Aktualności
[WYWIAD] Michał Janota: Nikt mi nie powie, że nie potrafię grać w piłkę
Kamil Grabara napisał niedawno na Twitterze: „Dziś Gino Wijnaldum zapytał mnie o Michała Janotę, mówił, że w Feyenoordzie był top techniczny. Z bólem powiedziałem, że jest w I lidze polskiej”.
Z bólem? Wiadomo, że moja droga potoczyła się trochę inaczej niż Wijnalduma. Gram jednak w piłkę nożną z przyjemnością i kocham to robić. Są na świecie większe problemy niż moja gra w I lidze, bo zaraz mogę być wyżej. To kwestia dobrej rundy, sezonu. Tak bywa w futbolu. Cieszę się na pewno, że Gini robi dużą karierę.
Wchodziłeś jako nastolatek do pierwszej drużyny Feyenoordu, ale czegoś zabrakło, byś i Ty zrobił karierę na Zachodzie.
Miało na to wpływ wiele czynników. Szybko trafiłem do pierwszego zespołu. Wielu zawodników, którzy dziś grają w Anglii, cały czas trenowało wówczas w juniorach. Dużą rolę w tym, że mogłem się pokazać, odegrał trener Gertjan Verbeek, teraz szkoleniowiec VfL Bochum i Pawła Dawidowicza. On na mnie postawił, dał mi impuls, zaufał. Niestety, ze względu na bunt starszych piłkarzy szybko go zwolniono. To był dla mnie spory cios, aczkolwiek nie płakałem z tego powodu, że mnie przesunięto do rezerw. Trenowałem z pierwszym zespołem, a mecze grałem w drugiej drużynie. Szło nam bardzo dobrze, byłem też w takim wieku, że najważniejsza była dla mnie gra. Miałem nadzieję, że szybko wrócę do „jedynki”, i tak rzeczywiście się stało. Od kolejnego sezonu przyszedł nowy trener, którego zatrudnił dyrektor sportowy Leo Beenhakker. Dziwne było tylko to, że przez cały okres przygotowawczy grałem jako lewy obrońca, podczas gdy całe życie byłem zawodnikiem ofensywnym. To dało mi już wtedy do myślenia, ale robiłem swoje. Zbierałem pochlebne opinie, Beenhakker chciał też ze mną przedłużyć kontrakt, ale miałbym być tym lewym defensorem. Nie pasowało mi to, obrona nigdy nie była moją najsilniejszą stroną, choć teraz już jest z tym nieco lepiej. Chciałem więc zmienić klub, choćby na jakiś czas.
W Feyenoordzie zdążyłeś jeszcze zagrać w Pucharze UEFA z Lechem Poznań. To najmilsze wspomnienie z tamtego czasu?
Nie, aczkolwiek było to sympatyczne przeżycie. Za bardzo się jednak spaliłem w tym meczu, chciałem się za wszelką cenę pokazać. Lech wtedy był na fali, spotkanie oglądało wielu polskich kibiców. Najbardziej w pamięć zapadł mi jednak debiut. Zagrałem u boku wielkich piłkarzy, to coś niesamowitego.
Szatnia była mieszanką rutyny z młodością. Z jednej strony Roy Makaay, Giovanni van Bronckhorst, Jon Dahl Tomasson, z drugiej – wspomniany Wijnaldum.
Gini zadebiutował jako 16-latek. Był uznawany za jeden z największych talentów holenderskiego futbolu, i całkiem słusznie, bo to „Pan Piłkarz”. To był gość, od którego już wtedy czułem się słabszy. Jeden z nielicznych, bo zawsze byłem bardzo pewien swoich umiejętności piłkarskich. Robi coraz większą karierę, choć w czasie gry w PSV pojawiały się głosy, że pewnego poziomu nie przeskoczy. Nie powiem, żeby Gini był zawsze wzorem profesjonalizmu, bo spać nie lubił, co jest niezwykle istotne dla regeneracji, ale jemu to nie przeszkadzało. Doskonale znał swój organizm i wiedział, czego mu potrzeba. Wijnaldum był zresztą jedynym młodym, którego lubił Makaay.
