Aktualności
[WYWIAD] Tomasz Frankowski o karierze, reprezentacji i golach
O tym, w jakich nietypowych okolicznościach dowiedział się o braku spodziewanego powołania na Mistrzostwa Świata w Niemczech, o swojej roli w sztabie Franciszka Smudy podczas UEFA Euro 2012 oraz o pewnym Białorusinie, który był najlepszym piłkarzem, przeciwko któremu grał w kadrze opowiada w cyklu „Biało-Czerwoni Sprzed Lat” Tomasz Frankowski, strzelec 10 goli dla reprezentacji Polski, bohater eliminacji do mundialu w Niemczech w 2006 roku.
Zgodzisz się ze stwierdzeniem, że Twój związek z reprezentacją miał bardzo słodko-gorzki smak?
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że ostatecznie nie pojechałem na Mistrzostwa Świata w 2006 roku to myślę, że w tej beczce miodu faktycznie znalazła się duża łyżka dziegciu. Natomiast podkreślę, że ja mam same dobre wspomnienia z czasów gry dla Polski, i brak tego powołania nie przysłoni radości z gry w 22 spotkaniach i strzelenia 10 bramek.
Te 22 mecze to nie jest mizerna liczba, jak na 4-krotnego króla strzelców polskiej ligi?
Oczywiście, z takimi liczbami powinienem zagrać 30, 50 czy 60 spotkań w kadrze, nawet wchodząc z ławki rezerwowych. Zdaję sobie jednak sprawę, że w trakcie mojej przygody z kadrą było kilku napastników, którzy się wyróżniali znacznie bardziej i to na nich stawiali selekcjonerzy.
Dodatkowo należy wziąć pod uwagę fakt, że w wieku 19-24 lat grałem za granicą i przez te pięć lat zszedłem z radarów trenerom, dziennikarzom i kibicom. Obecnie piłkarze grający za granicą są pod stałą obserwacją, sami mogą też o sobie przypominać za pomocą choćby mediów społecznościowych. Ja natomiast takiej możliwości nie miałem - wyjechałem w wieku 19 lat jako piłkarz zupełnie nieznany i wróciłem do Polski również jako piłkarz zupełnie nieznany.
Po powrocie byłeś jednak przez lata gwiazdą ligi, jednym z najskuteczniejszych napastników w jej historii. A z powołaniami nadal było krucho.
To prawda, że udało mi się przez prawie 10 lat z dobrej strony pokazywać w polskiej ekstraklasie, a potem jeszcze częściowo na Zachodzie i w związku z tym można było liczyć na więcej gry w kadrze. Tym bardziej, że wtedy w reprezentacji brylowali moi koledzy z Wisły - Żurawski, Kosowski, Głowacki, Sobolewski czy Szymkowiak. Ja jednak byłem dość specyficznym typem napastnika, nie każdy trener potrzebował gracza o takiej charakterystyce. Wówczas było w kadrze kilku napastników, może nie klasy światowej jak dzisiaj Lewandowski, ale jednak wyróżniających się, tych pięciu-sześciu grających na dość wysokim poziomie: Olisadebe, Żewłakow, Kryszałowicz, Wichniarek, Trzeciak czy Gilewicz. To były nazwiska z dobrych lig zagranicznych i wydaje mi się, że to decydowało, że kadra niezbyt chętnie brała z ligi polskiej.
A miałeś sygnały od trenerów, że wprawdzie nie powołują Cię, ale mają Cię na radarze, że jesteś blisko?
Ja przeszedłem przez sito wielu trenerów. Zaczynałem u trenera Wójcika, gdzie zagrałem dwa pierwsze dobre mecze. Potem był trener Engel, któremu drużyna grała bardzo dobrze, zespół się dobrze poukładał i awansował na Mistrzostwa. Mogłem być trenerowi przydatny jako joker, ale jednak nie chciał korzystać z moich usług, o co absolutnie nie mogę mieć pretensji. Miał żelazny duet Olisadebe - Kryszałowicz i to się sprawdzało, plus wchodzących Żewłakowa i Żurawskiego.
Nie czułeś żalu, że selekcjoner rozbił super-duet z Wisły i do kadry brał tylko Żurawskiego?
