Aktualności
[WYWIAD] Maciej Tataj: Do dziś muszę oglądać samobója z Bełchatowem
Maciej Tataj to na piłkarskim Mazowszu to człowiek-instytucja. Kojarzony głównie z Dolcanem Ząbki i Koroną Kielce, w swoim bogatym CV ma też między innymi Polonię Warszawa czy… Vaasan Palloseura. Jeżeli chcecie wiedzieć, kogo na obozie aresztowała straż graniczna, który gracz był po prostu najlepszy, a kto mógł bezkarnie wyzywać sędziów, macie doskonałą okazję się tego dowiedzieć. Zabieramy Was w długą podróż po piłkarskim świecie, w którym przewodnikiem jest Maciej Tataj.
Wolisz udzielać wywiadów, czy je przeprowadzać?
Dość podchwytliwe pytanie… A czy ja przeprowadzałem jakiś wywiad?
Tak, z Pawłem Lipcem, w autokarze wracającym z meczu.
– No tak, rzeczywiście! To akurat wyszło bardzo spontanicznie. Paweł zawsze był trochę oderwany od rzeczywistości i łatwo go wkręcać. Siedzieliśmy od siebie kilka metrów i trudno było opanować śmiech. Zadawałem mu takie pytania, że ja po drugim już bym się zastanowił, o co tu chodzi, a on dał się totalnie wypuścić. Pytałem o transfery do klubów zagranicznych, a on twardo odpowiadał, że tak, że chce się rozwijać. W końcu powiedziałem: – Weź się człowieku odwróć… Było mu nieco głupio, ale ma poczucie humoru, bo się nie obraził. Charakterny chłopak, choć chyba by mnie za to nie pobił. Wracając do pytania, doszedłem do wniosku, że praca dziennikarza nie jest łatwa, trzeba przygotować pytania, zaplanować kierunek rozmowy… Łatwiej odpowiadać.
Do kariery piłkarskiej startowałeś w Agrykoli Warszawa. Spoglądałeś czasem w kierunku stadionu Legii?
Na pewno, daleko nie miałem. W Legii było wtedy nieco inaczej, niż teraz, wyglądało to bardzo średnio, jeśli chodzi o młodzież. W Agrykoli zawsze mieliśmy świetną paczkę, ale perspektyw za wiele już nie. Co sezon waliłem po 30-40 bramek, a jednak trudno było się wybić. Pamiętam, że byliśmy jak Adaś Miauczyński – zawsze drudzy, za Polonią. Z tamtej drużyny tylko kilku chłopaków grało w piłkę w seniorach, jak Paweł Pazdan czy Artur Langier. Z tym drugim trafiłem do silnej ekipy Okęcia.
Było się od kogo uczyć – prym wiedli Jacek Cyzio czy Piotr Czachowski.
Tak, to zawodnicy z ogromną przeszłością. Jacek Cyzio dla Okęcia był niemal bogiem. Szybko jednak zostałem sprowadzony na ziemię, bo za wiele nie grałem. Postrzelałem za to na treningach, bo ówczesny trener, Stanisław Dawidczyński, kochał zajęcia strzeleckie. Bramkarze padali, a my łup, łup! Po zmianie szkoleniowca grałem głównie w rezerwach, zostałem królem strzelców bodaj VI ligi. W 15 meczach zdobyłem 29 bramek – zapamiętałem, bo nie dostałem szansy zdobyć tej 30., gdyż pojechałem na mecz pierwszego zespołu.
W kadrze mieliście dwóch obcokrajowców – Jeana Ngody’ego i Thankgoda Amaefule.
Thankgod był moim rywalem z napadu, wiązano z nim duże nadzieje. Kto wie, ile on miał lat… W papierach miał wpisany rocznik 1984, ale dałbym sobie rękę obciąć, że coś było nie tak. Pamiętam, jak pojechaliśmy na obóz do Brennej, a zimy były wówczas srogie. Thankgod spał w czapce, dresie, nie mógł się przestawić. Na jeden z treningów wyszedł w kominiarce, chodziliśmy po górach. Nagle gdzieś się zaplątał i zawinęła go straż graniczna. Nie dziwię się, nie było widać twarzy, ale udało nam się go uratować, wytłumaczyliśmy, że żaden z niego terrorysta. Miał być zbawieniem, a zdobył mniej bramek ode mnie. Jean za to był kapitalnym zawodnikiem. Defensywny pomocnik z dobrym strzałem, świetnym prostopadłym podaniem.
Twoim partnerem z ataku był Adam Czerkas.
