Aktualności
[WYWIAD] Stanisław Oślizło, czyli zatrzymać Pelego i pokonać Jaszyna
Ośmiokrotny mistrz Polski, sześciokrotny zdobywca Pucharu Polski, finalista Pucharu Zdobywców Pucharów, 57-krotny reprezentant kraju – Stanisław Oślizło z pewnością zasłużył na miano ikony polskiej piłki nożnej. Na boisku mierzył się z największymi: Lwem Jaszynem, Raymondem Kopaszewskim czy legendarnym Pele. Z tym ostatnim wygrywał pojedynki główkowe, czym zasłużył sobie na uznanie Brazylijczyka. – Uśmiechnął się, klepnął mnie w ramię i powiedział „Bueno, bueno” – wspomina w długiej rozmowie z Łączy Nas Piłka.
Pierwsze zgrupowanie reprezentacji Polski, na które dostał pan powołanie, odbywało się w bardzo trudnych warunkach.
Tak, to było zgrupowanie przed Igrzyskami Olimpijskimi w Rzymie. Odbywało się w Wiśle, w ośrodku Startu, w pełni zimy. Ówczesny selekcjoner, Belg Jean Prouff, bardzo lubił biegać. Prowadził nasz cały peleton, w górach, w śnieżnych zaspach. Przez temperaturę odmroził sobie wtedy uszy i nos. Pracowaliśmy w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. Ostatecznie niestety nie pojechałem na igrzyska, choć już mieliśmy przymiarki do uszycia garnituru. Wszystkie wymiary zostały z nas pobrane, ale finalnie z Jasiem Kowalskim, kolegą z Górnika, nie znaleźliśmy się w kadrze. Nie zostaliśmy olimpijczykami, czego do dziś bardzo żałuję. Można było zapisać się w historii, to ogromny zaszczyt. Dziś, gdy słyszę na przykład w przypadku Zygi Anczoka albo Darka Koseły określenie „olimpijczyk”, nieco zazdroszczę. Na samych igrzyskach w Rzymie nie udało się wyjść z grupy, ale chociaż Ernest Pohl strzelił Tunezyjczykom pięć goli. Ja dopiero zaczynałem swoją karierę, jeszcze nie miałem debiutu w pierwszej reprezentacji, choć się o nią ocierałem. Nie chcę nadużywać pewnych sformułowań i twierdzić, że to dlatego, iż nie było mnie w kadrze na Igrzyska Olimpijskie, ale wiem, że w Rzymie były problemy ze stoperami. Stefan Florenski miał złamaną rękę, Henryk Grzybowski z Legii też grał z urazem, nie był w pełni formy.
Już w debiucie w reprezentacji Polski zaliczył pan zwycięstwo. Rywalem był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, więc wygrana musiała smakować wyjątkowo.
Założenie koszulki z białym orłem na piersi wzbudziło we mnie ogromne emocje. Niesamowite przeżycie i olbrzymia frajda dla każdego zawodnika. Nie znam piłkarza, który powiedziałby „reprezentacja mnie nie interesuje”. Mój pierwszy mecz przypadł na spotkanie ze Związkiem Radzieckim, ówczesnym mistrzem Europy. Wspaniały skład, z Lwem Jaszynem w bramce oraz takimi graczami jak Igor Netto, Micheił Meschi, Slawa Metreweli czy Walery Łobanowski. Mimo że upłynęło już tak wiele lat, wciąż pamiętam te nazwiska. Wielką satysfakcją było zwycięstwo 1:0, a także mój udany debiut. To nie tylko moje przechwałki, osobiście gratulacje składał mi choćby Roman Korynt, którego miejsce w drużynie zająłem. Nie zazdrościł mi dobrego meczu, cieszył się z tego, jak się zaprezentowałem. Ówczesny selekcjoner, Tadeusz Foryś, też był zadowolony z występu. I tak zaczęła się moja kariera w reprezentacji.
Mówiąc bardzo delikatnie, nie przepadał pan nigdy za partią i komunizmem. To na pewno także pochodna trudnej i bolesnej historii pańskiego ojca. To, że rywalem był ZSRR, też miało znaczenie?
