przyjechał na mecz Brescii. Porozmawialiśmy i tyle. Wiem jednak, że jeśli będę dawał odpowiednie sygnały, to nie będę pomijany. Jak szkoleniowiec przyjeżdża do Włoch, to spotyka się ze wszystkim, zarówno z tymi co grali, jak i siedzieli na ławce. To zawsze motywuje do pracy. Można nadal marzyć.
Został nieco ponad miesiąc do mundialu. Jakie mamy szanse w Rosji?
Mamy bardzo solidną reprezentację, której siłą jest to, że pracuje ze sobą od kilku lat i dzięki temu dobrze się rozumie. Wyjście z grupy jest w naszym zasięgu, choć rywale są naprawdę wymagający, każdy z innego kontynentu, każdy o innym stylu gry. Z mundialem nie mamy takiego doświadczenia, jak z mistrzostwami Europy, bo graliśmy w nich trzy razy z rzędu. Na mistrzostwach świata nie byliśmy od 2006 roku i chyba w kadrze nie ma już żadnego piłkarza, który pamięta imprezę w Niemczech.
Jest pan w kontakcie z Thiago Cionkiem, który powoli umacnia swoją pozycję w reprezentacji.
Thiago miał łatkę „farbowanego lisa”. Wierzę, że po filmiku na Łączy Nas Piłka kibice zmienili o nim zdanie. Zaczyna wreszcie być doceniany. Zupełnie mnie to nie dziwi, bo jest nie tylko solidnym zawodnikiem, ale także bardzo dobrym człowiekiem. Ci, którzy poznali go w Jagiellonii Białystok, działacze, piłkarze czy kibice, mówią o nim bardzo pozytywnie. On naprawdę czuje się Polakiem i ta łatka trochę mu ciążyła. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy w Polsce go doceniają i nie zawsze traktują sprawiedliwie. Sam przyznał, że trener Nawałka ma jaja, że na niego stawia, mimo tego, że o Cionku nie pisano najlepiej w mediach.
Thiago pokazał, że z Serie B można wrócić do Serie A.
Mam cele w życiu i jednym z nich jest gra wyżej niż w Serie B. Robię co mogę, by znaleźć się w Serie A.
Rozmawiał Robert Cisek