Aktualności
[WYWIAD] Przemysław Kaźmierczak: W piłce ważne jest, by ktoś wyciągnął rękę i ci pomógł
Mistrz Polski seniorów i juniorów, mistrz Portugalii, mistrz Europy U-18 w wieku 32 lat przestał grać w piłkę. Co się stało?
Jesienią 2014 roku podczas jednego z meczów w Górniku Łęczna było grząskie boisko, źle postawiłem nogę i poczułem, że stało się coś poważnego. Okazało się, że konieczna jest operacja. Przez dwa lata próbowałem wrócić na boisko, ale problemów z kolanem nie dało się przezwyciężyć na tyle, by myśleć o grze. Od 2014 roku się rehabilitowałem i właściwie wciąż nie skończyłem. Cały czas pracuję nad tym, by noga wróciła do pełnej sprawności. Rzeczywiście przez dwa lata ćwiczyłem z tą myślą, że wrócę na boisko. Nadzieja była, ale tak naprawdę biłem głową w mur. Musiałem dojrzeć do tego, by podjąć decyzję, że trzeba zająć się czymś innym. Poza tym nie chciałem psuć tego, co już udało się naprawić przez operację i rehabilitację. Powrót do profesjonalnych treningów wiąże się przecież z dużo większymi obciążeniami. Mogłem po prostu zrobić sobie większą krzywdę. Odpowiedziałem sobie, więc na kilka ważnych pytań i zdecydowałem kończyć karierę.
Podobno to kolano dokuczało przez całą karierę?
Miałem z nim problemy od juniora. Już w wieku 17 lat podczas turnieju w Niemczech rywal mnie tak sfaulował, że zakończyło się operacją. Wtedy byłem w ŁKS u trenera Bogusława Pietrzaka. Później przez pięć lat był spokój, ale później kolano zaczynało się odzywać. Tłumaczyłem sobie, że to pewnie efekt treningów czy kontaktowej gry, jaką jest piłka nożna. Okazało się jednak, że to było pokłosie tej pierwszej kontuzji. Chyba wolałbym mieć dwa razy zerwane więzadło, bo teraz można je łatwiej naprawić i po rehabilitacji wrócić do gry, niż te problemy w kolanie, które mam ja. Były takie zużycia, że pewnych rzeczy medycyna jeszcze nie wymyśliła i nie można przywrócić do pełnej sprawności.
To może teraz trochę przyjemniejsze rzeczy. Manchester United miał słynną klasę 92, a ŁKS rocznik 82. Ta drużyna zdobyła mistrza Polski juniorów, a potem spora część z was sięgnęła po mistrzostwo Europy U-18 w 2001 roku. Mało tego, z tej reprezentacji niemal wszyscy zagrali w ekstraklasie, ponad połowa w kadrze seniorów. To chyba ewenement.
Z ŁKS byli w kadrze jeszcze Paweł Golański, Robert Sierant, Rafał Grzelak i Łukasz Madej. Na te mistrzostwa do Finlandii pojechałem przypadkiem, bo kontuzji doznał Marcin Rogalski. Byłem w kręgu zainteresowań, ale pewnie gdyby nie ten uraz, to bym nie pojechał. To rzeczywiście był świetny rocznik, bo grali w nim na przykład reprezentanci Paweł Brożek, Tomek Kuszczak, Sebastian Mila i wielu ligowców jak Wojtek Łobodziński, Karol Piątek czy Łukasz Nawotczyński. Jeśli chodzi o ten rocznik w ŁKS, to więcej piłkarzy powinno przebić się do reprezentacji. Nie wszystkim się udało, ale to kwestia trochę podejścia: czy traktujemy piłkę na poważnie i bierzemy się do treningów, czy wciąż jako zabawę. Żeby coś osiągnąć, trzeba dać z siebie jak najwięcej, a do tego mieć ludzi, którzy cię dalej pociągną i pomogą. U nas mówiło się negatywnie o tym, że jak trener idzie do nowego klubu, to ciągnie za sobą swoich zawodników. Jak grałem w Portugalii czy Anglii, to nikt nie widział w tym nic złego. To była i jest piłkarska normalność.
Jesteś wychowankiem ŁKS, ale właściwie w seniorach nie zaistniałeś. Żałujesz?
