Aktualności
[WYWIAD] Sylwester Czereszewski: Walczyliśmy o awans, a zarabialiśmy 1100 złotych
Karierę na dobre rozpoczął pan w latach 90-tych. W 1994 roku zaczęła się pańska przygoda z reprezentacją Polski, która trwała pięć lat.
Debiutowałem w meczu o punkty, w eliminacjach EURO 1996 w Mielcu z Azerbejdżanem. Jedynego gola strzelił Andrzej Juskowiak w końcówce pierwszej połowy. Nie ukrywam – męczyliśmy się trochę. W grupie z nami były także Francja, Anglia, Rumunia, Izrael oraz Słowacja. Na Wembley niestety nie zagrałem, bo doznałem kontuzji. Dla mnie występy z orzełkiem na piersi to zawsze była duża odpowiedzialność. Cała Polska wtedy na ciebie patrzy. Oprócz pięknej przygody, jaką przeżyłem, miałem okazję grać z dobrze dziś znanymi piłkarzami: Andrzejem Juskowiakiem, Tomaszem Wałdochem, Romanem Koseckim czy Piotrem Nowakiem. Na swojej drodze spotkałem wielu bardzo dobrych zawodników. Mam na przykład świetne wspomnienia, jeśli chodzi o Jerzego Brzęczka. Był przywódcą reprezentacji. Jako kapitan scalał cały zespół. Stres reprezentacyjny? Kilka godzin przed meczem, potem gdy wchodzisz do szatni, myślisz o spotkaniu, to emocje schodzą.
Najlepsze spotkanie w kadrze?
Z Bułgarią za trenera Janusza Wójcika w Burgas z Bułgarią. Eliminacje EURO 2000, zaliczyłem dublet. Po drugiej stronie Stoiczkow, Borimirow, czyli gwiazdy mundialu sprzed kilku lat. Znów trafiliśmy do grupy śmierci z Anglią, Szwecją, Bułgarami. Przed ostatnim meczem ze Szwecją mieliśmy szanse na awans. Wystarczał nam remis... Przegraliśmy jednak 0:2, drugie miejsce zajęli Anglicy.
Coś panu mówi data 29 czerwca 1995 roku?
Towarzyskie spotkanie z Brazylią, nawet bardziej sparing w formie regeneracyjnej. Brazylijczycy zagrali w bardzo rezerwowym składzie. Przegraliśmy 1:2.
Jakieś inne pamiętne wydarzenie związane z reprezentacją?
Przykry moment: porażka 1:4 ze Słowacją. Delikatnie mówiąc, ten pojedynek kompletnie nam nie wyszedł. Kończyliśmy w dziewiątkę. Niby byliśmy faworytem, a wyszło jak wyszło...
Do kadry trafił pan ze Stomilu Olsztyn. Następnie był pan reprezentantem, występując w Legii Warszawa.
Przykłady wielu piłkarzy, którzy sobie tam nie poradzili, pokazują jak specyficzny to klub. Mnie w owym czasie pomógł wejść do Legii Tomek Sokołowski. Akurat przychodziłem już do personalnie słabszej warszawskiej drużyny niż Tomek rok temu. Zaczynała się nowa Legia. Spędziłem w Warszawie pięć lat z przerwą na Chiny. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski w sezonie 2001/2002.
W pamięci kibiców „Dumy Warmii” Sylwester Czereszewski zapadnie jako ten, który przyczynił się do awansu do ekstraklasy.
Nic nie zapowiadało, że w sezonie 1993/1994 możemy awansować, chociaż rok wcześniej były przymiarki ku temu, aby bić się o ekstraklasę. Z klubu odeszło wielu zawodników, przez co nikt na nas nie stawiał. W 5. kolejce pojechaliśmy do Radomia na Radomiak w składzie m.in. z Rafałem Siadaczką. Oni mieli zespół na awans i straszne ciśnienie na to. Wygraliśmy 1:0 po mojej bramce w 92. minucie, choć piłkarze Radomiaka wykonywali wcześniej rzut rożny. Po tym meczu nastąpił przełom. Pozyskaliśmy nowych zawodników, trener Bogusław Kaczmarek sklecił zespół, który wygrał jedną z dwóch grup II ligi. Przyszli Jacek Chańko, Bartek Jurkowski, pościągaliśmy chłopaków z okolic – Ostródy, Iławy. To był „strzał w dziesiątkę”. W pierwszym sezonie po awansie zajęliśmy 14. miejsce. Byliśmy mocni u siebie, gdzie przegraliśmy tylko dwa mecze. Na wyjeździe było dużo, dużo gorzej (bilans: 1-7-9 – przyp. aut.]. Siłą tamtej drużyny była atmosfera. Żaden z nas nie miał zawodowego kontraktu. Zarabialiśmy po 1100 złotych. Nie myśleliśmy jednak o pieniądzach, żyliśmy boiskiem.
Fani Stomilu tęsknią za ekstraklasą. W Olsztynie nastąpiło nowe rozdanie. Nowy Stomil ma nawiązać do pięknych chwil w historii klubu.
Naszą sytuację znała cała Polska, było o tym głośno. Stomil chylił się ku upadkowi, aż nagle za dziesięć dwunasta pojawił się pan Michał Brański, który uratował klub. Po spadku z ekstraklasy nastąpiły chude lata dla Stomilu. Była nawet IV liga, problem za problemem. W 2005 roku zakończyłem karierę, 14 lat później, choć myślałem, że nastąpi to dużo wcześniej, zostałem włączony do sztabu. Znam potrzeby piłkarza, wiem o co chodzi w piłce, dlatego w swojej pracy nie robię „polowania na czarownice”. Było warto czekać te kilkanaście lat na nowego sponsora. Przetrwaliśmy, na tyle się wzmocniliśmy, że wcześniej czy później to zaprocentuje.
W przeszłości oddał się pan piłce w stu procentach? I co dziś z tego zostało?
Zostałem królem strzelców ekstraklasy sezonu 1997/1998 do spółki z Arkadiuszem Bąkiem oraz Mariuszem Śrutwą. Pamiętam, że w rundzie rewanżowej, gdy walczyłem z Mariuszem o koronę, kryłem go, grając na prawej obronie, bo mieliśmy braki w kadrze. I jeszcze mi gola strzelił!
Kończąc podróż z panem po karierze wypada jeszcze zahaczyć o inne kluby – Lech Poznań, Górnik Łęczna, Odra Wodzisław Śląski.
Kiedy wracałem z Cypru, miałem oferty z Wisły Płock i Lecha. Zdecydowałem się na ówczesnego beniaminka ekstraklasy z Poznania ze względu na publikę. I tak minął mi rok. W Górniku rodzinna atmosfera jak w Stomilu. W jedenastu ostatnich spotkaniach musieliśmy zdobyć trzy punkty, żeby się utrzymać. Udało się po ośmiu. Szkoda, bo była szansa na coś więcej, rozegraliśmy bardzo dobrą rundę jesienną. Odra? Epizodzik. Nie byłem tam na 100 procent przygotowany.
Rozmawiał w Olsztynie Piotr Wiśniewski
Fot: 400mm.pl