Aktualności
[WYWIAD] Paweł Kryszałowicz: Dobro wraca. Ja otrzymałem je z podwójną mocą
Po zawieszeniu butów na kołku ucichło o Panu, ale do czasu. O Pawle Kryszałowiczu zrobiło się bardzo głośno, gdy w mediach pojawiła się informacja o poważnej chorobie.
W ubiegłym roku musiałem stoczyć bardzo trudną walkę, bo okazało się, że lekarze wykryli u mnie nowotwór. To zapowiadało od razu natychmiastowe i kosztowne leczenie. Na szczęście udało mi się pokonać raka i wrócić do tego, co kocham, czyli być w świecie piłki. Oczywiście muszę regularnie się badać i sprawdzać czy nie występują przerzuty i nawroty. Teraz jednak to ja czytam grę i kontroluję przebieg akcji. Choroba dała mi bardzo dużo do myślenia. Zwłaszcza na początku, gdy taka informacja spada na człowieka, jak grom z jasnego nieba. Gdy człowiek się dowiaduje, że jest się chorym na raka, od razu pojawia się czarny scenariusz, że drugiego dnia można już się nie obudzić. W rzeczywistości tak jednak nie jest. Sam jestem przykładem, że raka można pokonać. Rzecz jasna z pomocą ludzi.
NAJWAŻNIEJSZY GOL Pawła Kryszałowicza to ten, którego strzelił na mistrzostwach świata w 2002 roku w meczu z USA. 🔥🇵🇱
— Łączy nas piłka (@LaczyNasPilka) August 24, 2019
WIĘCEJ 👉 https://t.co/k0JZ9m1HIJ
"Tego gola nie oddałbym nawet za mistrzostwo Polski"
Zobaczcie skrót z tego spotkania. ⤵️ pic.twitter.com/Mh9s7ql9HR
W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o chorobie?
Podczas zwykłych badań u lekarza, okazało się, że z moim zdrowiem nie jest najlepiej. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, bo nowotwór został wycięty od razu. Ale o tym, że był to nowotwór dowiedziałem się dopiero po dwóch tygodniach. Wszystko zostało przekazane do badań i później poinformowano mnie, że to nowotwór, a co najgorsze – złośliwy. W mojej głowie pojawiło się wiele złych myśli, bo pewnie każdy tak zareagował. Przez pierwsze trzy dni zupełnie na nic nie miałem ochoty. Nawet nie wychodziłem z domu. Przecież ja byłem sportowcem i kto mógłby przypuścić, że rak może dopaść piłkarza, który kilka lat wcześniej kończył karierę. Musiałem podjąć leczenie w klinice onkologicznej w Bydgoszczy i dodatkowo jeździłem do Niemiec. Tamtejsza klinika jest bardzo renomowana, ma wysoki procent uleczenia raka jelita grubego i krtani.
Mógł liczyć pan na wielu przyjaciół, którzy przyczynili się między innymi do zbiórki pieniędzy na kosztowne leczenie.
Tak, za co jestem im bardzo wdzięczny. W akcję bardzo zaangażowała się moja przyjaciółka, która nagłośniła sprawę. To był taki ludzki odruch, bo potem zaczęli pomagać mi kolejni ludzie. W moment zebrało się parę złotych. My, jako byli piłkarze mamy coś odłożone, ale kiedyś były inne czasy i inne pieniądze. Dzięki zbiórce odzyskałem spokój ducha, że nie muszę się martwić skąd wziąć środki na leczenie. Bardzo pomógł mi również Polski Związek Piłki Nożnej, który wsparł mnie w najważniejszym meczu mojego życia. Jeździłem po lekarzach, odbywałem kolejne wizyty, poddawałem się kolejnym badaniom i kontrolom. Zostawiłem bardzo ładne mieszkanie w lekach, ale najważniejsze, że jestem zdrowy.
Nie zostawili Pana samego z chorobą także koledzy z czasów reprezentacji. Specjalnie w Słupsku zorganizowano mecz charytatywny.