Pewnie. Zagrałem w pierwszej drużynie tylko raz i to po spadku z ekstraklasy. Byłem po kontuzji i dostałem sygnał, że zostanę odesłany do rezerw, które grały chyba w piątej lidze. Wolałem odejść do III-ligowej Piotrcovii, którą przejął Antoni Ptak, wczesnej sponsor ŁKS. Tam zresztą przeniosła się większość łódzkiej drużyny. My nawet przez pewien czas trenowaliśmy na obiektach w Łodzi zanim wybudowano ośrodek w Gutowie Małym. To była dla mnie pierwsza szansa, by w wieku 18 lat zacząć grać w seniorach. Rękę do mnie wyciągnął trener Pietrzak i tak stałem się ligowcem. Najpierw w III lidze, która była faktycznie trzecim poziomem rozgrywek, a nie jak teraz czwartym. To było świetne przetarcie. To już nie było granie juniorskie, tylko poważna piłka, w której grało się i zarabiało. Niektórzy w ten sposób utrzymywali rodziny. Nie było możliwości gry na pół gwizdka. Awansowaliśmy z Piotrcovią do II ligi i przyszedł trener Franciszek Smuda, Tomek Łapiński i Sławek Majak, czyli bardzo znani wtedy zawodnicy. Po kolejnym sezonie Antoni Ptak przeniósł nas do Szczecina. W Pogoni zadebiutowałem w ekstraklasie.
Już wtedy u trenera Smudy były tak ciężkie zimowe przygotowania? Krążą legendy o wymiotujących zawodnikach.
Było mocno, ale nie przypominam sobie takich sytuacji. W Anglii treningi były jeszcze bardziej wyczerpujące. Trzeba czasem docisnąć zawodników, zwłaszcza w okresie przygotowawczym, by zrobić podbudowę pod granie. W trakcie mojej kariery przygotowania się bardzo zmieniały. Teraz już nie biega się godzinę po lesie czy w górach albo cztery tygodnie trenuje bez piłki. Wszystko się pozmieniało, bo warunki są lepsze, technologia poszła mocna do przodu, a zawodnika można monitorować 24 godziny na dobę.
Gdy grałeś w Pogoni razem z Rafałem Grzelakiem byliście blisko przejścia do Wisły, która wówczas rządziła w lidze. Dlaczego się nie udało?
To był styczeń 2006 roku. Po prostu nie mogliśmy się dogadać. Pan Ptak chciał nas tam sprzedać, niby byli dogadani, ale na koniec okazało się, że nie było też porozumienia między właścicielami klubów. Chyba wtedy za dużo osób w Wiśle było do rządzenia.
Nie ma tego złego, bo pół roku późnej byłeś już w Boaviscie Porto.
Bardzo chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście jest taka duża różnica między grą w Polsce, a w Europie. Byłem jednym z pierwszych, którzy przecierali szlaki w Portugalii. Sezon wcześniej do Vitorii Guimaraes wyjechał Marek Saganowski.
A jak było wtedy z twoją znajomością języków obcych?
W szkole uczyłem się niemieckiego, a angielskiego sam przez oglądanie filmów czy słuchanie muzyki. Dzięki temu nie miałem większych problemów po transferze do Boavisty, a z czasem nauczyłem się portugalskiego. Jak człowiek bardzo chce, to da radę.
Jak wspominasz początki w Portugalii?
Pierwszy tydzień treningów to było dla mnie mocne zderzenie. Wszystko wykonywane szybko i bardzo intensywnie, zawodnicy o dużych umiejętnościach technicznych, piłki nie można im odebrać. Kiedy jednak przyzwyczaiłem się, wszedłem w ten sam rytm, to po obozie przygotowawczym tej przepaści już nie było. To kwestia treningu, przełamania własnych słabości i nie załamywania się, bo rzeczywiście po pierwszym tygodniu czy dwóch, można było mieć wątpliwości. Oczywiście wielu na taki wyjazd zagraniczny patrzy, że zawodnik pojechał tylko po pieniądze. To jest ważne, ale jak zawodnik tylko trenuje i nie gra, to kasa wcale nie cieszy. Ćwiczysz tydzień, by zagrać mecz, a mija jeden, drugi, piąty tydzień i tylko treningi. Jak nie grasz, to na kolejny kontrakt szans nie ma.
Już po roku trafiłeś do największego klubu Portugalii – FC Porto. Zdradzisz kulisy?