Zawsze śmiesznie biegał, klata do przodu, taki kurczak. Bardzo dobrze nam się współpracowało na boisku, razem zdobyliśmy sporo bramek. Szkoda, że wiosna była słaba, bo spadliśmy chyba na jedenaste miejsce w tabeli.
W Okęciu zaliczyłeś pierwszą poważną przygodę w Pucharze Polski. Wygrany mecz z Tłokami Gorzyce, potem spotkanie z Legią, które jednak przeszło ci koło nosa…
Niestety… Bardzo tego żałowałem, ale cóż. Nie dostawałem wtedy zbyt wielu szans od śp. Jerzego Masztalera. Pamiętam, jak kiedyś stwierdził: – Maciek, ty to jesteś trzecioligowy napastnik, nigdy nie zagrasz wyżej. To mnie zmobilizowało do wytężonej pracy.
W czasie gry w Okęciu skończyłeś też studia.
Tak, to się idealnie złożyło w czasie. Od razu po studiach zacząłem też pracę nauczyciela WF. Wysyłałem CV gdzie się dało, dostałem szansę w liceum Czackiego i zostałem „wuefmenem”. Trzeba było dorobić do niskich zarobków w Okęciu.
Być może nie musiałbyś podejmować się pracy w szkole, gdyby pozytywnie zakończyły się testy w Polonii, gdzie trafiłeś w 2004 roku.
Dziwna sprawa. O tym, że zagram w sparingu, dowiedziałem się tego samego dnia. Zdobyłem w nim trzy bramki i usłyszałem: – Nie takiego napastnika szukamy. Ej, zaraz, to jakiego? To po co mnie w ogóle zapraszaliście? Najzabawniejsze było to, że drugim trenerem Polonii był Marek Zub, który doskonale znał mnie z Okęcia. Mógł powiedzieć Krzysztofowi Chrobakowi, że nie jestem zawodnikiem o wymarzonej przez nich charakterystyce, wszyscy oszczędziliby czas. Pamiętam, że był tam razem ze mną Łukasz Jeleń, brat Irka, ale nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi, zresztą później kariery nie zrobił.
Jak znalazłeś się w Mazowszu Grójec? Tam miałeś okazję zagrać wreszcie przeciwko Legii.
Zadzwonił do mnie trener Andrzej Prawda i zaproponował umowę. Okęcie się rozsypywało, więc zdecydowałem się odejść. Nie wyglądało to źle, jakiś wynik wykręciliśmy. W lidze szału nie było, ale za to w Pucharze Polski dotarliśmy do fazy grupowej, gdzie zagraliśmy z Legią, Pogonią Szczecin i Świtem Nowy Dwór Mazowiecki. To było ogromne wydarzenie dla Grójca. Gdy zobaczyliśmy losowanie, kopary nam opadły. Na dzień dobry pojechaliśmy do Szczecina i dostaliśmy 1:8… Dodatkowo pognębił nas Krzysiek Pilarz, strzelając gola z rzutu karnego. W rewanżu wygraliśmy za to 1:0, pokazując charakter. U siebie szło nam nieźle, pokonaliśmy też Świt. Tylko Legii nie daliśmy rady. To była ciekawa drużyna, połączenie ludzi z Warszawy i Radomia. Wtedy też zdobyłem najszybszego hat-tricka w karierze, w pięć minut w meczu z Legionovią Legionowo, a wszedłem w ławki. Znów udało się zrobić tytuł króla strzelców i to był dla mnie moment przełomowy. Po raz kolejny byłem najskuteczniejszy, a nie nadeszły żadne oferty z wyższych lig. Stwierdziłem, że mam to gdzieś, przyłożę się do pracy w szkole, zejdę ligę niżej i będę sobie tam grał. Okazało się, że zrobienie kroku w tył było bardzo słuszne. Najpierw postawiłem jeden wstecz, a potem dwa do przodu.
W Grójcu spotkałeś Marcina Korkucia.
„Korek”… Mój serdeczny przyjaciel! Można powiedzieć o nim bardzo, bardzo dużo, ale to i tak, jakby nic o nim nie powiedzieć. W sumie wystarczy opisać go jednym słowem – najlepszy. We wszystkim. Co byśmy nie robili, Marcin robił to lepiej, albo przynajmniej tak twierdził. Rzuty wolne uderzał mocniej, lepiej grał głową, lepiej wykorzystywał sytuacje sam na sam… I nie ograniczało się to tylko do piłki, trudno było go zagiąć z czegokolwiek. Nawet, jak nie był najlepszy, to i tak był, taki charakter. Uwielbiam go, zawsze wesoły, wiecznie było z nim dużo śmiechu. Prawdziwy mistrz ciętej riposty. Nie wiem, czy już zrobił tytuł doktora, ale powinien dostać go zaocznie. Nie ma sensu przeciągać tego w czasie. Gość wykonywał też najwięcej wślizgów, z tysiąc w czasie meczu.