Co masz na myśli?
Roy, delikatnie mówiąc, nie przepadał za drużynową młodzieżą. Był po prostu nieprzyjemny, ale Wijnalduma traktował super. Van Bronckhorst i Tomasson to z kolei niesamowicie otwarci i pomocni ludzie. Podpowiadali nam, analizowali błędy, świetni goście.
Z Feyenoordu zostałeś wypożyczony do Excelsioru Rotterdam.
Tak, i to na pozycję numer 10. Absurd. Przygotowywano mnie na lewą obronę, a zostałem wypożyczony na zupełnie inną pozycję. Czułem się pewnie, choć to był sygnał, że chyba nie do końca na mnie w Feyenoordzie liczą. Do Excelsioru, który współpracował z Feyenoordem, poszło ze mną jeszcze ośmiu chłopaków i… zrobiliśmy awans do Eredivisie. Pierwsze pół roku miałem bardzo dobre, zdobyłem bodaj osiem bramek, dorzucając dwie asysty. Stałem się najlepszym strzelcem zespołu, a nagle mnie odpalili. Miałem jeszcze pół roku kontraktu z Feyenoordem, a klub chyba chciał zdążyć mnie odsprzedać z zyskiem. Ja natomiast zamierzałem zostać w Excelsiorze, bo skoro mi tak dobrze szło, to czemu coś zmieniać? Nie czułem takiej potrzeby. Nagle jednak okazało się, że mam za mało asyst, że za rzadko uśmiecham się na treningu. Serio, dostałem taki zarzut. Takie były oficjalne powody, dla których nie grałem. Do tamtego momentu nie mogłem na nic narzekać, mimo, że byłem sam w Holandii, czułem się w porządku. Wtedy jednak coś we mnie pękło. Psychicznie „nie dojechałem”, w obliczu tak niejasnej sytuacji trochę się zapuściłem. Popłynąłem po bandzie. Przez pół roku byłem zupełnie innym człowiekiem, co mnie zgubiło w kontekście kariery na Zachodzie.
Będąc zawodnikiem Feyenoordu dawałeś znaki, że wciąż jesteś zwykłym chłopakiem z Gubina. Grałeś wtedy nawet w amatorskiej lidze szóstek, wspomagając kolegów.
Zgadza się. Jestem facetem, który kocha grać w piłkę. Robię to od dziecka i zawsze sprawia mi frajdę. Niezależnie od tego, czy to poziom ekstraklasy, czy liga szóstek, zawsze na boisko wychodzę z olbrzymią, naturalną radością.
Pomny swoich doświadczeń, poleciłbyś polskim nastolatkom wyjazd za granicę, czy raczej doradzałbyś okrzepnięcie w rodzimej lidze?
Oczywiście, że wyjazd. Nie uważam, że w Polsce jest mniej talentów niż na przykład w Holandii, wręcz przeciwnie, jest ich mnóstwo. Trzeba ich tylko odpowiednio wprowadzać, a jeśli jest okazja, warto, żeby spróbowali sił za granicą. Nie mają nic do stracenia, a mogą zebrać świetne doświadczenia, które później pomogą w ewentualnym wyjeździe na dłużej. Spójrzmy, jak długo musiał przystosowywać się Mateusz Klich, który po „emigracji” miał sporo do nadrobienia. Dziś już okrzepł, przyzwyczaił się i znów aspiruje do reprezentacji.
Po Excelsiorze wróciłeś do Polski. To był dobry ruch w tamtym momencie?
Do dziś twierdzę, że to był wielki błąd! W Koronie spotkałem wielu świetnych ludzi, z którymi do dziś utrzymuję kontakt, ale sam powrót do Polski nie był najlepszym pomysłem. Moim zdaniem piłkarz do szczęścia powinien potrzebować dobrego boiska, odpowiedniej opieki medycznej i odnowy biologicznej. Pod tym względem w Koronie było wszystko w porządku. Wracając do pytania – z piłką holenderską byłem już oswojony. Po powrocie z Holandii oczekiwano ode mnie po prostu cudów. Zabrakło mądrego wprowadzenia, takie jest moje zdanie.
Nie miał kto Cię wprowadzić?
