Aktualności
[WYWIAD] Ścieżka Jakuba Serafina, czyli lekcja futbolu na wypożyczeniu
Nikt nie wypożycza młodzieżowców tak często, jak poznański Lech. To pośredni efekt najdłużej i najkonsekwentniej prowadzonego szkolenia w Polsce, przez co linia produkcyjna cały czas dostarcza zawodników do seniorskiej piłki. Ale przeskok między juniorskim, czy nawet trzecioligowym graniem a Ekstraklasą jest zbyt duży, wymagana jest dla następców Karola Linettego, Jana Bednarka i Dawida Kownackiego stacja pośrednia. Jakub Serafin zaliczył ich kilka, przez Bełchatów, Bytów, aż po północną część Norwegii – o czym opowiada w rozmowie z Łączy Nas Piłka.
21-letni środkowy pomocnik jest spokojny, wypowiada się w wyważony, ale konkretny sposób, jakby był nieco bardziej dojrzały, niż sugeruje to jego wiek. Może to kwestia szybszego opuszczenia rodzinnego domu dla akademii Lecha, gdzie trenował od trzeciej klasy gimnazjum. – Ta współpraca zaczęła się wcześnie. Już jak miałem 10 lat to z chłopakami z Naki Olsztyn przyjechaliśmy do Poznania na zgrupowanie, bardziej w formie sprawdzenia się na tle tutejszych zawodników. A co jakiś czas jeździliśmy z Lechem na turnieje – przypomina sobie zawodnik.
Jak to w Lechu w przypadkach obiecującej młodzieży, debiut przyszedł przed 19. urodzinami – i to od razu w pierwszym składzie. Szansę dał mu Maciej Skorża, przeciwko Pogoni Szczecin Serafin grał ponad godzinę, zaliczył kilka dobrych zagrań, ale też parę typowych dla niedoświadczonych zawodników strat. Jednak tamten Lech walczył z Legią o mistrzostwo kraju, nie było miejsca na dalsze promowanie młodzieży – mimo to Serafin mógł doświadczyć zdobycia tytułu z nieco bliższej perspektywy. Dziś z tamtej drużyny w Poznaniu jest jeszcze tylko trzech piłkarzy: Jasmin Burić, Darko Jevtić i Łukasz Trałka.
Ale Serafin też może być odbierany przez kibiców Lecha jako nowy zawodnik. Zwłaszcza, że ostatnie dwa i pół roku spędził wypożyczany do Bełchatowa, Bytowa i… Haugesund. W pierwszej lidze polskiej i w ekstraklasie Norwegii zagrał w 67 spotkaniach, można więc o nim powiedzieć, że jest już pełnoprawnym seniorem. – Najpierw poszedłem do Bełchatowa z myślą, że od razu będę tam grał, wyróżniał się. Pierwsze tygodnie pokazały, że muszę się przyzwyczaić, że to nie jest gra juniorska, że każda piłka jest ważna. W młodzieżowych rozgrywkach nie jest to tak istotne, a w pierwszej lidze jedna stracona piłka może oznaczać przegrany mecz – przypomina sobie.
I rozwija swoją myśl: Między pierwszą ligą a CLJ jest ogromna różnica. Oczywiście nie na wszystkich wypożyczenie do pierwszej ligi może dobrze wpłynąć. Tak samo jest spora różnica w sensie technicznym, fizycznym między Ekstraklasą a jej zapleczem. Niektórzy mają ciężej w pierwszej lidze, częściej zdarzają się mecze, gdy jedna z drużyn strzeli gola i automatycznie się cofa, by wyłącznie grać z kontry. Nie jest łatwo, chłopak z akademii Lecha nie pójdzie tam i nie poradzi sobie myśląc, że z miejsca będzie gwiazdą.
