Aktualności
[WYWIAD] Marcin Kuźba – barwna kariera niespełnionego napastnika
Marcin Kuźba marzył o występach w reprezentacji Polski na wielkich imprezach, ale nie było mu to dane. Nie zagrał także w Lidze Mistrzów, choć był jej blisko i z Wisłą Kraków, i w Olympiakosie Pireus. Ambitne plany pokrzyżowały kontuzje i karierę zakończył w wieku 30 lat. Pięknych wspomnień nikt mu jednak nie zabierze. W końcu strzelił gola Realowi Madryt w debiucie Zinedine'a Zidane'a, brylował na boiskach w Szwajcarii, zdobywał trofea z Wisłą. Sześciokrotny reprezentant Polski opowiedział nam o swojej barwnej, piłkarskiej przygodzie.
Gdybyś miał napisać książkę o swojej karierze, to jaki nosiłaby tytuł?
Pytanie z grubej rury. Jeśli już, to użyłbym słowa niespełniony. Na pewno mogłem dokonać w futbolu znacznie więcej. Perturbacje zdrowotne zniweczyły mnóstwo moich planów. Gdy miałem 26 lat, doznałem bardzo poważnego urazu kolana. Długo grałem na środkach przeciwbólowych z urwaną łąkotką, ponieważ nie chciałem, aby przepadły mi wspaniałe spotkania Wisły Kraków z Parmą, Schalke 04 czy Lazio Rzym. Gdy już udałem się na operację, lekarz stwierdził, że zrobiłem to o pół roku za późno, bo... łąkotka uszkodziła chrząstkę w kolanie. Zastanawiałem się z czego wzięły się moje kłopoty. Może to sprawa genetyczna? Ojciec też musiał zakończyć przygodę z piłką przez kolana. Mojej cioci również doskwierało to schorzenie i często konsultowała ze mną co robić. Mimo problemów zdrowotnych, przeżyłem jednak wiele pięknych przygód i trochę goli też przecież strzeliłem.
Ten wbity Realowi Madryt w barwach Lausanne-Sports znajduje się wysoko w twoim rankingu?
Real często przyjeżdżał na zgrupowania do Szwajcarii, więc była okazja, żeby się z nim sprawdzić. Chociaż był to mecz towarzyski, nie zapomnę go do końca życia. W barwach „Królewskich” debiutował sam Zinedine Zidane. W składzie były również inne wielkie gwiazdy, jak Raúl, Fernando Morientes, Roberto Carlos czy Fernando Hierro. Strzeliłem „Królewskim” gola, co miało swój smak. W europejskich pucharach pokonywałem zaś golkiperów takich klubów, jak Ajax Amsterdam, FC Nantes, Torpedo Moskwa. W barwach Wisły strzeliłem z kolei gola Luce Marchegianiemu z Lazio.
Wisła w pechowych okolicznościach odpadła w 1/8 finału Pucharu UEFA w sezonie 2002/2003. Stać was było na więcej?
Gdybyśmy przeszli Lazio, mogliśmy zajść nawet do finału. Mieliśmy może jeden słaby punkt, przydałaby się też większa siła ławki rezerwowych, na przykład wtedy, gdy wypadał Mirosław Szymkowiak. Co miałbym jednak nie mówić, prezes Bogusław Cupiał i trener Henryk Kasperczak zebrali wielu super piłkarzy. Polacy wsparci Kalu Uche i Mauro Cantoro pokazywali ofensywny, ciekawy futbol. To była drużyna rozumiejąca się bez słów, a ja do niej wszedłem z marszu, pasowałem do koncepcji i taktyki trenera Kasperczaka.
Dlaczego nie udało się awansować z Wisłą do Ligi Mistrzów?
Sam nie wiem. W eliminacjach Champions League w dwumeczu nie byliśmy na pewno zespołem słabszym, ale w rewanżu w Atenach gorszy dzień miał arbiter z Anglii. Nie uznał prawidłowego trafienia Marka Penksy, bo niby ja wcześniej faulowałem. Podjął też kilka innych dziwnych decyzji w dogrywce. Teraz, po latach, gdy analizuje to wszystko na chłodno, zdecydowanie uważam, że powinniśmy awansować.
Ty możesz mówić o szczególnym pechu. Mimo że w sezonie 2003/2004 trafiłeś do Olympiakosu Pireus, który był uczestnikiem fazy grupowej tych elitarnych rozgrywek, nie było ci dane zagrać w Lidze Mistrzów. Choć w lidze greckiej strzeliłeś pięć goli w dziewięciu meczach.
Do klubu z Pireusu przyszedłem po zabiegu, wyczyściłem kolano. Byłem przekonany, że uda mi się wystąpić w upragnionej Lidze Mistrzów, ale odnowiła mi się kontuzja. Może za wcześnie wznowiłem treningi, dziś sobie mogę tylko gdybać. Ułamał mi się kawałek łąkotki, ale wyleczyłem się i wróciłem do gry. Strzelałem gole i znowu pojawiła się szansa na… Champions League. Zabrał mi ją jednak… Emmanuel Olisadebe. Były napastnik reprezentacji Polski trafił w ostatniej kolejce w doliczonym czasie gry w meczu Panathinaikosu Ateny i zapewnił swojej drużynie wygraną. Ja w równolegle rozgrywanej potyczce dwukrotnie wpisałem się na listę strzelców, wygraliśmy 3:1. Wiedzieliśmy, że Panathinaikos remisuje, ale przyszło info o bramce „Oliego”. Nie było fety na Olympiakosie, bo wicemistrzostwo Grecji to dla takiego klubu klęska. Przez to mój kontrakt z potentatem z Pireusu nie został przedłużony. Jak pech, to pech.
