Aktualności
[WYWIAD] Mieczysław Ożóg: Jaka ze mnie ikona Stali Stalowa Wola? Raczej niewolnik
Jak długo już pan gra w piłkę. Chyba około 40 lat?
Jakby dawali emeryturę za samą grę w piłkę, to już bym rzeczywiście mógł na nią pójść. A tak to na razie jeszcze kopie i pracuję zawodowo.
Skąd tyle energii i sił, by nadal w wieku 54 lat grać w piłkę?
Pochodzę ze wsi i jak przychodziłem po szkole, to nie zasiadałem przed telewizorem, bo go zwyczajnie nie było, tylko najpierw biegłem na pole pomóc rodzicom. Oranie pługiem ciągniętym przez konia, koszenie trawy, potem zboża, układanie w snopki, w końcu młócenie. Wszystko ręcznie. Codziennie robiłem siłę, bo jak pomachałem ze cztery godziny kosą, to już i jeść nie za bardzo miałem ochotę. Gdy rodzice nie zaganiali na pole, to szliśmy za stodołę. Bramki robiło się z drzew i ganialiśmy za piłką do upadłego. Może dzięki temu zdrowie wciąż dopisuje i nic mi nie dolega. Myślę, że jeszcze z rok pociupię. Zresztą w klubie coraz mniej ludzi chętnych do grania. Starsi nie zawsze mogą sobie pozwolić, bo mają prace, a młodzież woli siedzieć przed komputerem i tak na niby uprawiać sport.
No właśnie młodsi nie próbują panu dogryzać czy też dzięki szybkości obiec i strzelić gola?
Wciąż sił mi nie brakuje, a jeśli do tego dodać sporo rutyny, wiedzy jak się ustawić, to nie tak łatwo mnie wykiwać. Teraz mniej biegam, a więcej myślę na boisku. Nie mają tak prosto, by mnie obiec. Poza tym jak gramy w czterech w obronie, to nawet jak minie jednego, to jest drugi albo trzeci. Często słyszę na boiskach okręgówek: „Dziadku dałbyś sobie spokój”. Odpowiadam, ale nie nadaje się to do pisania albo, że i tak nie dożyjesz mojego wieku na boisku. To się zamykają.
Kiedy zadebiutował pan w seniorach, to w Polsce był jeszcze poprzedni ustrój. Pamięta pan to spotkanie?
Oczywiście, sporo swoich występów pamiętam. W Stalowej Woli graliśmy z Resovią i wygraliśmy 1:0. To było za czasów trenera Mariana Geszkego. Pytali co to za młody człowiek biega na prawej pomocy. A mnie szkoleniowiec właśnie wypatrzył na wsi, w Sparcie Jeżowe. Miałem 16 lat i w 1982 roku zacząłem grać w juniorach Stali. Wtedy w zespole była większość piłkarzy ze Stalowej Woli i okolic. Jeden za drugiego poszedłby w ogień. Teraz czasy się pozmieniały i bierzemy do zespołów armię zaciężną. Oni nie czują klubu, przyjeżdżają, by zainkasować co swoje i pojechać dalej.
Skoro pan tak dobrze pamięta te mecze, to ile ich pan rozegrał?
Tego to nie wiem. Nigdy nie prowadziłem rozpisek.
Policzmy. Rozgrywa pan 34. sezon w seniorach razy powiedzmy średnio 30 spotkań, to może być już około tysiąca. Chyba że miał pan kontuzje?
Właściwie to przez te lata miałem jeden uraz. W 1990 roku zerwałem więzadła poboczne w kolanie w meczu z Zagłębiem Sosnowiec. W Piekarach Śląskich mi wszystko naprawili. I do tej pory noga wciąż śmiga i bogatszy jestem, bo mam platynę w okolicach kolana. Na zdjęciu RTG dobrze ją widać. Mogło rzeczywiście być tych spotkań nawet i tysiąc.
W Stali Stalowa Wola grał pan ponad 20 lat. Mówią, że jest pan ikoną tego klubu.
Ikony maja to do siebie, że szybko padają. Zwłaszcza w Stalowej Woli. A ludzie są wyrzucani. Nigdy mi nawet nie podziękowali, że tyle lat grałem dla tego klubu. Po prostu w 2007 roku wyrzucili na bruk i w niczym nie pomogli. Nagle zostałem sam i nie miałem wyjścia, musiałem szukać pracy.
To było po tym meczu z Pelikanem Łowicz przegranym 0:5?
Tak, wtedy pan Albin Mikulski wskazał trzech starszych zawodników, w tym mnie, że to my jesteśmy winni. Zarząd stwierdził, że od następnego dnia nie ma już nas w drużynie. A dwa mecze później trenera już też nie było.
Ma pan żal do Stali? Nigdy nie chciał pan odejść?
