Aktualności
[WYWIAD] Marek Zając: W Chinach wracamy już do normalności. Nadchodzi mój czas w trenerce
Jak żyje się w Chinach w dobie koronawirusa?
Sytuacja się już unormowała, wracamy do normalności. Aktualnie przebywam w Hongkongu, ale mam kontakt ze znajomymi w Shenzhen. Już można normalnie wychodzić na dwór, pootwierano restauracje. Ludzie jeszcze poruszają się w maseczkach, są przezorni, ale wiedzą, że państwo ich wspiera. Po prostu jest ogromne zaufanie do władz kraju. Nie ukrywam, że czekam na to, jak znowu ruszy piłka i może usłyszycie, że jestem trenerem w ciekawym klubie? Nie będę więcej mówił, bo nie chcę zapeszać… Czas wolny wykorzystuję na zdobywanie wiedzy, analizy, bo nie można sobie pozwalać na przestoje.
Dlaczego R&F FC Hongkong nagle podziękował ci za współpracę?
Trener Stojković – tak, ten słynny as dawnej reprezentacji Jugosławii, prowadzący Guangzhou R&F – nakreślił mi kierunki, których starałem się trzymać. Dlaczego on? Już wyjaśniam! Mój były klub z Hongkongu jest filią giganta z Chin i ogrywa mu młodych zawodników. Mieliśmy grać tak, by utrzymywać się przy piłce w meczach nawet przez 70 procent. Fajnie to wyglądało, ale brakowało nam napastnika. Nalegałem na transfer, ściągnęli Brazylijczyka z Cypru, ale niedługo po tym mnie zwolnili i sprowadzili… 14 nowych zawodników. W Chinach często zmieniają się plany. Przyzwyczaiłem się do tego i dlatego ostro wziąłem się za swoją akademię. Mam duże doświadczenie w pracy z młodzieżą, szkoliłem ośmiolatków i starszych, aż do siedemnastolatków. To jednak nie to samo, co nawet w Polsce i trzeba mieć niesamowitą cierpliwość. Owszem, młodzi Chińczycy są pracowici, mogliby trenować nawet 15 godzin dziennie, lecz brakuje im kreatywności. To wynika z mentalności, tego co robi się w szkole, a także podejścia rodziców. Wiem, że w Polsce narzeka się na ojców i matki dzieciaków, ale tu jest zdecydowanie gorzej. W Chinach rodzice nie raz skarżą się na szkoleniowców, bo są dla młodych adeptów futbolu… delikatni. Oni są przyzwyczajeni do rygoru, dyscypliny.
Chiny doczekają się mocnej reprezentacji?
Jak można zauważyć, Chińczycy osiągają duże sukcesy w sportach indywidualnych, gorzej im idzie w grach zespołowych. W piłce przyjdą dobre wyniki, bo przy takiej liczbie zawodników po prostu muszą się pojawiać perełki. W Shenzen dekadę temu było 50 szkół piłkarskich, dziś jest ich ponad 200, a pracują w nich Anglicy, Hiszpanie, Niemcy, Włosi, Brazylijczycy, po prostu fachowcy z wielkich piłkarskich nacji. Chińczykom brakuje cierpliwości, to się da zauważyć, ale też nie można powiedzieć, że się zniechęcają. Jak już zaczęli sprowadzać gwiazdy do swojej ligi, to wymagają od nich bardzo dużo. Najlepiej jakby taki wielki piłkarz mijał w akcji pięciu przeciwników i strzelał gola. W Chinach nie lubi się chałtury i nawet najwięksi muszą okazywać miejscowym szacunek. Zatrudnili kiedyś Nicolasa Anelkę. Francuz miał tylko grać, ale zwolnili szkoleniowca jego zespołu i jemu dali to stanowisko. Po przegranym meczu na konferencji prasowej Anelka palnął, że skoro jest trenerem i piłkarzem, powinni mu płacić dużo więcej, a miał przecież bajeczny kontrakt. Niedługo potem mu podziękowano. Zawód sprawił Carlos Tevez, który myślał, że będzie się obijał. Też musiał odejść, choć wypłacono mu wszystkie pieniądze wynikające z kontraktu. Chińczycy lubią pracowitych piłkarzy. Chcą, aby byli wzorem dla miejscowych.