Wspominałem jak ważne jest w piłce, by ktoś ci pomógł i wyciągnął rękę. Jedną z takich osób był trener Jesualdo Ferriera. Prowadził mnie w Boaviscie i gdy odszedł do FC Porto, wziął mnie ze sobą. Mało brakowało, by transfer nie doszedł do skutku przez to kolano. Po badaniach było 50 na 50, ale w końcu FC Porto zdecydowało się mnie kupić. Marzyłem, by trafić do wielkiego klubu. Tak jak mój bliski znajomy Tomek Kuszczak. Byłem fanem Manchesteru United, a zwłaszcza Ryana Giggsa. Skoro jednak byłem w Portugalii i zobaczyłem jak tu wygląda rywalizacja między FC Porto, Benficą i Sportingiem, to chciałem się sprawdzić w jednym z tych wielkich klubów. Zobaczyć jak w nich jest od wewnątrz, poczuć atmosferę i grać dla tysięcy ludzi w Lidze Mistrzów i o trofea krajowe. To było spełnienie marzeń.
Przygoda z FC Porto trwała jednak tylko rok.
Musiałem pójść na wypożyczenie, bo grałbym jeszcze mniej niż w pierwszym sezonie. W sumie wystąpiłem w 20 spotkaniach, w tym 11 w lidze. Rzadko się zdarza, by obcokrajowiec już po roku w Portugalii dostał od razu szansę od największego klubu. Mówili mi, że to niespotykane, ale FC Porto zapragnęło mnie sprowadzić. Szkoda, że nie udało się dłużej niż sezon, bo liczyłem na stabilizację. To nie jest korzystne dla piłkarza, że co rok zmienia otoczenie, trafia do nowej drużyny, czasem w trakcie okresu przygotowawczego. To utrudnia rozwój kariery i utrzymywanie formy.
Twoją grę doceniono latem 2007 roku, kiedy zagrałeś w meczu gwiazd organizowanym przez Luisa Figo. Zmieniłeś Zinedine'a Zidane'a!
Trzech piłkarzy Boavisty dostało zaproszenie, w tym ja. Wielkie wyróżnienie i piękne przeżycie. Pamiętam, że było to po meczu reprezentacji i specjalnie na jeden dzień poleciałem do Portugalii, by wystąpić w tym spotkaniu. Byli sławni zawodnicy z całego świata. Zidane już zakończył karierę, ale spokojnie mógł grać dalej. Wszedłem za niego, by dać mu odpocząć (śmiech). Może jakieś spodenki i getry na pamiątkę mi zostały.
Kto w FC Porto zrobił na tobie największe wrażenie?
Zdecydowanie Lucho Gonzalez. To był dla mnie piłkarz kompletny. Mógł grać co trzy dni, solidnie trenował, był spokojnym gościem. Znakomity pod względem piłkarskim, a także bardzo pomocny. W Porto wtedy grali też Ricardo Quaresma czy Jose Bosingwa. A moimi rywalami byli Raul Meireles, Lucho i Paulo Assuncao. Bardzo mocna trójka i trudno było wygrać z nimi walkę o miejsce w składzie.
Dlaczego zdecydowałeś się akurat na Derby County i druga ligę angielską?
Bardzo chciałem iść do Anglii. Kontakt pomógł mi nawiązać Tomek Kuszczak. Już wcześniej była możliwość przenosin na Wyspy Brytyjskie, ale Porto odmówić nie mogłem. W klubie nie chcieli się za bardzo zgodzić, bo mieli inne pomysły. Miałem oferty z klubów, gdzie byli portugalscy trenerzy. Wiedziałem jednak, że jak przeniosę się na przykład do Rumunii, Grecji czy na Cypr i nawet będę grał w najlepszych klubach, to do Anglii droga się wydłuży. Ta liga się mocno zmieniła od czasów kopnij i biegnij. Głównie właśnie za sprawą napływu obcokrajowców z całego świata. Bywało tak w Derby, że jak nadchodziła przerwa na reprezentację, to nie było połowy kadry. Oczywiście zdarzają się mecze typowo angielskie, czyli długa piłka na aferę, ale jest tego coraz mniej. Bardzo mi się tam spodobało. Warunki treningowe były jeszcze lepsze niż w Portugalii. Mnóstwo boisk, świetna odnowa i zaplecze. Akademia trenująca w tym samym ośrodku, wspólne posiłki. To naprawdę buduje klub i zespół. Nawet pogoda nie przeszkadzała. A do tego uśmiechnięci ludzie dookoła, którzy przychodzą do pracy z chęcią trenowania. Czego chcieć więcej. Idealne warunki do rozwoju i stawania się lepszym piłkarzem. W Derby były trzy miesiące, podczas których byłem daleko od składu, a nawet czasem nie trenowałem z pierwszą drużyną i nie usłyszałem złego słowa. Wręcz przeciwnie, kibice mówili: „Trenuj, pewnie w końcu trener na ciebie postawi albo przyjdzie nowy i dostaniesz szansę”.