Od prania do grania
Po sześciu miesiącach zmienił drużynę na zapleczu Ekstraklasy. W Bytowie czekała na niego nie tylko szkoła piłkarska, ale i życia. – Wiem, jak jest w pierwszej lidze, że nie wszędzie jest tak pięknie i kolorowo, jak w Lechu, gdzie ma się wszystko podane na tacy. W Bytowie sami musieliśmy sobie prać sprzęt, gdzie w Poznaniu jest to nie do pomyślenia. Dlatego uważam, że te wypożyczenia uczą docenić to, co mam tutaj, gdzie po prostu muszę ciężko pracować – zaznacza. – Pomagało mi to, że wszystko grałem. Może gdybym siedział dłużej na ławce, nie łapał minut, to pojawiłby się myśli, że nie dałbym sobie rady w Lechu, skoro nie udaje mi się w pierwszej lidze. Ale grałem, nie miałem zawahań psychicznych. Także w kontekście wyjazdu zagranicę: jedzie się tam z myślą, by grać, rozwijać się.
Serafin tłumaczy, że od jego rocznika (1996) zaczęło się planowanie ścieżek kariery utalentowanej młodzieży z poznańskiej akademii. – Wraz z Jankiem Bednarkiem przeszliśmy taką drogę, a teraz w Lechu to podstawa. Najbardziej utalentowanych piłkarzy najpierw pokazują, potem wypożyczają, by później otrzymać ich jeszcze lepszych. Nikt nie daje gwarancji, że będzie się grało po powrocie. Trzeba to udowodnić na boisku, bo inaczej nie ma podstawy, by dać nam szansę. Po prostu: dużo zależy od nas samych – tłumaczy.
Zwłaszcza, że wypożyczenie do mniejszej drużyny i niższej ligi nie oznacza bycia odrzuconym. Serafin tłumaczy, że po każdym spotkaniu rozmawiał przez telefon z byłym piłkarzem i obecnie skautem Lecha, Jarosławem Araszkiewiczem, który tłumaczył mu błędy, zwracał uwagę na konkretne aspekty w grze. Tak, by w świadomości zawodnika zawsze było przekonanie, że gra w innym klubie na zwiększenie swoich szans w „Kolejorzy”, którego ludzie cały czas go obserwują.
Bez słońca
Jednak przypadek Serafina jest o tyle ciekawy, że latem ubiegłego roku jego ścieżka poprowadziła w kierunek dotychczas nieznany dla wypożyczanych zawodników. – Gdy pojawiły się pierwsze informacje o ofercie, byłem w szoku. Nie wiedziałem czego się spodziewać, w drużynie nie było tam żadnego Polaka. Moja wiedza była znikoma – mówi o propozycji z Haugesund. Norwegowie grali w eliminacjach Ligi Europy z Lechem, co rozpoczęło dobre kontakty między szefami klubów, a skończyło się na czasowym przekazaniu im środkowego pomocnika. Najpierw na rok z zastrzeżeniem, że w przerwie zimowej szefostwo „Kolejorza” będzie mogło go sprowadzić do Poznania.
W Haugesund – „tam brakuje słońca niemal cały rok. Są dwie galerie, jedna czynna do 20. Do kina nie chodziłem, bo nie ma napisów po angielsku, choć ze wszystkimi się w tym języku dogadasz. Ale za to lokalna polonia organizowała co jakiś czas wieczory filmowe”, opowiada – pojawił się we wtorek, podpisał kontrakt, a w weekend już grał w pierwszym meczu. – Jechałem z założeniem, by jak najwięcej z tego wypożyczenia zaczerpnąć. Wyjazd zagranicę nie jest łatwy, kilku piłkarzy przekonało się, że zmiana otoczenia nie jest taka prosta. Szatnia dobrze mnie przyjęła, wszyscy mówili po angielsku, koledzy pomogli mi wejść do zespołu, dobrze też, że od razu zacząłem grać. Wszystko przebiegło w odpowiedni sposób. Wyjeżdżałem z brakami, ale językowo się poprawiłem, więc to kolejny plus. To był test życiowy: poradzić sobie w innym otoczeniu, kulturze, klimacie. Sprawdzenie samego siebie. I już wiem, że gdzie bym się nie znalazł, to muszę sobie radzić: czy to w Polsce, czy w Norwegii. Będąc tam z dziewczyną byliśmy skazani wyłącznie na siebie, ona też mi bardzo pomogła. Najważniejsze jest to, by podporządkować się piłce – opowiada.