Powtarzam zawsze, że od każdego trenera można się czegoś nauczyć, jednak tak częste rotacje szkoleniowców w polskich klubach to czysty kryminał. Trener podpisuje kontrakt na dwa lata, a po trzech miesiącach z niego rezygnują, bo przegrał trzy czy cztery mecze. To tylko świadczy o głupocie ludzi, którzy o tym decydują. Trener tak jak piłkarz, potrzebuje pewnego czasu, żeby wprowadzić się w klimat klubu, odcisnąć swoje piętno. Piłka nożna to sport drużynowy, ale ma mnóstwo elementów indywidualnych, a na to potrzeba cierpliwości. Nie mówię, że w Polsce są źli szkoleniowcy, bo znacznie poszło to do przodu, ale wszystko trzeba robić z głową. Ważne, żeby z piłkarzy korzystać i ich rozwijać, ale czas jest niezbędny. Dlatego żałuję, że nie zostałem w Holandii. Popadłem nieco w marazm.
Trafiłeś nawet do rezerw Korony. Określiłeś to jako „plaskacza”.
To mi tylko pomogło. Później wróciłem i grałem w pierwszej drużynie. Leszek Ojrzyński takim kopem motywacyjnym bardzo mi pomógł. Jego zdaniem nieco gwiazdorzyłem i chciał sprowadzić mnie na ziemię, choć nigdy mi nie odbiło. Jestem po prostu człowiekiem pewnym siebie, czuję się mocny i można to źle odbierać. Nie obraziłem się, pojechałem i zagrałem, a potem wróciłem do „jedynki”. Później trener przyznał się, że mógł jednak mnie nie wysyłać na tamto spotkanie i to było bardzo miłe. Ojrzyński ma świetny, mocny charakter.
Niewiele brakowało, aby przywiązanie do Korony doprowadziło do nałożenia na Ciebie zakazu stadionowego.
Gdy byłem już piłkarzem Górnika Zabrze, Korona grała w Gliwicach z Piastem. Z Maćkiem Korzymem zostaliśmy zaproszeni na mecz z kibicami, więc pojechaliśmy. To też kwestia mojej otwartości, a wyszła z tego wielka afera. Weszliśmy razem z fanami przez otwartą bramę, która jednak nie była drogą przeznaczoną dla kibiców. Później w tabloidach ukazały się nasze zdjęcia z nałożonymi paskami na oczach, jakbyśmy co najmniej popełnili jakieś wielkie przestępstwo.
Z Kielc przeniosłeś się do Pogoni Szczecin. Tam nie zapadłeś za bardzo kibicom w pamięć.
Wbrew pozorom, to był dla mnie bardzo dobry czas, uważam jednak, że mnie nieco skrzywdzono. Miałem 2,5-letni kontrakt, a nagle w klubie zachorowali na transfer Takafumiego Akahoshiego. Usłyszałem, że nie ma miejsca dla dwóch równorzędnych zawodników i chcą się mnie pozbyć. Jestem taką osobą, że gdy mnie nie chcą, nie staram się szarpać. Rozstaliśmy się jednak w niemiłej atmosferze, bo chyba nikt nie chciałby być tak traktowany. Gdy grałem, prezentowałem się nieźle, nie popełniałem błędów, więc to tym bardziej niezrozumiałe. Już przed moim przyjściem pewna osoba w klubie narzekała na ten pomysł. Przed transferem! Niedługo po podpisaniu kontraktu prezes i trener odeszli z Pogoni, więc jeszcze bardziej się to nasiliło. Wyszło, jak wyszło. Czułem się tam dobrze, byłem pewien, że w Szczecinie coś osiągnę, że pomogę drużynie. Mogłem zostać i dusić klub finansowo, ale po co? Blokowałbym sam siebie, a ambicje mam nieco większe.
Odszedłeś do Górnika, gdzie przeżyłeś najtrudniejszy czas, zarówno prywatnie, jak i sportowo.