Oczywiście, miałem jakieś żale i chęci gry, ale podchodziłem do tego ze zrozumieniem, bo trenerzy – Wójcik i potem Engel - wygrywali kolejne mecze według swojej koncepcji. Natomiast inna sytuacja była u trenera Janasa, gdy moje 11 bramek w pięciu meczach ligowych nie wystarczało, żeby dostać choćby szansę, choćby jedno powołanie. Dopiero kibice oraz przede wszystkim media, bo Internet był już wszechobecny, którzy się domagali mnie w reprezentacji sprawiły, że po kolejnym hat-tricku Janas w końcu musiał mnie powołać.
I od razu bramka w meczu eliminacyjnym z Austrią, cztery dni później też w eliminacjach bramka z Walią. Wejście smoka.
No, tak się złożyło. Miałem bardzo dobrą passę w Wiśle Kraków i to się przełożyło na kadrę. Tym bardziej, że reprezentacja była powieleniem schematu gry w klubie, czyli na skrzydłach grał Kosowski, w obronie Baszczyński i Głowacki, w pomocy Szymkowiak, a w ataku Żurawski i ja. Trzon drużyny stanowili wiślacy i trener Janas - a szczególnie trener Skorża, bo to on więcej udzielał się na treningach - nie przeszkadzali nam grać w tym samym schemacie jak w Wiśle. Drużynę uzupełniali ponadto inteligentni zawodnicy, jak Krzynówek czy Kałużny, którzy grali tuż obok, i którzy tylko podnosi nasze walory. I stąd tak udane dla mnie eliminacje.
Brak żelaznego zaufania od selekcjonerów podcinał Ci skrzydła czy dawał dodatkowy bodziec?
Byłem zawodnikiem, który umiał się pokazać w sytuacjach trudnych, czyli wtedy, kiedy widziałem, że trener na mnie nie za bardzo stawia. Tak było w drużynie klubowej, gdy bywały momenty, że trener Kasperczak wolał ode mnie Żurawskiego z Kuźbą i podobnie było w kadrze.
Pamiętam, jak na początku kadencji trenera Engela, chyba przed Islandią, przyszedł do mnie Tomek Hajto, też niemający mocnej pozycji u selekcjonera, i powiedział: „Tomek, to jest nasze być albo nie być. Obaj nie mamy u Engela wysokich notowań, więc albo się poddamy albo dziś pokażemy, że jesteśmy potrzebni tej kadrze”. Jemu jakoś to wyszło, mi niekoniecznie.
Czułeś u Janasa brak zaufania? Że powołała Cię opinia publiczna, a nie trener?
Przy Janasie, gdy bardzo dobrze prezentowałem się w lidze, a w kadrze nie grałem, każde posadzenie mnie na ławce przed meczem wzmagało we mnie ogromną chęć udowodnienia, że to błąd. No i akurat tak się złożyło, że miałem wówczas na tyle mocy, żeby mu na boisku udowodnić, że jestem wartościowym zawodnikiem, bo nie raz i nie dwa jest tak, że piłkarze rezerwowi nie wnoszą nic do zespołu. Ze mną było inaczej.
Czułeś się lepszy od rywali do wyjściowego składu?
Powiem uczciwie, że widząc w treningu i Rasiaka i Żurawskiego wiedziałam, że to są piłkarze naprawdę dobrzy.
Ale lepsi?
Rasiak grał w Championship, widziałem go codziennie na treningu i zupełnie nie zgadzałem się z kibicami, którzy uważali go za słabego technicznie piłkarza. Na codziennym treningu wyglądał dobrze, nawet bardzo dobrze. Gdy więc trener Janas stawiał na niego to przyjmowałem to ze zrozumieniem i wiedziałem, że nie pozostaje mi nic innego jak wejść na 20 minut i też pokazać się z dobrej strony.
Był moment, że choć przez chwilę mogłeś pomyśleć o sobie jako o pewniaku u Janasa?
Po raz pierwszy i ostatni u Janasa czułem się pewniakiem, gdy graliśmy turniej Łobanowskiego na Ukrainie. Już nawet nie wiem czy pojechaliśmy tam drugim składem, natomiast na pewno graliśmy z ciekawymi przecinkami - Serbią i Izraelem. I w tym turnieju jedyny raz wiedziałem, że to moje miejsce, wiedziałem, że dam kadrze dużo. Potem od razu zagrałem jeszcze z Walią i z Anglią w Manchesterze. Bardzo dobrze też się czułem w meczu z Ekwadorem na koniec roku. Ale z nowym rokiem zaczęły się małe schody…
W którym momencie przegrałeś Mistrzostwa Świata?