A miał lepszą lewą nogę niż Piotr Petasz?
Wiadomo, że nie miał, ale miał. Może jednak by się przyznał, że to Peti był pod tym względem lepszy… Facet ładował bramki z rzutów wolnych jak na zawołanie, świetnie ułożona noga. Miał trochę przygód w życiu, zwłaszcza związanych z autami. A to go policja zatrzymała, a to on się nie zatrzymał i uciekał… Kiedyś jechali z Michałem Pulkowskim i Piotrek nie zauważył patrolu. Trochę za nim musieli poganiać, ale z tego, co wiem, nie skończyło się to dla niego źle.
Krok do tyłu, który wykonałeś przenosząc się do Nadarzyna, okazał się bardzo ważny. Tam właśnie trafiłeś po raz pierwszy na trenera Marcina Sasala.
To była chyba jego pierwsza praca z seniorami, wpierał go w niej śp. trener Władysław Stachurski. Ciekawa mieszanka, bo Stachurski był bardzo spokojnym człowiekiem, a o charakterze Sasala powiedziano już chyba wszystko. Niestety, w Nadarzynie nie udało się awansować – byliśmy liderem, ale w jednym meczu gola strzelił nam bramkarz rywali, Robert Dziuba i straciliśmy szansę na promocję. Trener Sasal zawsze miał i ma bardzo władczy charakter, lubi mieć wszystko pod kontrolą. Treningi rozpisane od A do Z, każdy element musiał być taki, jak zaplanował. Czasami można było z nim podyskutować, ale do pewnych rzeczy nie dało rady go przekonać. Zdarzały nam się starcia, ale nie mieliśmy większych problemów. Kiedyś powiedział, że gdy strzelę dla niego sto goli, skończy swoją pracę trenerską. Zdobyłem ponad 80 i na więcej się nie zanosi, więc chyba trener jest bezpieczny.
Po 37 bramkach zdobytych w Nadarzynie wreszcie dostrzegł cię zespół z wyższej ligi – Polonia Warszawa.
Sięgnął po mnie trener Andrzej Wiśniewski. Nie spotkałem nigdy gościa, który prowokowałby tyle śmiechu, jak on. Nie wiem, czy robił to świadomie, ale gdy prowadził odprawy, zawsze siadałem z tyłu, żeby tylko mnie nie widział. W ich trakcie robiłem z tysiąc brzuszków, cały czas się śmiałem. Opowiadał dziwne historie, oglądał się za siebie, jakby ktoś go śledził, mówił bardzo specyficznym językiem. Modliłem się jedynie, żeby nie przesadził, bo nie wytrzymam ze śmiechu. Coś nieprawdopodobnego. Szybko jednak został pożegnany, a jego miejsce zajął Jerzy Engel jr. Ze wszystkich sił chciał odbudować Polonię, ale za bardzo mu nie szło. Ma bardzo dobry warsztat, świetny taktycznie. Niestety, nie poszły za tym wyniki, graliśmy w kratkę. Dostał spory kredyt zaufania, ale na ostatnie mecze przyszedł już trener Waldemar Fornalik.
To właśnie on odstawił cię od składu?
W debiucie trenera, wygranym 5:0 meczu z Miedzią Legnica, wszedłem na boisko z ławki i zdobyłem dwie bramki. Myślałem, że to dobry prognostyk, ale w kolejnym spotkaniu znów zasiadłem wśród rezerwowych. W 5. minucie Sebastian Olszar doznał kontuzji i wszedłem. Przegraliśmy 0:1, później już było tylko słabiej, jeśli chodzi o moją grę. Mimo, że byłem najlepszym strzelcem rundy w Polonii, nie dostawałem szans. Trener postawił na Jacka Kosmalskiego i okazało się to dobrym ruchem, bo „Kosmal” został królem strzelców.
Kosmalski napastnikiem był skutecznym, ale człowiekiem dość specyficznym.
To, że palił papierosy, wiedzieli wszyscy, ale jakoś nie szkodziło mu to w grze. Potrzebował indywidualnego toku treningów i trener Fornalik mu to umożliwił. Trenował trochę mniej, trochę lżej, aby mógł wykorzystać swój potencjał szybkościowy. Czasami nawet dostawał dodatkowe dni wolne i to przynosiło efekty.
Po erze Fornalika nastał czas Dariusza Wdowczyka.
