Aktualności
[WYWIAD] Tadeusz Pawłowski: Śląsk to jest mój klub. Czuję się w nim spełniony
Był piłkarzem w złotych latach Śląska Wrocław, a teraz jest jego szkoleniowcem. Wychował się tuż obok stadionu. Strzelał gole Liverpoolowi czy Borussii Moenchengladbach i do tej pory jest najlepszym strzelcem w lidze dla tego klubu. – Wciąż pracuję na dobre imię Śląska – podkreśla Tadeusz Pawłowski.
W 1971 roku zadebiutował pan w lidze zanim ukończył 18 lat, ale nie w Śląsku, lecz Zagłębiu Wałbrzych.
Oczywiście pamiętam pierwsze kroki w ówczesnej I lidze. Trafiłem do Zagłębia Wałbrzych z Pafawagu Wrocław. Zdecydowałem się na ten klub, bo wtedy grał w najwyższej lidze, a Śląsk Wrocław na jej zapleczu. Wtedy Zagłębie było najlepszym zespołem Dolnego Śląska. Jeszcze jako zawodnik Pafawagu zadebiutowałem w reprezentacji Polski juniorów. W wakacje zjawili się u nas w domu przedstawiciele klubu z Wałbrzycha. I już tego samego dnia udało im się porozumieć ze mną i rodzicami. Jedną z ważniejszych rzeczy była możliwość kontynuowania nauki w Technikum Górniczym. Przygotowania do sezonu zacząłem już z Zagłębiem. Nie miałem jeszcze 18 lat, gdy zadebiutowałem w zespole. Co ciekawe, zagrałem zarówno w lidze, jak i europejskich pucharach. Zagłębie sezon wcześniej zajęło najlepsze miejsce w historii klubu – trzecie. To dało awans do pierwszej edycji Pucharu UEFA.
Podobno w tamtych latach młodym piłkarzom nie było łatwo wejść do zespołu seniorów?
Początek był bardzo trudny. W Zagłębiu grało wtedy kilku reprezentantów Polski jak Marian Szeja, Stanisław Paździor czy Joachim Stachuła. Nie brakowało też piłkarzy znanych w lidze. Było mi ciężko z kilku powodów. Do tej pory mieszkałem z rodzicami i mama bardzo o mnie dbała – gotowała, sprzątała i wszystko przygotowywała. Wszystko miałem podstawione pod nos. A w Wałbrzychu w wieku 17 lat dostałem mieszkanie i choć Wrocław jest tylko oddalony o 70 km, to jednak byłem sam. W zespole przez pierwszy tydzień zwracałem się do zawodników per pan. W końcu Szeja powiedział: „Młody jesteś w porządku, mów do nas po imieniu”. Wtedy zaczęła się integracja z zespołem. Otoczono mnie opieką, a już szokiem dla mnie było, kiedy trener zawołał mnie do magazynu i powiedział, bym wybrał buty. A to były piękne i nowe, a do tego lakierowane adidasy, czyli buty z najwyższej półki. Wtedy hierarchia w drużynie była dużo mocniej zarysowana niż teraz. Gdy przyszedłem na pierwszy trening, po prostu powiesiłem rzeczy na najbliższym wieszaku. Okazało się to grubym błędem. To było bowiem miejsca Staszka Paździora, jednego z filarów zespołu. Wszedł, zobaczył moje rzeczy na jego haczyku i zaraz wszystko wylądowało na korytarzu. Po cichu się popłakałem, ale nauczyłem też, gdzie jest moje miejsce. Nie ma co wspominać o noszeniu sprzętu, bo było wiadomo, że to robota dla młodzieży.
Wszedł pan jednak mocno do zespołu – w pierwszym sezonie 18 meczów i 4 gole.
Gdy przychodziłem do Zagłębia byłem zawodnikiem, który miał za sobą kilka spotkań w reprezentacji juniorów, a do tego zawsze strzelałem sporo goli. W wieku 15 lat grałem już w III-ligowych seniorach Pafawagu. Zdarzało się, że jedną połowę grałem w juniorach, strzelałem pięć goli i schodziłem, by jeszcze tego samego dnia wejść na boisku w meczu pierwszej drużyny. Miałem instynkt do zdobywania bramek.
Szybko przekonał pan do siebie kolegów z drużyny i trenera?
W Zagłębiu to była dla mnie nauka piłki i życia. Udało mi się wejść do zespołu, a w końcówce nawet stać się jedną z pierwszoplanowych osób. Mój pierwszy poważny test to był rewanż z rumuńskim UT Arad. Wszedłem na boisku, kiedy przegrywaliśmy 0:1 i wyrównałem przepięknym wolejem. Przegraliśmy jednak w dogrywce. Tą bramką wywalczyłem sobie chyba uznanie u starszych kolegów i miejsce w składzie. Niemniej ważne było to, że nie zgłupiałem, choć zacząłem zarabiać trochę większe pieniądze. Do tego skończyłem tam technikum i zdałem maturę. To mi później pozwoliło pójść na studia, zdobyć wiedzę i po zakończeniu kariery piłkarskiej dalej robić to, co lubię przez całe życie. Zrobiłem też kolejny krok w dorosłość i, mimo młodego wieku, wziąłem ślub z lekkoatletką poznaną jeszcze w Pafawagu. To były bardzo pozytywne trzy lata, a do tego miałem propozycje z dużych klubów jak Górnik Zabrze, w którym grali jeszcze Włodek Lubański i Zygfryd Szołtysik, czy ŁKS. W końcu z perypetiami, bo Zagłębie próbowało mnie zawiesić, trafiłem do Śląska. W jakiś trudny do odgadnięcia sposób moja karta zawodnicza trafiła do komitetu wojewódzkiego PZPR, a stamtąd właśnie do klubu z ul. Oporowskiej. Trafiłem więc późną jesienią do Śląska i już w pierwszym meczu miałem asystę, a w kolejnym strzeliłem gola.