Owszem, nadeszła niespodziewana śmierć mojego brata, która też miała wpływa na moją dyspozycję, do tego przyplątała się kontuzja mięśnia dwugłowego zakończona operacją. Trudno mi cokolwiek o tym okresie powiedzieć… Chciałem zaistnieć w Górniku, bo śląski klimat bardzo mi odpowiadał, ale złożyło się w jednym czasie wiele niesprzyjających okoliczności. Nie dostałem prawdziwej szansy. Zarzucano mi słynny powrót w meczu z Ruchem Chorzów, dostałem łatkę lenia, a dwa tygodnie później Toni Kroos zachował się tak samo i bez problemów dalej gra w Realu Madryt. Spotkała mnie ostra krytyka ze strony dziennikarzy, ale nieszczególnie się tym przejmowałem. Byłem jednak w wielu opiniach fatalnym zawodnikiem. Przez takie rzeczy zepsuto moje imię, bo nikt mi nie powie, że nie potrafię grać w piłkę. Nie mam problemu z konstruktywną krytyką, ale uważam, że trzeba ją przyjmować od ludzi mądrych, posiadających wiedzę, a nie od anonimów, którym się po prostu nudzi.
W Górniku zaliczyłeś pierwszy spadek z ligi w karierze.
Nawet nie wiesz, jak mnie to zabolało. Z ligi spadł wielki klub, a ja byłem jego częścią, choć grałem niewiele. Między innymi mnie i Maćkowi Korzymowi zarzucano najwięcej, że przyszedł szrot i spadliśmy z ligi. Byłem innego zdania, ale nic na to nie poradzę. Jeszcze podczas ostatniego meczu prowadziliśmy 1:0, mieliśmy utrzymanie. Patrząc jednak na cały sezon, chyba na takie nie zasłużyliśmy. Wiadomo, że od piłkarzy wymaga się najwięcej, bo to oni wychodzą na boisko, ale kibice nie wiedzą, co działo się w środku. Wina leży w każdym, kto był wtedy w Górniku. Zarówno we mnie, bo mogłem dać z siebie więcej, ale także w zarządzie. Szkoda, że spadliśmy, ale liczę na to, że Górnik szybko się odrodzi.
Z jednego spadkowicza przeniosłeś się do drugiego. Jak się odnajdujesz w Podbeskidziu?
Tak wyszło. Duży wpływ na transfer miał trener Dariusz Dźwigała, który chciał mnie kiedyś ściągnąć do Jagiellonii Białystok. Rozmawiałem z Szymonem Matuszkiem, pracującym wcześniej z trenerem w Dolcanie Ząbki. Potwierdził wszystko, co wcześniej słyszałem, czyli mówił o trenerze w samych superlatywach. To człowiek, który chce, żeby jego zespoły grały w piłkę. Szkoleniowiec układający zespół pod taktykę, a nie odwrotnie. W Podbeskidziu może też przez to nie zagrało, bo w Bielsku-Białej charakter zespołu przez wiele lat był zupełnie inny. Trudno jest zmienić szybko styl gry. Dariusz Dźwigała to bardzo dobry człowiek i trener, życzę mu wszystkiego co najlepsze w kolejnym stojącym przed nim zadaniu.
Waszym przekleństwem były jesienią, paradoksalnie, mecze przed własną publicznością. Wygraliście tylko jeden z nich.
Tak mówiono, że to przeklęty stadion. Trzeba jednak pamiętać, że drużyny przyjeżdżające na mecz ze spadkowiczem, niemal zawsze nastawiają się na murowanie własnej bramki i kontrataki. Za bardzo się otwieraliśmy i z tego względu często nadziewaliśmy się na kontry.
Podbeskidzie stać na włączenie się do walki o awans?
Na pewno, lecz musimy odpowiednio zacząć rundę wiosenną. Jeżeli wystartujemy trzema zwycięstwami, wszystko będzie sprawą otwartą. Dziesięć punktów straty to sporo, ale realne do odrobienia.
Mówiłeś o sobie – „jestem wariat”. Co miałeś na myśli?
Po prostu jestem pozytywnym człowiekiem. Lubię żartować, pasowałem do „bandy świrów” w Koronie. Nie zamykam się na nikogo, cieszę się grą w piłkę. To dla mnie najważniejsze.
Rozmawiał Emil Kopański