Nie było mi z nim po drodze. Po rundzie jesiennej trener powiedział mi wprost: – Maciek, będzie ci ciężko, mam dla ciebie ofertę z Arabii Saudyjskiej za dobre pieniądze, ale jeśli chcesz, możesz zostać i walczyć. Zastanowiłem się i postanowiłem spróbować walczyć o swoje. Pojechaliśmy na obóz do Ciechanowa i to było najgorsze zgrupowanie w mojej karierze. Przed jego rozpoczęciem mieliśmy testy, kto na jakim progu będzie pracował. Traf chciał, że ja, Piotrek Kosiorowski i Jacek Broniewicz mieliśmy najlepsze wyniki, jeśli chodzi o wybieganie. Oznaczało to jednak, że musieliśmy biegać w naprawdę wysokim tempie. W pewnym momencie miałem już dość. Zasuwaliśmy na maksa wokół stawu, a wtedy Grzesiek Piechna z Kosmalskim sobie truchtali i rozmawiali. Tymczasem my nie mogliśmy złapać tchu… Później pojechaliśmy do Turcji, tam już było lżej. Do zamknięcia okienka transferowego zostało kilka dni. Wdowczyk zaprosił mnie na rozmowę i oznajmił, że nie będę grał, że nie mam szans nawet na osiemnastkę meczową. Szybko zacząłem szukać klubu, pierwszym telefonem był ten do trenera Sasala. Wróciłem z Turcji i błyskawicznie zostałem zawodnikiem Dolcanu Ząbki. Wyszedłem na tym dobrze, bo po rundzie wiosennej awansowałem z Dolcanem do I ligi.
Po rundzie jesiennej wyjechałeś jeszcze do Finlandii, aby tam sprawdzić się w Vaasan Palloseura.
Totalny epizod. Ledwo co urodziła mi się córka, pojechałem tam zobaczyć, jak to wygląda, choć nie byłem przekonany, by zostawać. Miałem cały czas ważny kontrakt z Polonią, ale co ciekawe, w Finlandii można zagrać w meczu ligowym, będąc testowanym zawodnikiem. Interesujące miejsce, serdeczni ludzie, w mieście więzienie z widokiem na morze. Mecz mi jednak kompletnie nie wyszedł, choć na treningach nie wyglądałem źle, zwłaszcza na początku. Z każdym kolejnym dniem było gorzej, a największy dół dyspozycji wypadł na ten meczowy. Spakowałem się i wróciłem do domu.
W Polonii spotkałeś wiele interesujących postaci o głośnych nazwiskach. Jak wspominasz Konrada Gołosia, który niestety kilka lat później przedwcześnie skończył karierę?
Oj, Konrad… Szkoda chłopaka, bo zjadły go perypetie zdrowotne, a miał ogromne papiery na grę. Mógłby spokojnie grać w reprezentacji Polski przez długie lata. Ten gość nigdy nie odpuszczał, mega waleczny, w szatni był bardzo dobrym duchem. Później niestety kontakt się urwał, widywaliśmy się bardzo rzadko.
Napastnikiem dużej klasy był Radosław Gilewicz.
Cichy, spokojny, trzymający się nieco na uboczu. Nie szukał wielkich przyjaźni, ale oczywiście się całkowicie nie zamykał. Gdy się z nim rozmawiało, był zawsze pomocny i bardzo serdeczny. Baczny obserwator, tak go zapamiętałem. Piłkarsko natomiast to był kocur! Co prawda w Polonii powoli zbliżał się już do końca kariery, ale potrafił naprawdę wiele.
Końcowy etap kariery przechodził też wówczas Grzegorz Wędzyński.
Dużo rzeczy się o nim słyszało, ale nie zrobię mu tego (śmiech). Pamiętam, jak przy stałych fragmentach gry podbiegał najczęściej do Piotrka Kosiorowskiego i mówił: – Wycofaj mi, a ty wiesz, ja bombę mam taką, że pewny gol! W efekcie za wiele nie wpadało, może Kosior nie wycofywał, ale „bomba-gol” to coś, co zawsze będzie kojarzyło mi się z Grześkiem.
Po twardych negocjacjach z Wdowczykiem przyszedł czas na Dolcan. Tam w trakcie jednej rundy nastrzelałeś tyle bramek, że zostałeś królem strzelców.
Tak się złożyło. Na początku czułem rozżalenie z powodu rozstania z Polonią, ale w końcu wziąłem się za swoją robotę. Wykonałem ją na tyle dobrze, że awansowaliśmy, a ja zostałem najskuteczniejszym snajperem. 19 bramek w 13 meczach, choć początek był słabiutki. Trener Sasal mi zaufał, dał kilka spotkań na rozruch i chyba mu się nieźle odwdzięczyłem, choć przez moment patrzył na mnie trochę krzywo. W końcu wywalczyliśmy awans, bilans się zgodził.