Takiego wydarzenia w mojej rodzinnej miejscowości nigdy nie było. Mam na myśli, że na stadionie nie pojawiło się tylu reprezentantów Polski. To miała być mniejsza impreza, ale sprawa nabrała takiego rozmachu, że byłem w szoku. Na mecz przybyło tyle ludzi, że tylu chyba ich nigdy nie było i nie będzie. Zjechali się byli kadrowicze, kumple z klubów. Bodajże od czasów mistrzostw świata w 2002 roku nigdy nie mieliśmy okazji spotkać się w takim gronie. Uświadomiłem sobie, że może nie byłem takim złym człowiekiem, skoro chcieli do mnie przyjechać.
Kto wpadł na pomysł, żeby zorganizować wydarzenie „Gramy dla Kryszała”?
To nie było działanie jednej osoby, tylko kilku. Bardzo zaangażował się Robert Chuchla, z którym współpracuję w Gryfie Słupsk. Dużo w tym temacie działał także Radosław Michalski, prezes Pomorskiego Związku Piłki Nożnej. Oni byli organizatorami, wszystko było tak naprawdę poza mną. Ja się mało udzielałem. Mówili: „Robimy dla ciebie mecz. Nie masz nic do gadania, musisz się leczyć”. I rzeczywiście tak było, bo oni się wszystkim zajęli. Ściągnęli do Słupska najważniejsze osoby, z którymi grałem w barwach narodowych i w klubach. Gdy wszedłem do szatni głos mi się załamał. Rozpłakałem się jak bóbr. Jestem szczęściarzem, że mogłem liczyć na ich pomoc.
Przekonał się Pan, że dobro wraca.
Wraca i w moim przypadku wróciło z podwójną mocą. Będąc czynnym piłkarzem zawsze pomagałem domom dziecka. Nie robiłem tego na pokaz, nie zależało mi na tym, żeby pisano o tym w mediach. Co roku przekazywałem dzieciom na Boże Narodzenie pewną sumę pieniędzy. Pracownicy domu dziecka nie wiedzieli skąd był przelew, bo był od anonimowego darczyńcy. Wolałem działać w ciszy, w spokoju. Teraz też staram się pomagać osobom chorym. Kieruję ich do lekarzy, podaję kontakty. Pomoc jest bardzo ważna. Ja mogłem na nią liczyć i dalej chcę pomagać innym.
Najgorsze już za Panem i nadal może się Pan poświęcać swojej pasji. W rodzinnym Słupsku.
Razem z innymi ludźmi staramy się budować Gryfa Słupsk. Pełnię tam funkcję wiceprezesa, dodatkowo działam w Pomorskim Związku Piłki Nożnej, jestem też w strukturach PZPN w Składzie Komisji Piłkarstwa Amatorskiego i Młodzieżowego. Gryf jest obecnie w czwartej lidze. W ubiegłym sezonie niewiele nam zabrakło, żeby awansować o szczebel wyżej. Nie jesteśmy bogatym klubem, ale staramy się rozwijać i pozyskiwać pieniądze. Mamy 160 dzieciaków i dwa zespoły seniorskie. Stawiamy na swoich zawodników ze Słupska. Udało nam się wygrać puchar na szczeblu wojewódzkim. Cieszę się, że mogę robić to, co kocham. Kiedyś piłka była pasją, zawodem, teraz znowu jest pasją.
Może być to też dla Pana pewnego rodzaju misja, żeby pewnego dnia zawodnik ze Słupska przebił się dalej. Pan też zaczynał tutaj w Słupsku, piął się szczebel po szczeblu.
Pierwsze piłkarskie kroki stawiałem w Gryfie, grałem na wszystkich szczeblach rozgrywkowych. Zostałem powołany do reprezentacji Polski, zdobywałem bramki, ale tym wyjątkowym trafieniem to zdecydowanie gol ze Stanami Zjednoczonymi. Nie oddałbym go nawet za tytuł mistrza Polski. Pamiętam, gdy byłem małym chłopcem, w wieku 12 lat oglądałem mistrzostwa świata z pozycji telewidza, a w 2002 roku już sam mogłem zagrać na wielkiej imprezie. Mecz z USA to takie przypieczętowanie wszystkich moich osiągnięć. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś ze Słupska przejdzie podobną drogę, którą ja przeszedłem.
Rozmawiał Jacek Janczewski
Fot. 400mm.pl