Bardzo dużo zmieniło się w chińskim futbolu od 2004 roku, kiedy z zespołem Shenzhen Jianlibao sięgnąłeś po mistrzostwo kraju?
Różnice są kolosalne! W Chinach ludzie mają hopla na punkcie futbolu, oglądają non stop ligę angielską, włoską, hiszpańską, niemiecką, śledzą Ligę Mistrzów, rozgrywki reprezentacyjne. Mają nawet swoich ludzi, którzy jeżdżą do Europy i Ameryki, by obserwować i analizować mecze. Oni uczą się od najlepszych i dziś mogą pochwalić się kapitalną infrastrukturą, cudownymi warunkami do trenowania, pięknymi stadionami. W lidze chińskiej gwiazdom jest teraz trudniej niż parę lat temu, bo miejscowi są wspaniale przygotowani pod względem siłowym, kondycyjnym. Zobaczyli kiedyś, że w tym odstają od świata, to sprowadzali fachowców z Anglii, Niemiec, Włoch. I to najlepszych! Miałem przyjemność edukować się u niektórych, a najwięcej dały mi cztery lata zajęć ze Stefanem Lottermannem, u którego szkolił się również Juergen Klopp. Jemu też podziękowali, bo na egzaminach odpadało za wielu chińskich szkoleniowców. Nie oszukujmy się, obecnie w Chinach chciałoby pracować wielu trenerów z topu. Nie każdy jednak da sobie radę, bo inaczej wskazówki i zadania przyjmują Azjaci, a inaczej na przykład Włosi. Tu trzeba być cierpliwym, a czasami powtarzać pewne kwestie do znudzenia. Dodatkowo, co podkreślam, trener musi pokazywać, że jest surowy, bo piłkarze są do tego przyzwyczajeni. Nawet Fabio Cannavaro, mistrza świata z 2006 roku, wysłano na dodatkowe szkolenia z tak zwanej „chińskiej kultury”. Ze słynnym Włochem znam się już dość dobrze. Gdy spotkaliśmy się za Wielkim Murem, pogadaliśmy sobie o meczach Wisły Kraków z Parmą i doskonale je pamiętał.
Wyobrażasz sobie chińskich piłkarzy w polskiej ekstraklasie?
Nie bardzo. Finansowo nie ma szans. Swoim najlepszym zawodnikom w Chinach płaci się około 3 milionów dolarów rocznie, a do tego dochodzi aklimatyzacja. Jak widać, piłkarze z tego kraju nie podbijają lig europejskich, bo generalnie nie mają nawet takiej potrzeby. U siebie czują się doceniani, a złoty czas nadejdzie, gdy jakiś przyzwoity wynik wykręci ich drużyna narodowa. W roli selekcjonera oczekiwań nie spełnił Marcello Lippi, wcześniej Jose Antonio Camacho, a króciutko pracował Fabio Cannavaro, bo uznano, że jeszcze brakuje mu doświadczenia. Jak sobie pomyślę, że Guangzhou Evergrande, czołowy klub Chin, dysponuje 27 pełnowymiarowymi boiskami, to stwierdzam, że ich kadra w końcu poważnie zaistnieje.
Chcieliby Roberta Lewandowskiego w swojej lidze?