Oczywiście, że dawało to dodatkowy „smaczek”. Sportowcy z tego kraju w niemal każdej dyscyplinie należeli do światowej czołówki. Zdobywali mistrzostwa olimpijskie, mistrzostwa świata. Wygrana z nimi była ogromnym osiągnięciem. Niektórzy do dziś pytają, czy nie było żadnych politycznych nacisków, byśmy wtedy przegrali. Zaznaczam, że nic takiego się nie zdarzyło. Nikt nawet nie próbował nam tego sugerować. Byliśmy nastawieni na zwycięstwo i tak właśnie się stało. Nieżyjący już niestety Ernest Pohl wykorzystał rzut karny, pokonując Jaszyna. Przypominam sobie, że gdy spojrzałem na tego kapitalnego bramkarza, który rozłożył ręce, zastanawiałem się, gdzie Ernest zmieści piłkę. Poradził sobie jednak z tym zadaniem bez zarzutu. Ja byłem w nieco uprzywilejowanej sytuacji, bo niewiele wcześniej Górnik grał mecz towarzyski z Dynamem Kijów. W barwach tej drużyny na środku ataku występował Walery Łobanowski. Miałem więc okazję poznać jego styl gry, mocne i słabsze strony. To też mi pomogło go zatrzymać w meczu reprezentacji.
To dla pana najważniejsze spotkanie rozegrane w narodowym zespole?
Jedno z dwóch. Drugim takim starciem była potyczka z Brazylią na legendarnej Maracanie, w Rio de Janeiro. „Canarinhos” byli wtedy aktualnym mistrzem świata, przygotowywali się do kolejnego mundialu. PZPN otrzymał wówczas propozycję rozegrania dwóch starć towarzyskich. Pierwsze z nich odbyło się w Belo Horizonte, drugie natomiast na największym stadionie świata, w Rio de Janeiro. Gra przeciwko Gilmarowi, Pelemu czy Garrinchy była ogromnym przeżyciem. Sama oprawa tego meczu była niesamowita. Wiąże się z nią historia, której nigdy później podczas kariery piłkarskiej nie doświadczyłem. Przed meczem usłyszeliśmy gwizdek sędziego, wzywający do wyjścia z szatni. Ustawiliśmy się w tunelu, z drugiej strony Brazylijczycy. Staliśmy dość długo, a naszych przeciwników było… coraz mniej. Jeden po drugim wychodzili z korytarza, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Zastanawialiśmy się, co jest grane. W końcu został jedyny Pele. Zaciekawieni, przesunęliśmy się bliżej wyjścia na boisko. Patrzymy, a na murawie stoją już nasi rywale. Gdy Pele wybiegł z tunelu, ponad 130 tysięcy kibiców oszalało. Totalna ekstaza na trybunach. Bóg, Zbawiciel, okazał się publiczności. Pomyślałem: jak my mamy teraz przeciwko niemu grać? Był jednak taki moment, że wygrałem z nim pojedynek główkowy. Pele nie należał do najwyższych zawodników, ale był bardzo skoczny. Ja miałem doświadczenie z gry w siatkówkę, więc skakałem jeszcze wyżej i pokonałem „Króla Futbolu”. Uśmiechnął się, klepnął mnie z uznaniem w ramię i powiedział „Bueno, bueno”. Trzeba jednak przyznać, że nie byłem jedynym obrońcą, który wówczas opiekował się tym zawodnikiem. Oprócz mnie takie zadanie miał też Henryk Brejza, na co dzień piłkarz Odry Opole. Trener Koncewicz zagęścił środek pola, żeby utrudnić zadanie Pelemu. Zadanie się udało, on gola nie strzelił, niestety, zrobili to za niego koledzy. Najpierw Walter Silva, a następnie Garrincha strzelili gole. My odpowiedzieliśmy trafieniem Jana Liberdy.
Ta wspomniana, pańska niechęć do komunizmu mogła mieć olbrzymi wpływ na historię polskiego futbolu – podczas losowania zwycięzcy półfinałowego boju z AS Roma w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów, wybrał pan zieloną stronę żetonu, nie czerwoną. Miało to związek?