Myślę, że w okresie właśnie tych meczów sparingowych przed Mistrzostwami już w 2006 roku. Może mniej z USA, a bardziej z Litwą. Przez te dwa miesiące gier sparingowych słabo wyglądałem fizycznie i psychicznie, natomiast trochę na duchu podnosił mnie trener Skroża mówiąc, że „spokojnie, mamy trzy tygodnie do mundialu. Jedź do domu, wypocznij, spotykamy się na okresie przygotowawczym, popracujemy, żeby dopracować formę”.
Słabo się czułeś i fizycznie i psychicznie?
Od czasu, gdy przyszedłem do Wolverhampton, czyli od lutego – a byłem tam do maja, czyli przez trzy miesiące - naprawdę się psychicznie zmęczyłem. Jechałem tam z łatką super-snajpera, który pomoże Wolverhampton awansować do Premiership. Chciał mnie tam Glenn Hoddle, czyli były selekcjoner reprezentacji Anglii, który widział we mnie to brakujące ogniwo. Ja też liczyłem, że w 13 spotkaniach, które pozostały do końca sezonu strzelę jakieś siedem-osiem bramek, a tymczasem miałem problem ze strzeleniem pierwszej. Zaliczyłem tam jedną czy dwie asysty, szło słabo, straciłem pewność siebie. Był taki moment, gdy w jednym z meczów wywalczyłem karnego i w normalnych warunkach sam bym go egzekwował. Natomiast byłem wtedy tak zdołowany, niepewny, że oddałem piłkę Kenny’emu Millerowi. On strzelił, wygraliśmy i to on został bohaterem. A wiem, że gdybym nie oddał tej piłki to może po tym karnym seria by się przełamała. Po tej jednej bramce, poszłaby reszta. I po takim średnio udanym czy wręcz nieudanym okresie pojechałem na kadrę, zagrałem ten nieszczęsny mecz z Litwą, który przegraliśmy w Bełchatowie... I to był już koniec.
Gdybyś nie przeszedł z Elche do Wolverhampton, to załapałbyś się na Mistrzostwa?
Myślę, że tak, bo trenerzy dwukrotnie byli w Elche, strzeliłem w jednym z meczów hat-tricka i widać było, że forma jest identyczna jak w Wiśle, więc byłoby to kontynuowane w reprezentacji.
Czyli ruch z Anglią oceniasz jako bardzo kosztowny błąd?
Byłem przekonany, że w Anglii również pójdzie dobrze, a niestety trochę byłem niecierpliwy, bo wydawało mi się, że już nie zostało mi wiele gry w piłkę. Miałem 32 lata i chęć spróbowania piłki angielskiej okazała się silniejsza. Wydawało mi się, szczególnie po rozmowie z Hoddlem i po zobaczeniu jak klub funkcjonuje, że to jest słuszny krok by kontynuować przygodę z piłką.
„Przygodę”? Drugi raz używasz tego określenia. Chyba jednak „karierę”? 10 goli w reprezentacji, pięć razy mistrzostwo Polski, 167 bramek w polskiej lidze…
Skromność przemawia przeze mnie (śmiech).
Wróćmy do tego kluczowego momentu. Pamiętasz okoliczności, gdy się dowiedziałeś, że Janas nie zabiera Cię na mundial, który w dużym stopniu Polsce wywalczyłeś?
Sam wewnętrznie nawet nie miałam zbyt wielu pretensji do trenera Janasa, że nie dostałem powołania. Ale inaczej bym to odebrał, i pewnie opinia publiczna również, gdyby była jakaś wola rozmowy ze mną przed tym całym show, które zostało urządzone w telewizji. Przed nominacjami mieliśmy zgrupowanie we Wronkach i wiem, że dzień przed odbyła się narada trenerów, na której ustalona została lista z nazwiskami jadącymi do Niemiec. I na tej liście byli wszyscy ci, którzy zagrali dobrze w eliminacjach czyli Dudek, Rząsa, Kłos i ja. No, ale jak się okazało, to nie ta lista wylądowała na ekranie w Polsacie.
Suwerenna decyzja Janasa, bez porozumiewania się ze sztabem?
Na pewno bez. Przecież trener Skorża sugerował po tych dziwnych nominacjach, że wypada mu się podać do dymisji, ale szybko ktoś go wyprostował, że tuż przed mundialem nie będzie to właściwy krok.