Do Śląska dołączył pan w wieku 21 lat…
Od małego dziecka kibicowałem temu klubowi. 17 lat mieszkałem z rodzicami na Kruczej. To była ulica z tyłu stadionu przy ul. Oporowskiej. Wychowałem się więc koło tego klubu i czasem wchodziliśmy ukradkiem na boczne boisko, ale szybko dozorca gonił nas z grabiami i uciekaliśmy przez płot. Ojciec też kibicował i nawet jeździliśmy na wyjazdy.
Trafił pan na złotą erę Śląska.
Cały czas byliśmy w czołowej czwórce. Zostaliśmy mistrzem Polski, dwa razy wicemistrzem i zdobyliśmy Puchar Polski. Do tego występowaliśmy w europejskich pucharach i wstydu nie przynosiliśmy. To były faktycznie złote lata Śląska, a nie jednoroczny wybryk. Dzięki drużynie byłem bardzo skuteczny. Do dziś do mnie należy klubowy rekord w liczbie strzelonych bramek w I lidze (63) i europejskich pucharach (12). To była podwójna przyjemność grać wtedy w Śląsku. Dodatkowo tu skończyłem studia.
Wtedy Śląsk w europejskich pucharach odpadał z naprawdę silnymi drużynami.
Zwykle dochodziliśmy do trzeciej rundy. Zespoły z Cypru, Irlandii czy Islandii nie stanowiły dla nas dużego problemu. Dwa razy odpadliśmy z późniejszymi triumfatorami – Liverpoolem i Borussią Moenchengladbach. Przegraliśmy też z Napoli czy CSKA Sofia, a więc z drużynami, które były bardzo mocne. Za każdym razem zachowaliśmy twarz w europejskich pucharach. Teraz dla polskich drużyn już pierwsza runda bywa bardzo dużym problemem.
Które spotkania zapamiętał pan najbardziej?
Właśnie z Liverpoolem i Borussią. Udało mi się nawet pokonać Roya Clemence’a, reprezentanta Anglii. Z Borussią też mi wyszło spotkanie, bo zdobyłem dwa gole. Tego dwumeczu żałuję chyba najbardziej. W Niemczech zremisowaliśmy 1:1, choć prowadziliśmy. W rewanżu przegraliśmy 2:4, ale jeszcze w 70. minucie było 2:2. Gdybyśmy mieli więcej wiary we własne umiejętności… Zawsze przedstawiano nam rywali zza żelaznej kurtyny jako nadludzi. Graliśmy w klubie wojskowym i bardziej skupiano się na tym co możemy na wyjeździe robić, a czego nie, co mówić, a co jest zabronione. W sferze psychicznej mieliśmy duże rezerwy. Rywale, z którymi odpadliśmy mieli wielkich piłkarzy. Np. w Borussii był m.in. Allan Simonsen, wtedy uznawany za jednego z najlepszych pomocników Europy. W Liverpoolu reprezentanci Walii, Anglii czy Szkocji, np. John Toschack czy Kevin Keegan. Takie mecze dają poczucie, że przechodzi się do historii. W tej chwili marzymy, by polskie drużyny znów doszły na tyle daleko, by zagrały z czołowymi zespołami.
Zdarzyło się ze Śląskiem przegrać jednak mistrzostwo w ostatniej kolejce.
Jedyną rzeczą, której mógłbym żałować, jest właśnie ten ostatni mecz sezonu 1981/82. Wtedy nie strzeliłem rzutu karnego, przegraliśmy z Wisłą Kraków, a tytuł zdobył Widzew. To był zły moment w mojej karierze. Z drugiej strony byłem mistrzem Polski, zdobyliśmy Puchar Polski. Występy w Śląsku Wrocław pozwoliły mi na debiut w reprezentacji. Byłem z kadrą na tournée w Ameryce Południowej. Zagrałem zaledwie pięć razy w kadrze, ale wtedy konkurencja była bardzo mocna, tym bardziej że wtedy nikt zagranicę nie wyjeżdżał. A do tego polskie drużyny zachodziły bardzo daleko w pucharach jak Widzew, Górnik czy Legia. Więc czuję się spełniony. Gra w piłkę pozwoliła mi też poznać wielu znakomitych ludzi kultury, polityki czy sportu. To była ciekawa kariera, którą kontynuowałem w Austrii. Tam spędziłem 30 lat i rozpocząłem pracę trenera.
Wrócił pan do Polski w 2014 roku. Po raz trzeci został pan trenerem Śląska. Ostatnio był pan głównym bohaterem filmu promującego „To jest Twój klub”. Czuję się pan legendą Śląska?
Na pewno jestem jego częścią. Tu się urodziłem, tu dorosłem, temu klubowi kibicowałem, tu kiedyś podawałem piłki, a potem sam założyłem tę zieloną koszulkę i rozegrałem w niej ponad 250 spotkań. Odnieśliśmy sukcesy, a potem byłem trenerem. Jako pierwszy piłkarz i szkoleniowiec dostałem się z tym klubem do europejskich pucharów. To byłaby fałszywa skromność, gdybym powiedział, że nie czuję się legendą. Tym bardziej, że w życiu codziennym też się o tym przekonuję, bo ludzie znają mnie we Wrocławiu, podchodzą, pozdrawiają, rozmawiają i szanują. Pracuję na dobre imię Śląska nie tylko na boisku, ale z chęcią promuję klub, odwiedzam szkoły, więzienia czy domy dziecka.
Rozmawiał Robert Cisek