Tu akurat zdecydowały troszkę inne względy. Wiedziałem, że kolor zielony jest barwą nadziei. Gdy tylko zobaczyłem, że jedna ze stron żetonu jest właśnie w tym odcieniu, od razu się zdecydowałem, uprzedzając kapitana Romy, Fabio Capello. Nie ukrywam jednak, że w tym okresie za kolorem czerwonym nieszczególnie przepadałem.
Osiągnął pan z Górnikiem Zabrze wielkie sukcesy – osiem tytułów mistrza Polski, słynny już finał PZP. Rozstanie z klubem musiało bardzo boleć, tym bardziej, że nie było zbyt przyjemne.
Tak, dowiedziałem się o tym od nieszczęsnego krawca. Drużyna szykowała się do wylotu na tournee do Ameryki Południowej. Zjawiłem się więc na przymiarkach do garnituru, bo zawsze takowe mieliśmy, gdy wyjeżdżaliśmy gdzieś dalej. Tymczasem usłyszałem: panie Staszku, ale ja nie mam pana na liście. Uznałem zatem, że jestem w klubie niepotrzebny i powiedziałem „dziękuję bardzo”. Może chodziło o pewną zazdrość prezesa, który miał powiedzieć „on ma już dość tych dachówek na dom w Szczyrku”. A właśnie wtedy kończyłem budowę swojej daczy, na którą oszczędzałem przez wiele lat… Cóż, już się tego nie dowiem.
Po zakończeniu kariery piłkarskiej musiał pan pracować w kopalni, choć były alternatywy. Przymus ze strony władz był według pana spowodowany niechęci do rządzących i panującego ustroju?
To bardzo długa historia. Nie narzekam jednak dziś na to, co działo się w tamtych czasach. Bardzo smutne było jednak to, że nie mogłem się nigdzie odwołać i otrzymać klarownej odpowiedzi, dlaczego jestem tak traktowany. Gdy kończyłem karierę w Górniku Zabrze, choć tego nie chciałem, musiałem znaleźć inne źródła utrzymania. Otrzymałem propozycję pracy w zagranicznej firmie, niemieckiej. Byłem niejako managerem, miałem świetne warunki finansowe, służbowy samochód, gabinet. Postanowiłem pokazać, że człowiek nie musi żyć tylko piłką. Byłem jeszcze wtedy pracownikiem kopalni, wykorzystywałem wszystkie możliwe urlopy. W pewnym momencie otrzymałem pismo, z którego wynikało, że muszę stawić się na kopalni Szczygłowice, na swoim stanowisku. Musiałem dojeżdżać z Zabrza na 6 rano. Pracowałem w dziale BHP, zjeżdżałem codziennie na dół z głównym inspektorem.
Nie miało żadnego znaczenia, że był pan wybitnym reprezentantem Polski?
Nie było możliwości żadnych zmian, nawet ówczesny dyrektor Zabrzańskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego, pan Jaworski, nie miał takich kompetencji. Prosiłem go właściwie o jedno – pomoc w przenosinach do kopalni w Zabrzu, gdzie miałbym znacznie bliżej. Niestety, umył ręce. Usłyszałem: „Staszek, przepraszam cię bardzo, ale nie jestem w stanie pomóc”. We wszystko włączył się bowiem Komitet Wojewódzki PZPR, który miał mi za złe, że pracuję dla niemieckiej firmy. Wiadomo, jak wówczas postrzegano kapitalizm. Jeździłem więc na kopalnię tak długo, aż spowodowałem wypadek. Wówczas otrzymałem decyzję lekarza, która zabraniała mi dalszych wyjazdów do pracy. Dyrektor Jaworski podpisał przeniesienie służbowe na kopalnię „Pstrowski”. Opiekowała się ona Spartą Zabrze, wtedy drugoligową drużyną. Po cichutku zaangażowano mnie więc w klub, zostałem asystentem trenera, a po jego wyjeździe za granicę przejąłem po nim schedę. Przynajmniej nie musiałem już zjeżdżać pod ziemię. Widziałem z bliska pracę górników i z całą pewnością im nie zazdroszczę, bo to piekielnie trudna i niebezpieczna praca.
Nie istniała pokusa, by podczas któregoś ze zgrupowań kadry narodowej po prostu uciec i nie wracać już do kraju?
