Aktualności
[WYWIAD] Paweł Miąszkiewicz – warszawiak, który największe sukcesy odniósł w Łodzi
Był taki piłkarz z Warszawy, który stwierdził, że jemu nie służy powietrze w Łodzi i odszedł z Widzewa. Pan też urodził się w stolicy, ale akurat w łódzkim klubie odniósł największe sukcesy.
Przede wszystkim bardzo chciałem grać w pierwszej lidze, nazywanej teraz ekstraklasą. A byłem wtedy piłkarzem drugoligowej Gwardii Warszawa, która nie budziła wielkiego zainteresowania. Grałem w reprezentacji Polski juniorów i być może tam wypatrzyli mnie działacze Widzewa. Przyjechali do mnie trener Paweł Kowalski, prezes Ludwik Sobolewski i wiceprezes Andrzej Skrzypek, więc chyba im zależało i widzieli we mnie potencjał.
I budowali drużynę, która po rocznym pobycie w drugiej lidze właśnie awansowała.
To miał być zespół, który od razu znajdzie się w górnej połowie tabeli. Dlatego chyba z pół składu było wymienione. Przez pięć sezonów w Widzewie nigdy nie byliśmy poniżej szóstego miejsca. To świadczy, że mieliśmy bardzo dobry zespół.
Urodził się pan w 1971 roku, więc powinien pamiętać mecze Widzewa w europejskich pucharach z lato 80. XX wieku. To też działało na wyobraźnię?
Oczywiście, że tak. Wtedy każdy dzieciak w kraju, nie tylko z Łodzi, ale też z Warszawy chciał być Bońkiem czy Smolarkiem. Widzew był też popularny w stolicy. To dzięki świetnym meczom w europejskich pucharach ludzie zaczęli kibicować tej drużynie. Mieli na kogo chodzić, bo zespół wzbudzał duże emocje. Dla mnie przejście do tego klubu łączyło się z perspektywami piłkarskiego rozwoju. Do tego Widzew miał kibiców i to do tej pory jest jego jednym z największych atutów. O to też chodzi w piłkarskiej karierze, by mieć dla kogo grać.
Trafił pan do Widzewa, w którym był Leszek Iwanicki, słynący z wykonywania rzutów wolnych. Pan też był dobry w tym elemencie.
Leszek był profesorem. Jeśli był rzut wolny około 20 metrów od bramki, to było 50 procent szans, że strzeli bramkę. Ja uderzałem trochę inaczej, może też dlatego, że byłem lewonożny. Trzeba mieć predyspozycje do wykonywania rzutów wolnych, dużo trenować, by była powtarzalność. I dobrze mieć małą stopę. Pierwszy krok to nauczyć się przerzucić piłką nad murem, a potem trzeba dołożyć odpowiednią siłę, by nie kopnąć za lekko, bo bramkarz zdąży odbić piłkę. Często zostawałem po treningach, by ćwiczyć. To nie chodzi o to, by na treningu trafić raz na 10 prób, tylko z osiem. Wtedy jest szansa, że podczas meczu uda się to powtórzyć. Zwłaszcza że w trakcie spotkania takich okazji są czasem dwie lub trzy. Na treningach trzeba też przekonać trenera i kolegów, żeby pozwolili strzelać, bo chętnych zwykle nie brakuje. Generalnie dobrze mieć w zespole piłkarza, który potrafi wykonywać stałe fragmenty. To czasem decyduje o wygranej.
Pamięta pan jakąś swoją bramkę właśnie ze stałego fragmentu?
Nie był to bezpośredni strzał, ale po podaniu z rzutu wolnego właśnie od Iwanickiego uderzyłem z pierwszej piłki, trochę mi zeszła na zewnętrzną stronę stopy, ale najważniejsze, że wpadła. Był to gol na 2:0 w meczu z Legią Warszawa. To było o tyle ważne spotkanie, że zagraliśmy kilka dni po laniu w Pucharze UEFA z Eintrachtem Frankfurt. Mimo porażki 0:9 przyszedł pełen stadion ludzi, dostaliśmy od nich ogromne wsparcie. Psychologicznie to było bardzo ważna wygrana i dla nas, i dla kibiców.
Po trzech sezonach zdecydował się pan jednak odejść na rok do Petrochemii Płock. Dlaczego?
To było wypożyczenie. Ówczesny trener Władysław Stachurski nie widział mnie w drużynie i nie było sensu, żebym siedział na ławce rezerwowych. Petrochemia właśnie rozgrywała pierwszy historyczny sezon w pierwszej lidze. Byłem zadowolony, że tam trafiłem, bo zawsze grałem w podstawowym składzie.
Wrócił pan jednak do Widzewa i miał udział w zdobyciu dwóch mistrzostw Polski, a także w awansie do Ligi Mistrzów.
