Aktualności
[WYWIAD] Tomasz Kulawik: Miałem być lekarzem, a zostałem królem strzelców Pucharu UEFA
Zawodnicy Przemszy Klucze byli zdziwieni, że objął ich ktoś taki jak Tomasz Kulawik?
Młodszy syn, Kacper, spytał czy bym nie pomógł, starszy również widział mnie w tej roli. Wiedzieli, że ojca ciągnie do futbolu, a ja znałem dobrze chłopaków, z którymi miałem pracować. Graliśmy wielokrotnie na Orliku i nie mogłem odmówić Przemszy. Wiadomo, że tutaj rzeczywistość wygląda znacznie inaczej niż w ekstraklasie, ale nie mogę narzekać na frekwencję na treningach. Regularnie przychodzi po 14-16 osób, widać, że futbol ich cieszy. Mnie też, podczas zajęć biorę udział w gierkach i nie wypadam źle. W klubie stworzono nam dobre warunki, mamy do dyspozycji sztuczną nawierzchnię, Orlika i notujemy sportowy progres. Jesteśmy na trzecim miejscu w naszej grupie klasy okręgowej.
Dobry trener nie boi się wyzwań w niższych ligach?
Dla mnie to jest przyjemność, odskocznia po obowiązkach służbowych. Mamy swoją firmę rodzinną zajmującą się przyłączeniami energetycznymi. Trafiają się nawet kable Telefoniki i przypomina sobie wtedy człowiek piękne czasy w Wiśle Kraków. Młodszy syn, który ukończył AGH, przyuczył mnie do fachu, cegiełkę dołożył jego brat, szwagier i całkiem się wyrobiłem. To nie jest lekka praca, tym bardziej się cieszę, że teraz wróciłem do piłki. Mnie nie przeszkadza okręgówka, tam jest taka sama radość z futbolu jak w Lidze Mistrzów. Nie muszę też nic nikomu udowadniać.
Nie ciągnie pana do wielkiego futbolu?
Od czasu do czasu pojawiają się jakieś oferty z wyższych klas, ale nie mam ciśnienia, by za wszelką cenę pracować w ekstraklasie, zresztą poznałem jak to smakuje. Nie chcę porzucać naszej rodzinnej firmy, gdzie też się realizuję. Brakowało mi przez jakiś czas piłki nożnej, w końcu stwierdziłem, że nie mogę bez niej wytrzymać i… trafiłem do Przemszy. Z Kluczy nie mam daleko do rodzinnego domu i to też jest super.
A gdyby pojawiła się oferta z Wisły Kraków?
Na pewno bym się zastanowił. Wiadomo, człowiek jest związany cały czas z „Białą Gwiazdą”, ale ja nic nie robię na zasadzie hop siup. Nie wiem czy teraz byłby mi potrzebny stres związany z ekstraklasą, co przeżyłem też jako szkoleniowiec. Wtedy każdy cię może oceniać, a nie wie nawet jak naprawdę jest w środku. Żal mi choćby Jurka Brzęczka, którego atakuje się bez litości, a przecież jako selekcjoner awansował do EURO 2020 i utrzymał w najwyższej dywizji Ligi Narodów UEFA. Do tego odważnie wprowadza do kadry młodzież, choć mam wrażenie, że krytycy o tym świadomie zapominają. Generalnie jednak krytykować jest najłatwiej.
Spełnił się pan trenersko?
Cały czas się spełniam. W Wiśle Kraków wiele radości dał mi triumf w Młodej Ekstraklasie. W decydującym meczu z Koroną Kielce zwycięskiego gola strzeliliśmy w doliczonym czasie gry. Moi podopieczni płakali ze szczęścia, rywale z rozpaczy, taka właśnie jest piłka nożna. Gdy byłem zawodnikiem, satysfakcję dawało mi każde zwycięstwo. Teraz, w roli trenera, mam dokładnie tak samo. Każda udana akcja, każdy gol – to powody do radości. Jestem zadowolony z całej swojej przygody z futbolem, bo przecież niewiele brakowało bym został… lekarzem. W tym kierunku się kształciłem, ale godziłem to z futbolem. W Śląskiej Lidze Juniorów występowałem w Bolesławie Bukowno i strzelałem gole Zagłębiu Sosnowiec, GKS Katowice, Ruchowi Chorzów i innym poważnym firmom. Zostałem królem strzelców i Wojciech Rudy sprowadził mnie do Sosnowca. Zamiast uczyć się dalej przyrody i chemii grałem w ekstraklasie. Spodobało mi się to, a że byłem pracowity, zaszedłem wyżej. Na pierwszych treningach w Bukownie nawet nie marzyłem o grze w wielkich meczach, tytułach mistrza Polski, innych trofeach, występach w europejskich pucharach, a nawet drużynie narodowej…
Może niewiele osób to pamięta, ale został Pan także, wspólnie z Enrico Chiesą i Darko Kovaceviciem, królem strzelców Pucharu UEFA w sezonie 1998/99 – Enrico Chiesa, Darko Kovacević, Tomasz Kulawik.
Zespoły Chiesy i Kovacevicia zaszły dalej niż Wisła, więc Włoch i Serb mieli do rozegrania więcej spotkań. Jestem dumny z mojego snajperskiego wyczynu, bo przecież nie byłem napastnikiem. Gdy na spotkaniu rundy kwalifikacyjnej w Newtown w Krakowie trafiłem na 1:0 po dośrodkowaniu Grzesia Kaliciaka, nawet przez myśl nie przeszło, że niemal wszystko mi siądzie. Przyjechał do nas mocny turecki Trabzonspor, to zaaplikowałem im hat-tricka. Wygraliśmy 5:1 w Krakowie, poprawiliśmy w rewanżu 2:1, a ja zdobyłem drugą bramkę. Pokonywałem także bramkarzy Mariboru i naszpikowanej gwiazdami Parmy. Sytuacja z nożem rzuconym w Dino Baggio pokrzyżowała nam szyki, ale na Gianluigiego Buffona też znalazłem sposób. UEFA za ten incydent wykluczyła nas z kolejnej edycji pucharów, a wtedy byśmy może awansowali do Ligi Mistrzów. To bolało strasznie, ale my, piłkarze, nie mieliśmy na to wpływu. Do dziś nie spełniło się marzenie Wisły, która potem bezskutecznie szturmowała Champions League. Ja jeszcze później w Europie się pokazałem, ale w życiowej formie znajdowałem się w sezonie 1998/99.
Znakomite występy w Wiśle zaowocowały powołaniami do reprezentacji Polski. Jest pan usatysfakcjonowany dwoma występami w drużynie narodowej?
Żeby trafić do kadry, trzeba być w odpowiednio wysokiej formie i znaleźć uznanie w oczach selekcjonera. Mnie, chłopakowi, który startował w Bolesławie Bukowno, to się udało i cieszyłem się z każdej sekundy spędzonej na boisku w reprezentacji Polski. Dzięki piłce zwiedziłem kawał świata, poznałem fajnych ludzi. Ba, wciąż poznaję! Miło, gdy czasami przyjedzie jakiś sędzia na mecz z Przemszą i mówi, że jeździł na spotkania Wisły Kraków i widział moje bramki z Trabzonsporem, Mariborem, Parmą. Mam świadomość, że dawałem radość nie tylko sobie, a przecież piłka nożna ma cieszyć. Mnie cieszy obecnie w Przemszy Klucze.
Rozmawiał Jaromir Kruk
Fot. 400mm.pl