Muszę przyznać, że nie. Do Zabrza przyjechałem już z żoną i dzieckiem. Miałem i nadal mam obowiązek dbania o moich najbliższych. Jak sobie mogłem wyobrazić ucieczkę? Moją rodzinę wówczas spotkałyby ogromne szykany, utrudnianie codziennego życia. Nawet, gdybym zarabiał poza Polską jakieś dobre pieniądze, w jaki sposób mógłbym je przesłać, jak pomóc najbliższym? Dlatego dezercja nigdy nie chodziła mi po głowie. Gdzieś pojawiały się oferty z zagranicznych klubów, ale za późno się o nich dowiadywałem. Jeszcze gdy grałem w Górniku Radlin, pojechaliśmy do Austrii. Tam rozegraliśmy mecze towarzyskie, a po powrocie przyszedł do mnie kierownik zespołu. „Staszek, oni bardzo chcieli, byś tam został”. Kurczę, to dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Wtedy byłem jeszcze kawalerem, mogłem sobie na to pozwolić. Później pojawiały się jakieś tematy, ale kończyło się na rozmowach.
Jak w tamtych czasach wyglądały zgrupowania reprezentacji Polski? W jaki sposób trenowała wówczas kadra, jak przygotowywała się do kolejnych meczów?
Mogę zazdrościć tego, w jakich warunkach pracują obecnie piłkarze. Teraz mają oni do dyspozycji doskonałe ośrodki sportowe, fantastyczne udogodnienia. Wtedy zgrupowania kadry odbywaliśmy głównie na Bielanach, albo w okolicach Warszawy, na przykład nad Jeziorem Zegrzyńskim. Zimowe natomiast odbywały się w górach. Muszę przyznać, że nigdy w reprezentacji nie zagrałem jakiegoś wybitnego meczu, z którego mógłbym być w całej rozciągłości zadowolony. Mieliśmy inny cykl przygotowań, inne treningi, niż w klubie, a to rzutowało na dyspozycję i formę. Podczas jednego z zimowych zgrupowań na Bielanach pracował z nami jeden z pracowników Akademii Wychowania Fizycznego. On biegał na nartach biegowych, a my za nim. Piłki było w tym niewiele. Ja byłem wtedy jednym z najmłodszych reprezentantów, więc jakoś to znosiłem. Gorzej mieli starsi piłkarze, jak Ernest Pohl, Marceli Strzykalski, Jerzy Woźniak czy Edmund Zientara. Oj, co oni się „napsioczyli”! Mieli jednak swoje sposoby, zdarzało im się schować gdzieś za drzewem i tam poczekać, aż cała reszta ekipy zrobi pętlę, wtedy znów dołączali do chłopaków.
Jaki sprzęt zespół miał do dyspozycji? Dziś zawodnicy grają w ultralekkich koszulkach, butach, kopią zaawansowane technologicznie piłki… Uśmiecha się pan, wspominając czasy swojej kariery? Wówczas zwykłe, wkręcane korki musiały być rarytasem, a dopiero pod koniec miał pan okazję założyć firmowe buty.
Jako reprezentanci Polski, raz w roku otrzymywaliśmy jedną parę korków Adidasa. Rozgrywałem w nich tylko mecze ligowe i reprezentacyjne. Dbaliśmy o nie jak o największy skarb. Jeśli się gdzieś uszkodziły, trzeba było oddać je do klubowego szewca. W każdym zespole taki ktoś funkcjonował. Zawodnicy, którzy nie otrzymywali takiego „przydziału” butów, posługiwali się obuwiem kolarskim. Miały one mięciutką skórę, a szewc dorabiał koreczki. W takich butach koledzy biegali po boiskach w spotkaniach ligowych. Na treningach natomiast trzeba było sobie radzić w korkotrampkach, produkowanych w Bydgoszczy. Były w porządku, jeśli mieliśmy dobrą pogodę. Gdy popadał deszcz lub śnieg i robiło się błotniście, materiał błyskawicznie przemakał. Trzeba było zakładać na stopy woreczki foliowe, żeby jakoś to przetrwać.
Jak wyglądała w czasie pańskiej kariery kwestia żywienia, odżywek, środków farmakologicznych? Przykładano wówczas do tego wagę?