W pierwszym sezonie nie przegraliśmy żadnego spotkania, w drugim obroniliśmy tytuł. Ja po tych dwóch latach doszedłem jednak do wniosku, że muszę zmienić otoczenie. Po prostu uważałem, że powinienem dostawać więcej szans. Byłem w idealnym wieku, by się rozwijać, ale potrzebowałem grać. Drużyna była bardzo silna, zdobyła dwa tytuły, a nagle zaczęli przychodzić nowi zawodnicy, którzy niekoniecznie byli wzmocnieniami. Uważałem, że można dołożyć jedno, dwa ogniwa, a nie robić większe zmiany. Nie widziałem sensu, by wymieniać tak wielu zawodników. I chyba miałem rację, bo Widzew zaczął tracić mocną pozycję w lidze.
Zagrał pan jednak w Lidze Mistrzów, a także w meczach z Legią w Warszawie, w których wygrane przesądziły o tytułach mistrzowskich dla Widzewa.
Wystąpiłem od początku ze Steauą Bukareszt i dwa razy wchodziłem jako rezerwowy. Niewiele brakowało, bym w ogóle nie zagrał w Lidze Mistrzów, bo już wtedy miałem odejść. Było jednak sporo kontuzji w drużynie i zostałem. W Widzewie mecze z Legią zawsze były dla nas i dla kibiców najważniejsze w sezonie. Emocje były wielkie, a prestiż ogromny. To było niesamowite przeżycie, gdy dwa raz z rzędu wygraliśmy przy Łazienkowskiej. Tym bardziej, że jestem z Warszawy i to była dla mnie podwójna motywacja.
O ówczesnym Widzew mówiło się: „Nikt ci nie da tyle, ile Widzew ci obieca”.
Niech pan spyta innych chłopaków z tej drużyny, ale właściwie każdemu zawodnikowi prezesi nie wypłacili pełnych kontraktów.
Po tych dwóch mistrzostwach Polski znów odszedł pan do Petrochemii.
Tym razem już na dobre. Wiedziałem, że tam będę mógł spełniać się jako piłkarz, czyli regularnie grać. Patrzyłem z perspektywy sportowca, gdzie będę mógł się lepiej rozwijać.
A może było panu nie po drodze z trenerem Franciszkiem Smudą, u którego był pan zwykle zmiennikiem?
Mieliśmy inne spojrzenie, ale to chyba nic złego. Żaden trener bez dobrych piłkarzy nie osiągnie sukcesu, tak jak dyrygent nie zagra bez orkiestry.
Widzew gra teraz w drugiej lidze, a stadion, który może pomieścić 18 tysięcy kibiców, wypełnia się po brzegi. Za pana czasów, choć graliście o mistrzostwo, nie zawsze tak było.
Mam wielki sentyment do tego klubu. Śledzę co się dzieje w drużynach, w których grałem, interesuję się reprezentacją, ale z piłką nie mam zbyt wiele wspólnego. Widzew już dawno powinien być w ekstraklasie, ale od kiedy pamiętam, popełniano tam wiele błędów. Za moich czasów, choć zdobywaliśmy tytuły i graliśmy w Lidze Mistrzów, były wiecznie problemy finansowo-organizacyjne. Potem z Piaseczna przyjechał prezes Sylwester Cacek i myślał, że wie jak „robić piłkę”. Byłem na zamknięciu starego stadionu i rozmawiałem z kilkoma osobami. Podkreślałem, że największą wartością Widzewa są jego kibice. Nawet jak nie zawsze wypełniali trybuny, to atmosfera była kapitalna. Jak się nie układało w klubie, to byli z drużyną na dobre i na złe. Kiedy Widzew spadł z pierwszej ligi, to już wtedy mogli wziąć sprawy w swoje ręce i nie trzeba by było zaczynać od czwartej ligi.
Na nowym stadionie pan jednak nie był?
Jeszcze nie. Ja lubię przede wszystkim podziwiać piłkę nożną, a Widzew teraz jest tylko na trzecim poziomie, więc jeszcze chwilę poczekam. Choć jak będzie okazja, to chętnie tam się pojawię. Mam nadzieje, że ktoś mnie tam jeszcze pamięta i wpuszczą na stadion.
W poprzednim sezonie Widzewowi nie udało się awansować do pierwszej ligi. Piłkarze tłumaczyli się między innymi presją. Wy nie mieliście z tym problemów?
Jak podejmują się zawodowstwa, to muszą wytrzymywać presję. To jest właśnie różnica między piłką amatorską a profesjonalną. W naszym przypadku nie brakowało presji, bo były duże oczekiwania kibiców, ale także my chcieliśmy wygrywać. Zdarzało się, że po remisie u siebie kibice nie chcieli nas wypuścić ze stadionu.
Tomasz Łapiński, były kapitan drużyny, opowiadał, że zwycięstwa Widzewa rodziły się bólu, ale nie chodziło tylko o fizyczny ból, tylko o łódzki pub John Bull.
W naszym pokoleniu inne były stosunki międzyludzkie. Zawodnicy byli bliżej siebie, integrowali się ze sobą. Nie topiliśmy wzroku w telefonach i w internecie. Byliśmy drużyną i wtedy łatwiej jest się zmierzyć z presją.
Rozmawiał Andrzej Klemba
Fot: 400mm.pl