Z tego, co słyszałem, oferowaliby mu 40 milionów za rok! Robert Lewandowski jest uważany za czołowego piłkarza świata, ceni się go za pracowitość i sposób bycia. Będąc w Chinach wielokrotnie oglądałem mecze reprezentacji Polski w tutejszej telewizji i byłem niezwykle dumny po wygranej biało-czerwonych z Niemcami w eliminacjach EURO 2016. Mamy dobrą opinię, a jeszcze niektórzy pamiętają i wspominają tu Andrzeja Strejlaua, który pracował za Wielkim Murem. Miał opinię świetnego analityka, był uważany za bardzo dobrego fachowca, ale miejscowym nie podobało się, że prowadził za długie odprawy. No, ale taka jest specyfika Chin, gdzie trafiłem w 2004 roku. Miałem zostać pół rok, może rok... Po świetnych występach w Shenzen Jianlibao, a pokazałem się także w azjatyckiej Lidze Mistrzów, szykowałem się na… Premier League. Mieliśmy w klubie trenera od przygotowania fizycznego z Anglii i polecił mnie do swojej ojczyzny. Byłem umówiony na testy do trzech klubów z Premiership, lecz w ostatnim spotkaniu sezonu w Chinach złamałem nos i musiałem zostać. Potem szykowałem się na Dinamo Mińsk, ale po badaniach w szpitalu okazało się, że mogę mieć przeszczep szpiku kostnego. Załamałem się po podejrzeniu białaczki, ale kolejne badania wykazały, że jestem zdrowy jak ryba. Do dziś nie wiem o co chodziło, ale z Białorusi trzeba było zrezygnować.
Nie myślałeś o pracy trenerskiej w ekstraklasie?
Nie jestem na polskiej karuzeli, nie mam ciśnienia, by pracować w ekstraklasie. Nigdy nie mówi się jednak nigdy, dlatego niczego nie wykluczam. Teraz jednak czekam na powrót piłki nożnej w Chinach po koronawirusie i liczę, że wszystkich zaskoczę.
Utrzymujesz kontakt z kolegami z Polski?
Niedawno rozmawiałem z Arturem Sarnatem, cały czas jestem na łączach z Grzesiem Kaliciakiem. Ostatnio dyskutowaliśmy o trenerce z Łukaszem Sosinem. Wiem, co się dzieje w Polsce, a Chińczycy pamiętają skąd pochodzę, choć traktują mnie już jak swojego. „Malik”, tak na mnie mówią, nieźle posługuje się chińskim i rozumie tutejszą kulturę. Nie jestem jak typowy obcokrajowiec.
W Wiśle bardzo często grałeś w linii obrony z Bogdanem Zającem, który niedawno pracował w reprezentacji Polski z Adamem Nawałką. Wielu kibiców zawsze myślało, że jesteście braćmi. Proszę odpowiedzieć definitywnie – czy łączą was jakieś więzi rodzinne?
Ustaliliśmy z Bogdanem, że mówimy, że jesteśmy braćmi, choć nie łączą nas więzi rodzinne. Tak dla żartu (śmiech). Denerwowały nas bowiem pytania o to, a padają cały czas. Zające w Wiśle trzymały się razem, a kontakt nam się wcale nie urwał.
Zrobiłeś sobie podsumowanie piłkarskiej kariery?
Na pewno mógłbym zajść o wiele dalej, gdybym trafił wcześniej do ligi zagranicznej, a był przecież temat włoskiej Serie A. Pewnie licznik reprezentacyjny nie zatrzymałby się na dwóch występach, ale i tak nie mogę narzekać. Sukcesy z Wisłą Kraków, gra w europejskich pucharach, fajna przygoda z Turcją, niezapomniane mecze na Fenerbahce, Galatasaray, mistrzostwo Chin. Byłem zawodnikiem pięciu krakowskich klubów, a to chyba ewenement. Dziś sobie myślę, że miałem spore rezerwy w przygotowaniu fizycznym. Pamiętam jak przed meczem w Parmie wychodziliśmy z szatni i nie kryliśmy zdziwienia, gdy zobaczyliśmy Cannavaro pracującego na siłowni. Godzinę przed meczem? To nam się wydawało szokujące, ale słynny Włoch pobudzał się do ważnego spotkania, dotrenowywał. Po latach zrozumiałem, o co chodzi. Dziś nie mam żadnych kompleksów jako szkoleniowiec, nikt mi kitu nie wciśnie. Mój czas nadchodzi.
Rozmawiał Jaromir Kruk
Fot: 400mm.pl