Absolutnie nie. Żaden trener tego nie pilnował, nawet nam nie sugerowano, w jaki sposób mamy się odżywiać. Nie obowiązywał także zwyczaj wspólnych obiadów, nawet przed meczami. Dziś drużyny wyjeżdżają na zgrupowania, a my jedliśmy w domach rosół z makaronem i przegotowany kawałek kurczaka. To wystarczało, żeby przyjść na stadion nie będąc głodnym, ale i nie napełnionym. Każdy sobie radził samodzielnie, jak tylko potrafił. A co do odżywek czy innych wspomagań… To była czarna magia. Raz w klubie pojawiły się cytryny, jakimś cudem załatwił to kierownik drużyny. Wszyscy byli zachwyceni. Do herbatki mogliśmy wrzucić jej kawałek, to była totalna frajda.
Resortowe kluby, walka o mistrzostwo kraju, przymusowe transfery, a potem… spotkanie zawodników na kadrze. Nie było niesnasek, dyskusji, kłótni?
Mieliśmy wtedy dość mocno ustabilizowany skład, graliśmy bardzo długo razem, więc znaliśmy się doskonale, ale był też moment zmiany pokoleniowej. Starsi zawodnicy po kilku latach kończyli kariery, wchodzili następni. Trzeba było się porozumieć, ale nie mieliśmy z tym kłopotu. Przez kadrę przewinęło się wielu znakomitych piłkarzy, nie patrzyliśmy jednak na przynależność klubową. Jednego dnia wychodziliśmy razem w składzie reprezentacji, następnego graliśmy przeciwko sobie w lidze. Taka dola zawodnika na poziomie reprezentacyjnym, byliśmy jednak zawsze kolegami i szanowaliśmy się wzajemnie.
Obrońcy mieli wówczas trudniejsze zadanie? W tamtych czasach obowiązywały nieco inne taktyki i organizacja gry, z większą liczbą ofensywnych graczy. Pan też miewał inklinacje do ataku.
Mówiąc otwarcie, trochę mi żal, że trenerzy często nie wykorzystywali moich predyspozycji ofensywnych. Wygrywałem prawie wszystkie pojedynki główkowe, a to mogło się niejednokrotnie przydać pod bramką rywali. W Górniku Radlin ja wykonywałem rzuty karne, ale w Zabrzu było nieco inaczej. Ernest Pohl zmierzał po koronę króla strzelców, więc do on podchodził do „jedenastek”. Roman Lentner dużo strzelał, potem Włodek Lubański… Gdzie tam miejsce dla obrońcy? Musiałem więc skupiać się na defensywie, wychodziło chyba całkiem nieźle.
Jak smakował pierwszy – i jak się okazało jedyny – gol w reprezentacji Polski, zdobyty przez pana w meczu ze Szwecją?
Podłączyłem się wówczas do akcji na swoje ryzyko, nikt mnie do tego nie namawiał. Radość była ogromna, w końcu trafiłem do siatki w barwach reprezentacji Polski. A takich bramek mogło być zdecydowanie więcej, gdybym mógł bardziej realizować swoje napastnicze zapędy. Szkoda, że udało się to tylko raz.
Brał pan udział w meczu z Marokiem, rozegranym na wyjeździe – po raz pierwszy w historii reprezentacja Polski wystąpiła w Afryce.