– Norwegia to ładny kraj, piękne są tam krajobrazy, ale… nie wiem, czy chciałbym tam żyć. W Haugesund jeszcze pogoda jest ustabilizowana, lecz ostatni mecz graliśmy bardziej na północy i to przy minus 12 stopniach. Tam jest inne życie, spokojniejsze. Nikt nie patrzy na drugą osobę, że ktoś ma lepszy samochód… Każdy żyje na swój sposób i stara się być szczęśliwy dla siebie, a nie na pokaz. A liga różni się od naszej. Tam nikt nie czeka na przeciwnika, rozwój sytuacji. Czy wygrywa 3:0, czy przegrywa 0:3, każdy dąży o zdobycia kolejnych bramek – mówi Serafin.
W Haugesund – dziesiątej drużynie poprzedniego sezonu Eliteserien – zagrał dziesięć spotkań w lidze, szefostwo norweskiego klubu chciało go pozyskać na stałe, złożyło Lechowi nawet ofertę. Lecz w Poznaniu ją odrzucili, a po sprzedaży Abdula Aziza Tetteha skorzystali z klauzuli w umowie i sprowadzili Serafina z powrotem zimą. – W międzyczasie dostałem kontrakt na kolejne trzy lata. Uważam, że tym samym zostałem doceniony, choć w samym Lechu się nie nagrałem – zaznacza.
Puchar z rąk Zizou
W rundzie wiosennej wciąż czeka na szansę, liczono, że pod nieobecność Łukasza Trałki zagra z Koroną w Kielcach (0:1), lecz był tylko na ławce rezerwowych, w kolejnym spotkaniu ze Śląskiem Wrocław nawet nie miał miejsca w osiemnastce. Na prawdziwe triumfy z Lechem jeszcze musi poczekać, choć w Poznaniu już raz odbierał mistrzowski puchar i to z rąk wielkiego piłkarza. – Był rok 2008, finały Danone Cup. Ten turniej miał wiele etapów: najpierw eliminacje wojewódzkie, potem finały regionalne, eliminacje krajowe i finał ogólnopolski na stadionie Lecha. Pamiętam, że graliśmy półfinał i… nagle szał. Na boisko wchodzi Zinedine Zidane, w ogóle nie patrząc, że jest mecz. Sędzia przerywa spotkanie, wszyscy w szoku. Po chwili wróciliśmy do gry i niemal od razu strzeliliśmy zwycięską bramkę. Efekt Zidane’a, który do Polski zawitał jako jednego z tylko kilku krajów. Jeszcze jako zwycięzcy pojechaliśmy do Francji na finały mistrzostw świata. W grupie mieliśmy Hiszpanię i Urugwaj, ale nam zabrakło bramek do awansu i gry na stadionie PSG – uśmiecha się.
Od tamtego czasu zmieniło się sporo: wybudowano trzy nowe trybuny, Lech na stałe wybił się ponad krajową przeciętność, rokrocznie jest pod presją walki o mistrzostwo kraju. Serafin ten rozwój obserwował jako junior, potem z dystansu, czasem zostając na okresy przygotowawcze, tak jak latem w zespole Nenada Bjelicy. – W te ostatnie pół roku zmienił się układ szatni, doszli nowi zawodnicy, latem miałem swoje miejsce, teraz wróciłem i dostałem nowe – mówi. – Nie wróciłem jednak, by po prostu być zadowolonym, że znów tu jestem. Dla mnie to już i teraz. Czuję, że jestem gotów tu grać. Wypożyczenia dały mi dużo, gdzie nie byłem to grałem. Trzeba sobie jasno stawiać wyższe cele i grać, już nie szukać kolejnego wypożyczenia.
Michał Zachodny