Czyli dowiedziałeś się o braku powołania dopiero z telewizji, jak każdy kibic?
Nawet nie, bo nie oglądałem tego show.
Czyli?
Zacząłem dostawać smsy: jeden, drugi, trzeci, ale nawet ich nie czytałem. Dopiero jak przychodziły kolejne, to powiedziałem: „dobra, zerknę, co tam piszą”. Jak zobaczyłem pierwszą czy drugą wiadomość, która szła w kierunku: „k…, co jest?!”, to zrozumiałem, że coś jest nie tak, i że jednak moja forma musiała zdecydować o braku powołania. Gdyby była rozmowa w stylu: „Słuchaj Tomek, coś jest nie tak, dam szansę innemu napastnikowi” to bym się nie popłakał i przyjął to ze zrozumieniem. Natomiast wyszło inaczej i o to mogę mieć pretensję. Również o to, że rykoszetem dostali także Dudek, Kłos i Rząsa, choć nie sądzę, żeby byli wówczas słabsi od Łukasza Fabiańskiego czy Darka Dudki.
Rykoszetem?
Kazimierz Górski podobny manewr zrobił przed Mistrzostwami w 1974 roku i mu to wyszło, więc może trener Janas też chciał odmłodzić drużynę, zaistnieć, pokazać, że jest odważny, i skoro już skreślił mnie, to razem ze mną polecieli też inni starsi.
Drużyna się wstawiła za wami, były próby nacisku na przywrócenie was do ekipy?
Słyszałem, że była taka próba rozmowy na zgrupowaniu, ale to już wiadome było, że jest pozamiatane. Bardziej chodziło chłopakom, żeby zrozumieć skąd ta decyzja się wzięła, co kierowało Janasem i bardziej na to były ukierunkowane te rozmowy.
Była jeszcze historia z Damianem Gorawskim, któremu już po powołaniu na Mistrzostwa wyszły negatywne wyniki badań związane z sercem i wiadomo było, że Janas będzie musiał za Gorawskiego dowołać jeszcze kogoś. Największa krytyka na Janasa za te powołania spadła właśnie za mnie, więc naturalną koleją rzeczy to ja miałem być pierwszy w kolejce, ale trener dowołał Bartka Bosackiego, który mu potem strzelił dwie bramki. Natomiast faktem jest, że gdy wypadł Gorawski to znowu odżyły moje nadzieje, patrzyłem na telefon. Jednakże w miarę szybko na konferencji prasowej, pytany o ten temat, Janas odburknął, że nie widzi Frankowskiego w drużynie i tyle. Temat był zamknięty.
Po latach rozmawialiście?
Nie, nigdy.
Czyli nadal żal?
Tak.
Pytanie, być może dość dziwne – czy kiedykolwiek żałowałeś, że strzelałeś mu te bramki?
Nie, nigdy. Bo to nie jemu je strzelałem. Strzelałem je dla Polski i dla siebie. Dla Janasa przy okazji, bo był selekcjonerem. Skorzystał na tym, ale nigdy nie miałem poczucia zawiści.
Wiesz ile pełnych meczów zagrałeś w kadrze? Cztery.
Nie dziwię się. Konkurencja była mocna, a ja nie byłem zawodnikiem, jak dziś Lewandowski, że wszystkich zjadam, kogo napotkam.
Wiesz, ile bramek strzeliłeś w tych czterech meczach od gwizdka do gwizdka? Ani jednej. Wszystkie 10 ustrzeliłeś grając w niepełnym wymiarze.
Nie wiem z czego to wynikało, ale faktem jest, że w kadrze dobrze się sprawdzałem wchodząc z ławki. W drużynie klubowej oczywiście nigdy mnie taka pozycja nie interesowała, ale w kadrze to inna sytuacja. Te kilka minut zawsze mnie cieszyło, bo ja u żadnego trenera nigdy nie czułem się pełnoprawnym kadrowiczem. Powołania były szarpane, raz były, raz nie, nigdy nie miałem dłuższego, stabilnego okresu z powołaniami.
Zacząłeś grać w kadrze w eliminacjach do Euro 2000, skończyłeś w eliminacjach do Euro 2008. Jak się ta reprezentacja zmieniła przez te lata?