Wielkie turnieje z reprezentacją Polski także cię ominęły.
Liczyłem na powołanie na finały mistrzostw świata w 2002 roku. Byłem w znakomitej dyspozycji, zdobywałem gola za golem. Reprezentacja Polski przygotowywała się do koreańsko-japońskiego turnieju w Lozannie, ale trener Jerzy Engel nie widział mnie w swojej drużynie.
Zawsze potrzebowałeś zaufania trenera. Największe wsparcie miałeś w Wiśle i Lausanne-Sports?
Zgadza się. Na początku mnóstwo czasu poświęcał mi tata, pod jego okiem już jako 12-latek zadebiutowałem w Lubochni w klasie A i oszlifowałem technikę. Mając 15 lat przeniosłem się do Gwarka Zabrze, gdzie trenowali mnie Jan Kowalski, Janusz Kowalski i Zbigniew Mazurkiewicz. Wspaniali ludzie, znający się na fachu. W Gwarku nauczono mnie taktyki, mieliśmy dziewięć treningów w tygodniu, dziesiątą jednostką był mecz. W wieku 18 lat zadebiutowałem w ekstraklasie w Górniku Zabrze. Na dobre otoczenie trafiłem również w Szwajcarii i w Wiśle Kraków, zwłaszcza w pierwszym roku. Tam pokazywałem swoje możliwości.
Czego z kolei zabrakło ci w AJ Auxerre, do którego trafiłeś jako młody talent?
Słynny trener Guy Roux kiedyś w rozmowie z moim menedżerem powiedział, że mógł mnie wziąć do siebie dwa lata później. W Auxerre nieźle wyglądałem w sparingach, zdobywałem bramki, ale musiałem się zadowalać występami w rezerwach. Byłem za słaby na Ligue 1 pod względem fizycznym, gdyż tam trzeba być silnym, by przepychać się z obrońcami. Miałem jednak satysfakcję poznać Rouxa, wielką osobowość. W klubie bali się go wszyscy. Sprawdzał nawet liczniki w samochodach zawodników przed weekendem po to, aby wiedzieć, czy nie za dużo jeżdżą i się dobrze prowadzą.
Jaki był twój najlepszy mecz w karierze?
Dużo dobrych spotkań miałem w Szwajcarii, gdy znajdowałem się w szczytowej formie. Nie lubili mnie chyba kibice FC Basel, bo im strzelałem gole regularnie (śmiech). W Wiśle w sezonie 2002/2003 grało mi się znakomicie. Mecze w Pucharze UEFA, wyeliminowanie Parmy, Schalke – to było coś. Lazio też miało wtedy pakę – Jaap Stam, Fernando Couto, Dejan Stanković, Diego Simeone, Enrico Chiesa, Claudio Lopez… Wielkie nazwiska, którym dopisało też szczęścia, bo ze względu na przełożenie rewanżu o tydzień z powodu złego stanu murawy w Krakowie, zostaliśmy trochę wybici z rytmu. Mimo wszystko po moim golu prowadziliśmy i ćwierćfinał był o krok. Nie zaliczyłem za wielu spotkań w Olympiakosie, lecz poczułem kapitalną atmosferę, poznałem niesamowitych greckich kibiców. Miałem przyjemność grać ze świetnym Brazylijczykiem Giovannim i Christianem Karembeu. Z mistrzem świata 1998 i Europy 2000 utrzymuje nadal kontakt, ostatnio wysłał mi nawet trochę informacji na temat koronawirusa.
O ile szybko rozpocząłeś przygodę z piłką, o tyle wcześnie ją też zakończyłeś. Dlaczego?
Skończyłem grać w Górniku Zabrze w wieku 30 lat, ponieważ już za bardzo dokuczały mi kontuzje. Miałem dość rehabilitacji, a potem nie chciało mi się już próbować swoich sił w niższych ligach. Po prostu nie zamierzałem oszukiwać samego siebie i ludzi wokół, bo mógł wracać ból, a ja wolałem być w stu procentach zdrowy. Rekreacyjnie pokopię sobie jeszcze piłkę od czasu do czasu, a żeby zachować formę, staram się też biegać. Futbol jest mi jednak cały czas bliski. Dobrze odnajdywałem się w roli skauta w Wiśle Kraków. Bardzo lubiłem jeździć na mecze i obserwować ciekawych zawodników. Młody Nelson Semedo, który trafił do Barcelony, Goncalo Pacienca, dziś napastnik Eintrachtu Frankfurt, a nawet Milan Skriniar, obrońca Interu Mediolan, byli na mojej liście. Niestety, Wisła nie miała takiej siły przebicia, ale uważam, że swoją pracę wykonywałem dobrze. Jeszcze znajdę swoje miejsce w piłce. Jestem z nią przecież związany całe życie i nie chcę robić nic innego.
Rozmawiał Jaromir Kruk
Fot: 400mm.pl