Co sprawiło, że wróciłeś do Polski?
Kilka przyczyn się złożyło. Szukałem w końcu stabilizacji, bo jak wspomniałem przez cztery sezony grałem w czterech różnych klubach. Do tego oferta ze Śląska była bardzo ciekawa. Urodziła nam się córka i chcieliśmy wrócić do kraju. Bardzo ważna była wizja jaką przedstawili działacze i trener Ryszard Tarasiewicz. Spędziłem w Śląsku cztery sezony i absolutnie tej decyzji nie mogę żałować. Trzy razy byliśmy na podium, a w 2012 roku zdobyliśmy mistrzostwo i zagraliśmy w finale Pucharu Polski. Jedyny minus to powrót problemów z tym samym kolanem. Znów zaczęło się odzywać i w każdym sezonie traciłem sporo spotkań.
W XXI wieku niełatwo było przerwać hegemonię Wisły Kraków czy Legii Warszawa.
To był rzeczywiście trudny, ale piękny sezon. Ogromnie cieszyliśmy się z tytułu, bo po rundzie jesiennej mieliśmy pięć punktów przewagi, ale szybko ją straciliśmy. Mistrzostwo zaczęło się oddalać, atmosfera zrobiła się nie za ciekawa, bo kibice bardzo pragnęli tego tytułu i mieli pretensje, że wypuszczamy je z rąk. W końcówce zaczęliśmy jednak wygrywać i w przedostatniej kolejce wróciliśmy na fotel lidera. Rzeczywiście niełatwo było zdobyć tytuł przy tak silnych Wiśle i Legii. Zdarzały się wyskoki jak Zagłębie Lubin czy dobra postawa GKS Bełchatów, ale na dłużej zagrozić tamtym klubom było niezwykle trudno. Może teraz Jagiellonia lub Lechia sprawią niespodziankę.
Śląsk po 15 latach wrócił do europejskich pucharów i, jeśli wziąć pod uwagę ostatnie występy polskich drużyn, to nie zawiedliście.
Trzy razy dotarliśmy do decydującej rundy w walce o fazę grupową Ligi Europy. Wtedy Hannover czy Rapid Bukareszt były za silne. Z kolei Sevilla to czwarta siła Hiszpanii i wygrała wtedy LE. Dochodziliśmy do czwartej rundy i weryfikacja była dla nas okrutna, bo przegrywaliśmy wysoko. Każdy z nas mógł się jednak wiele nauczyć.
Zatoczyliśmy koło i…
Szkoda, że taka krótka była ta kariera, choć jeśli wziąć pod uwagę kolano, to i tak długo grałem w piłkę. Cieszę się i doceniam to.
fot. East News
Ponoć grasz jeszcze w piłkę plażową?
Chciałbym, ale tylko widnieję w składzie. Zazdroszczę chłopakom z BSCC Łódź, że mogą biegać, robić przewrotki i świetnie się bawić. Jeżdżę czasem z nimi. Byłem na finałach mistrzostw Polski w Kołobrzegu. Piękny i widowiskowy sport. Trudno mi było się rozstać. Przez dwa lata liczyłem, ze jeszcze się uda. Ależ chętnie bym pograł… A co teraz robię? Wspólnie z Pawłem Golańskim i Krzyśkiem Nykielem, czyli starą gwardią z ŁKS otworzyliśmy szkółkę piłkarską, by pomagać dzieciakom.
Trochę was z tego rocznika 1982 w ŁKS wróciło do Łodzi.
Rzeczywiście ja, Piotrek Klepczarek, Krzysiek Nykiel, Paweł Golański, Łukasz Madej, chyba Radek Matusiak. Zjechaliśmy do Łodzi.
Rozmawiał Robert Cisek