Piłkarsko wyglądaliśmy przyzwoicie i w 2000 i w 2008 roku, choć oczywiście to nie byli piłkarze, jakich mamy obecnie, którzy są wyceniani na 30 mln euro, i których zna każdy kibic w Europie. Natomiast myślę, że w końcu wyszliśmy z jakiegoś zaścianka i w końcu ci nowi, młodzi piłkarze powoli pozwalają zapomnieć o pokoleniach Lato czy Bońka.
Sztab, warunki treningów, technologia wspomagająca trenerów?
No faktycznie, w tym obszarze było sporo różnic. U trenera Wójcika, mimo, że spaliśmy w bardzo dobrych hotelach, to organizacja była nietypowa. Wójcik to był naturszczyk, sam ustalał z działaczami warunki finansowe, sam ustalał premie meczowe. Sam też układał treningi i sam nie wiedział, jaki trening będzie następnego dnia. Natomiast od czasu trenera Engela dużo poszło do góry, bo Engel to był facet ułożony. On wiedział jak ma wyglądać zgrupowanie od początku do końca.
Janas chyba też miał pomysł na drużynę, to nie była improwizacja?
Miał pomysł, ale też miał wsparcie trenera Skorży, który wówczas, jako młody trener, dobrze spinał cały zespół. Umiał pogodzić wszystkich zwaśnionych w drużynie - gdy ktoś był mniej zadowolony to Skorża był tym, który interweniował. Był łącznikiem między piłkarzami a Janasem, który był raczej gburowaty, ponurowaty. Skorża umiał dotrzeć do piłkarzy i stąd też w efekcie niezła gra w eliminacjach do mundialu.
Ostatni Twój selekcjoner to Beenhakker. Powiało czymś świeżym z Zachodu?
Na początku na pewno, ale później o wszystkim decydują wyniki - jeśli wyniki są, to trener jest świetny, jeżeli wyników nie ma, no to jest inaczej. W momencie, w którym ja jeszcze byłem w tej drużynie - a byłem do meczu z Portugalią, który wygraliśmy na Śląskim 2-1 - to miałem wyłącznie bardzo dobrą opinię o Beenhakkerze, który potem w mediach trochę się sam podkopał. Natomiast ja bardzo go cenię, bo on – po historii z brakiem powołania na mundial - przyleciał do mnie i do Dudka do Anglii z zapytaniem, co się stało, że nie dostaliśmy tych powołań. Zadał też pytanie czy chcemy jeszcze spróbować dać coś tej reprezentacji. Taki ruch Beenhakkera odebrałam jako duży szacunek w naszą stronę, doceniam, że się pofatygował. Oczywiście, chciałem coś jeszcze dać tej reprezentacji od siebie, natomiast zrozumiałem, że są inni, młodzi. Zaczął grać w kadrze choćby Matusiak, który przejął moją rolę i dobrze sobie radził w eliminacjach, zagrał świetny mecz z Belgią.
Wróciłeś do kadry w nietypowej roli – jako trener napastników w kadrze szykowanej na UEFA Euro 2012. Jak doszło do tej nominacji?
To był autorski pomysł trenera Smudy pod tytułem „Jak zagospodarować Frankowskiego, żeby nie mówili, że powinien grać na Euro”. Ja miałem wtedy 37 lat i byłem bodajże najskuteczniejszym piłkarzem Ekstraklasy. Smuda chyba nie chciał ze mnie korzystać, bo uważał, że polska liga jest OK, ale nic poza tym i wolał chłopaków z zagranicy. Tym bardziej, że wiadomo było, że na Euro będzie się grało dwa razy szybciej niż w lidze. Grali więc Lewandowski, Brożek i Jeleń i to nimi Smuda chciał zapełnić ofensywę. Stąd też pomysł trenera na taką rolę dla mnie, co zresztą mi przyznał.
Na rok przed Euro, Smuda chciał też trochę przeorganizować funkcjonowanie kadry i dać więcej popracować na zgrupowaniach asystentom - Zielińskiemu z formacją defensywną i mi z formacją ofensywną. Dawał nam po 15 minut na każdym treningu, a sam chciał się poprzyglądać z boku, bo wtedy widział więcej aniżeli ze środka pola. Każdy z nas dał tyle, ile mógł tej reprezentacji. Ja mam osobistą satysfakcję, że Robert Lewandowski, który miał etykietę nieskutecznego w kadrze napastnika, właśnie wtedy zaczął w reprezentacji funkcjonować jak należy.