Oczywiście, że chciałem, ale wtedy jeszcze nie było prawa Bosmana. Kluby działały na wariackich papierach. Mogły robić co chciały z zawodnikami. Jednego dnia ustalali cenę, a następnego dnia zmieniali zdanie. Nie było wolnych zawodników, tylko niewolnicy w klubach. Teraz piłkarz podpisuje kontrakt, a jak się skończy, to idzie, gdzie mu się podoba i gdzie go chcą. Byłbym zadowolony jako zawodnik, gdybym urodził się 30 lat późnej. Wtedy marzeniem było mieć kartę zawodniczą „na ręku”. Ja dostałem ją dopiero w wieku 34 lat i poszedłem do Górnika Łęczna. Tam zarobiłem jedyny raz godziwe pieniądze na piłce. Raz jeszcze zdarzyło się, że mnie wypożyczyli na sezon do Siarki Tarnobrzeg. Ale jednego dnia chcieli za mnie 500 tys. zł, a drugiego już 600 tys. zł. Trener Włodzimierz Gąsior naciskał, by mnie pozyskać i byłem zaskoczony, że w końcu dopiął swego. Zwłaszcza, że pomiędzy Stalą i Siarką nie ma sympatii. Dzięki temu mogłem jeszcze grać w ekstraklasie. Co z tego skoro po sezonie już drugi raz mnie nie puścili. Każdy wtedy marzył, by wyjechać na Zachód i dobrze zarobić. Tego nie udało mi się zrealizować.
To ile pan zarabiał w Stali w porównaniu z piłkarzami innych drużyn?
Jak odchodziłem z tego klubu to miałem 2800 zł. To było bardzo mało. W tym środowisku szybko wychodzi, kto ile dostaje. Rozmawiałem z kolegami z innych drużyn. W Zawiszy Bydgoszcz niektórzy mieli 20 razy więcej. Jak usłyszałem, ile dostają w Jagielloni, to za głowę się łapałem. W Górniku Łęczna za sezon dostałem 90 tys. zł. Na piłce jednak się nie drobiłem.
Porozmawialiśmy o złych momentach, ale były też chyba dobre mecze, które pan pamięta?
Oczywiście. To na pewno dwa zwycięstwa z Legią Warszawa. Wygraliśmy w stolicy i w Stalowej Woli. Po meczu w naszej drużynie euforia, a Maćkowi Szczęsnemu puściły nerwy. Rzucał się i wygrażał. A wtedy nie było bezpiecznie na obiekcie w Stalowej Woli. Między boiskiem a szatniami kibice mogli się spokojnie przedrzeć i go zlinczować. Mecz przegrany na wsi musiał go jednak bardzo zaboleć. Przecież wtedy jeden zawodnik Legii zarabiał więcej niż cała nasza drużyna.
Pan wtedy strzelił jedynego gola z rzutu karnego?
Tak było, ale to naprawdę nie ma znaczenia, kto strzeli. Ważne, żeby wygrać. W meczu w Warszawie jeden z naszych zawodników zaliczył wpadkę i przyszedł na trening wczorajszy. Ubłagaliśmy trenera, by nie zgłaszał tego do zarządu, to wygramy na Legii. Zgodził się i rzeczywiście pokonaliśmy rywala na jego boisku. A sprawca zamieszania Dariusz Zgutczyński zdobył obie bramki. Jest jeszcze mecz na plus, ale też na minus. W tym samym sezonie 1991/92 graliśmy w Poznaniu z Olimpią. Biliśmy się o utrzymanie. Sędzia wyczyniał cuda. Już w drugiej minucie dostałem czerwoną kartkę. Potem wyrzucił jeszcze dwóch zawodników i kończyliśmy w ośmiu. Mimo to zremisowaliśmy 1:1. Tyle że i tak spadliśmy z ligi.
Po odejściu w 1999 roku ze Stali kilka razy pan jednak jeszcze do niej wracał. Dlaczego?
Bo za każdym razem mnie potrzebowali. Raz kiedy za darmo poszedłem do Unii Nowa Szarzyna, zadzwonili po trzech miesiącach i prosili: „Wracaj, bo spadniemy z trzeciej ligi”. Musieli za mnie zapłacić. Wróciłem, utrzymaliśmy się, a sezon później awansowaliśmy do drugiej ligi. Jesienią 2007 roku w wieku 41 lat rozegrałem ostatni mecz w Stali.
Niedawno hucznie otwarto nowy stadion w Stalowej Woli. Był pan?
Tak. Nie było co oglądać. To jednak nie klub mnie zaprosił, tylko były kierownik drużyny zaproponował wejściówkę.
Przez ostatnie 12 lat gra pan w klubach z niższych lig.
Najpierw trochę łączyłem pracę zawodową z graniem i trenowaniem. Prowadziłem cztery drużyny Bukową Jastkowice, LZS Kotową Wolę, Jezioraka Chwałowice i Iskrę Tarnobrzeg. To wszystko zespoły, które są blisko Jastkowic, w których mieszkam. Od kiedy pracuję w firmie zajmującej się odlewami z aluminium, nie mam już na to czasu. Pracuję na trzy zmiany, a na dodatek w takim systemie, że cztery dni jestem w pracy, potem dzień wolnego. Często przypadają soboty i niedzielę, a także święta. Zdarza się, że przez pracę, nie mogłem wystąpić w meczach. Gramy jednak amatorsko, a jedyną nagrodą jest piwko czy kiełbaska po meczu. Trudno stwierdzić, kiedy mi się to znudzi. Dawno dałbym sobie spokój, gdybym nie lubił grać w piłkę. Przez te trzy miesiące przerwy związanej z koronawirusem czułem ze czegoś mi brakuje. Dom, praca, dom, czasem zakupy, aż nogi zrobiły się ciężkie. Brakuje im wybiegania. 1,5 km mam do boiska, to zawsze sobie pobiegnę i rozgrzewkę mam za sobą. Wracam też biegiem, to i rozbieganie wtedy robię. A reszta już na boisku.
Rozmawiał Andrzej Klemba
Fot. 400mm.pl, Damian Kuziora