Pojechaliśmy tam prosto z Paryża, do Casablanki. We Francji wygraliśmy na Parc des Princes 3:1, dość sensacyjnie, bo w drużynie rywala występował między innymi Raymond Kopaszewski, a także wielu innych, świetnych piłkarzy. Później, posługując się nieco łamaną polszczyzną, „Kopa” opowiadał nam o zawodnikach, z którymi będziemy się mierzyć. W Maroku też przeżyliśmy mały szok. Przed meczem obie drużyny, wraz z sędziami – z których jeden był czarnoskóry – ustawiły się na środku boiska, do którego z trybuny prowadził czerwony dywan. Zszedł po nim prezydent kraju. Przywitał się z całą naszą drużyną, aż dotarł do sędziów. Temu o czarnym kolorze skóry nie podał ręki! To samo zrobił wśród marokańskich piłkarzy. Dla nas było to coś niesamowitego, dziś można powiedzieć, że był po prostu rasistą. Po meczu, co było rzadkością, obie ekipy spotkały się na wspólnym bankiecie. Wspaniała willa, ogromny salon, niskie stoły. Siedliśmy na niskich pufach, zaczęto przynosić posiłki. Nie było jednak ani jednego nakrycia – noża, widelca, łyżki… Stół się już zaczął uginać od potraw, a my nie wiedzieliśmy, co oznacza brak sztućców. Zagadka szybko się wyjaśniła. Marokańczycy zaczęli brać jedzenie rękoma, lepiąc z niego małe kuleczki, które trafiały do ich ust. Poszliśmy zatem ich śladem i jakoś sobie poradziliśmy. Po jednym daniu służba zwijała całą zastawę, łącznie z obrusami, by po chwili nakrywać stoły od nowa. Do tego miski z wodą, ręczniki, by wszyscy mogli obmyć dłonie. Niezwykłe dla nas przeżycie. A na koniec jeszcze gospodarz – bodaj prezesa marokańskiej federacji – postanowił zaprezentować wszystkim swój… harem. O ile prezydent okazał się rasistą, o tyle prezes nie miał problemu. Niemal każda z jego żon miała inny kolor skóry. Co człowiek, to inny zwyczaj.
Był pan powoływany także przez Kazimierza Górskiego. To początek budowania drużyny, która przeszła do historii polskiego futbolu. Jak wspomina pan „Trenera Tysiąclecia”?
Z Kaziem było na początku bardzo fajnie, prowadził mnie też w reprezentacjach juniorskich. Skończyło się jednak niefortunnie. Dlaczego? Gdy jego zespół zdobywał złoty medal olimpijski w Monachium w 1972 roku, ja już nie dostałem powołania, choć byłem jeszcze w całkiem niezłej formie. Zdobyliśmy z Górnikiem mistrzostwo i Puchar Polski. Zostałem pominięty, choć uczciwie mówiąc, nie brakowało w tamtej drużynie świetnych zawodników. Sporo piłkarzy pojechało jednak na igrzyska i siedziało tylko na ławce rezerwowych. Tak sobie myślałem, czy nie mogłem być jednym z nich? Dwa lata później na mistrzostwa świata też nie pojechałem. Wtedy fantastyczną parę stoperów tworzyli Jerzy Gorgoń i Władysław Żmuda, czyli kapitalny duet, ale liczyłem, że może znajdę się chociaż w szerokiej kadrze.
Nie żałuje pan, że nie urodził się kilka lat później? Ominęły pana właśnie te największe sukcesy w historii polskiego futbolu – zwycięstwo w Igrzyskach Olimpijskich oraz trzecie miejsce w mistrzostwach świata.
Bardzo mi tego brakuje. To marzenie, które nigdy nie zostało spełnione. Właśnie po to gra się w piłkę nożną, by brać udział w takich imprezach. Największych na świecie, z których wspomnień nigdy się nie zapomina. Mnie nie było to dane, ale na nikogo się nie obrażam. Swoje też osiągnąłem, gablota z osiągnięciami nie jest pusta. Nigdy jednak nie zapytałem trenera Górskiego, dlaczego zrezygnował z moich usług. Może zabrakło mi wtedy śmiałości? Później chyba zresztą też, bo miałem okazję występować w „Orłach Górskiego”.
Zachowała się w pańskiej szafie jakakolwiek koszulka reprezentacji, w której pan wystąpił?
Moja chyba żadna, bo często się nimi wymienialiśmy. Nasze koszulki były dość prowizoryczne, zwyczajny, biały trykot z numerem i doszytym na piersi godłem. Miałem jednak koszulkę otrzymaną choćby od Djalmy Santosa, gwiazdy brazylijskiej piłki. Sprezentowałem ją swojemu chrześniakowi. Wymieniłem się trykotami z Raymondem Kopaszewskim, później chodziłem w niej po Zabrzu, była naprawdę piękna, z tradycyjnym, francuskim kogutem. Miałem też przyjemność zamiany z Dennisem Lawem. Kilka pamiątek po karierze reprezentacyjnej miałem, ale to już przeszłość.
Rozmawiał Emil Kopański
Fot. EAST News