Już wtedy widać było, że z Lewandowskiego będzie kawał piłkarza?
Widać było, że to jest dobry piłkarz, ale nie, że aż tak dobry. Nie mieliśmy wtedy punktu odniesienia, bo ostatnim z polskich piłkarzy, który wszedł na taki poziom był Boniek, ale jego pamiętam tylko z czarno-białych meczów z dzieciństwa. Natomiast Lewandowski wyglądał dobrze i myślałem, że to będzie piłkarz na 10 bramek w sezonie w Bundeslidze, ale nie na 30! Odchodząc do Bayernu też mi się wydawało, że niepotrzebnie tam idzie skoro ma ugruntowaną pozycję w Dortmundzie, a jednak był to strzał w dziesiątkę.
Ma coś od Ciebie? Zdążyłeś go czegoś nauczyć?
Nie sądzę. My pracowaliśmy krótko, w sumie wyszło tak ze 100 razy po 15-20 minut. To nawet trudno nazwać nauką, to było bardziej dopracowywanie tego, co Lewandowski czy Brożek już mieli. Natomiast Lewandowski to jest tak dobry piłkarz, że w każdych warunkach - czy to jest Klopp, Ancelotti czy Smuda - sobie świetnie poradzi. Ma poukładane w głowie, ma niezwykle zdrowy organizm, nie łapie kontuzji. Koń. Maszyna.
Jako asystent Smudy czujesz się współodpowiedzialny za wynik na Euro 2012?
W minimalnym stopniu na pewno. W minimalnym, czyli tak 5-7 proc. Tak można to ująć. To trener Smuda podejmował suwerenne decyzje.
Pytał Ciebie, kogo Ty byś wystawił na atak w poszczególnych meczach?
Tak, mnie pytał o atak, Jacka Zielińskiego o obrońców, podobnie jak trenera bramkarzy o jego decyzje. Ostateczne decyzje Smudy nie zawsze jednak zgadzały się z naszymi. Na przedmeczowych spotkaniach tak prowadził odprawę, żebyśmy się jednak z nim zgadzali.
To znaczy?
Konkluzja zawsze szła w tym kierunku, że ustaliliśmy razem, że należy się pierwszy skład na przykład Matuszczykowi, a nie Jodłowcowi.
Ile razy, pytany o Twoją wizję ataku, dawałeś Smudzie w odpowiedzi parę Lewandowski-Frankowski?
Nigdy. Od pierwszego momentu wiedziałem, że nie było żadnej opcji – ilekolwiek bramek bym strzelił w lidze – żeby wrócić do kadry w roli piłkarza. To był zamknięty rozdział.
Zakończmy tradycyjnymi pytaniami ankietowymi. „Pierwszy Mecz”, czyli okoliczności debiutanckiego powołania.
Do klubu przyszło pismo, kierownik drużyny zszedł do szatni, wręczył mi je i życzył hat-tricka. To był 1998 rok, były już telefony, ale jeszcze informacja szła drogą klasyczną. Trenera Wójcika pamiętałem dobrze jeszcze z czasów Jagiellonii Białystok, gdy on był trenerem, a ja podawałem piłki. Najmocniej, co utkwiło mi w pamięci z pierwszego meczu to za duże koszulki – były same L i XL, nikt nie pomyślał o M czy S. Przejrzyj sobie zdjęcia z tych meczów, to nawet na takim piłkarzu jak Tomek Hajto ona wisi.
„Mecz życia”, czyli najważniejszy występ w drużynie narodowej?
Anglia w Manchesterze to był taki najlepszy mecz pod kątem piłkarskim, grało mi się naprawdę dobrze w tym spotkaniu. Czułem się pewnie, strzeliłem gola. Anglicy też zrobili na mnie wrażenie, przydusili nas, ale my graliśmy bardzo dobry mecz, więc Anglicy – mimo, ze byli ciut lepsi – to jednak musieli się napracować.
Cała otoczka stadionu, polskich kibiców robiła tam wrażenie?
Na pewno. Natomiast ja już byłem przyzwyczajony do takiej atmosfery po dwóch wcześniejszym meczach w Walii i w Austrii, gdzie Polaków było multum. Polscy kibice naprawdę świetnie podróżują za piłkarzami i na tych trzech stadionach zrobili kapitalną atmosferę. Na takie rzeczy zwraca się uwagę, nawet będąc piłkarzem. W Manchesterze wchodziłem z ławki, więc przez pierwszą połowę mogłem patrzeć jak polscy kibice dopingują.
Gdy już byłeś na boisku to taki doping też dodatkowo niesie czy wtedy jest już pełna koncentracja na piłce?
Też niesie. A gdy strzelisz bramkę i te 10 tys. kibiców ryknie „Franek, Franek, łowca bramek!” to już absolutna rewelacja. Można wracać na piechotę do domu.
„Drugi po mnie”, czyli najlepszy piłkarz, z którym grałeś w kadrze?
Jacek Krzynówek. On ciągnął drużynę, był bardzo pomocy i dla drużyny i dla mnie – przy kilku moich golach to on dogrywał mi piłkę. W szatni spokojny, skryty, ale na boisku robił bardzo wiele pożytecznego.
„Tylko ja dostrzegłem”, czyli piłkarz, który nie zaistniał dla kadry, choć miał ku temu odpowiednie umiejętności?
Pierwszy, który mi przychodzi na myśl to Maciej Jankowski. Myślałem, że zrobi większa karierę – to był taki szybki, silny napastnik. Był w kręgu zainteresowania trenera Smudy, ale jednak się pogubił i się nie przebił. Ja go miałem wtedy w kadrze będąc przy Smudzie i wydawało mi się, że to zawodnik, który może zrobić karierę porównywalną z Teodorczykiem. Łukaszowi się udało, jemu nie.
„Też kiedyś zagram w kadrze”, czyli piłkarz reprezentacji, który był twoim ulubieńcem, gdy byłeś dzieckiem?
Idolem był Włodek Smolarek. Podziwiałem go przez cale eliminacje do Mistrzostw w 1982 roku, na samych Mistrzostwach, no i ten słynny mecz z Portugalią. Może większe nazwisko wtedy miał Boniek, ale to jednak ten pracuś obok niego, ze świetną kiwką bardziej mi się podobał.
„Wartość dodana i wartość odjęta”, czyli największa twoja najmocniejsza i najsłabsza strona jako piłkarza kadry?
Na plus skuteczność. A negatywne cechy to walka i zaangażowanie fizycznie. Nie mogłem być tym, który podostrzy grę. Na ile miałem możliwość to starałem się angażować, ale to oczywiście nie było to, co mogli dać w tym elemencie Kałużny czy Sobolewski. Sobolewski jednym wślizgiem podnosił morale zespołu.
„Nieodkryta karta”, czyli ciekawe zdarzenie powiązane z reprezentacją, o którym do tej pory nie mówiłeś?
Wrócę do tematu trenera Janasa i sposobie, w jaki się dowiedziałem o braku powołania. Po tym zdarzeniu miałem podwójną motywację, gdy grałem przeciwko niemu. Tak się złożyło, że kiedyś – jako trener Polonii Warszawa - przyjechał do Białegostoku. Ja byłem wtedy tak zdeterminowany, żeby wystąpić, że mimo, że miałem kontuzje – i trener Probierz to wiedział, bo widać było, że na treningach trochę ciągnę nogę za sobą – to wstawił mnie od 60. minuty, a w 85. minucie strzeliłem zwycięską bramkę. I nie zapomnę miny Janasa, gdy publiczność w Białymstoku skandowała jego nazwisko…
„On kontra nasi”, czyli najlepszy, przeciwko któremu grałeś w drużynie narodowej?
Z Białorusi, Aleksandr Hleb.
No nie żartuj! Grałeś z Hiszpanią, Anglią, Francją…
Mówię poważnie. Graliśmy z Białorusią na ciężkim, zmrożonym boisku w Grodzisku. Grał rewelacyjnie, z ogromną gracją się poruszał, rozłożył nas. To był piłkarz, kaliber numer jeden. Nieprzypadkowo grał w Arsenalu, a potem w Barcelonie.
„Ostatnie słowo” należy do Ciebie.
Każdemu młodemu piłkarzowi życzę tyle pracy, tyle wytrwałości na treningach, żeby potem mógł dostąpić zaszczytu gry w reprezentacji Polski. By potem mógł usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego na żywo. Bo to jest cale clue trenowania piłki nożnej – zagrać dla reprezentacji swojego kraju.
Rozmawiał: Nikodem Chinowski