Tam trafiłeś na Jerzego Szczęsnego, chodzącą legendę klubu z Ząbek.
„Mistrzu, to nie jest Real Madryt, musisz z tego zejść!”. To powiedzenie zawsze będzie mi się z nim kojarzyło. Używał go przy negocjacjach dotyczących wynagrodzenia. Człowiek, który poświęcił się Dolcanowi bez reszty, trzymał wszystko twardą ręką. Był realnym prezesem klubu. Lubił jeździć po ambicji zawodnikom, oczywiście żartobliwie. Klasyką było: – Ty drewniaku, skończysz w Agonii Płońsk! To był właśnie ten klub, do którego zawsze w teorii odsyłał słabszych graczy.
Po awansie pojawił się w Dolcanie też Artur Jędrzejczyk. Człowiek-żart.
O, Jezusie najsłodszy… Ten gość nie potrafi usiedzieć na miejscu. Musi cały czas coś gadać, coś komuś włożyć do szafki, zabrać szampon i go wylać, coś rozlać, generalnie ADHD. Najbardziej wkurzał się, gdy na treningu dostawał dziurę, od razu zaczynał kopać po kościach. Gdy razem poszliśmy do Korony, przyszedł z nami też Paweł Kaczmarek. „Jędza” nie widział faceta wcześniej na oczy, ale musiał mu coś wykręcić. Podszedł do niego i powiedział: – Paweł, prezesi cię proszą do siebie. Biedny Kaczmarek poszedł i odbił się od ściany. – Jędza, w co ty mnie wpakowałeś? Wyśmiali mnie! Pierwszy dzień i wkrętka. Ale co można powiedzieć o typie, który po strzelonym golu wbiega na trybuny i siada między kibicami, co było zresztą bardzo pozytywne? Ciekawe, czy zmieniły się już jego kulinarne upodobania, bo piłkarsko rozwinął się niesamowicie. Kiedyś żarł tylko pizzę, popcorn i żelki. Mam nadzieję, że przeszedł na dietę.
W szatni w Ząbkach zapewne kroku dotrzymywał mu Maciej Humerski?
Pewnie, od zawsze. Temu też gęba się nigdy nie zamykała, żartował z każdego, nie było dla niego świętości. Nieważne, czy był to dyrektor Szczęsny, czy prezes Doliński, nie zastanawiał się, tylko walił prosto z mostu. Razem z Rafałem Misztalem upodobali sobie jako ofiarę żartów trenera bramkarzy, Marka Chańskiego. Wiecznie mu coś chowali, sprzęt, zapiski. Mam nadzieję, że trener się nie obrazi, pozdrawiam go serdecznie, ale chłopaki dogryzali mu, że wiecznie jest głodny i nigdy nie kończy jeść. W ogóle, żeby wtedy przeżyć w szatni Dolcanu, trzeba było mieć mocny charakter.
Co masz na myśli?
Szydera szła na kosmicznym poziomie. Trzeba było uważać nawet na to, w co się ubiera. Jak ktoś coś podpatrzył, był koniec. Jak założyłeś sweterek, nie dopasowałeś butów czy cokolwiek innego, to nie daj Boże. Kiedyś Damian Jaroń przyszedł na trening w koszulce Polonii. Jak zobaczył to Bartek Osoliński, znalazł gdzieś nożyczki i wyciął mu z niej herb. Sorry, w takim trykocie na zajęcia nie wyjdziesz. Nie było zmiłuj, jazda po całości, ale taką atmosferą wykręcało się wyniki na boisku.
Ty wykręcałeś też indywidualne osiągi – zostałeś pierwszoligowcem roku w plebiscycie „Piłki Nożnej”.
Co ciekawe, wcześniej nie miałem wcale udanej rundy. Zdobyłem bodaj dziewięć bramek, dawało się odczuć, że to za mało. Presja rosła, trener zapowiedział, że się mnie nie pozbędzie, bo mam jeszcze rok kontraktu, ale coś wisiało w powietrzu. I wtedy odpaliło. Natłukłem goli, dostałem nagrodę, zgłosiła się Korona Kielce. To była prosta kalkulacja – albo zostaję i walczę o króla strzelców I ligi, albo idę do ekstraklasy, a to był już chyba ostatni dzwonek.
Do ekstraklasy trafiłeś w wieku 30 lat i znów przyszła okazja, by grać dla Marcina Sasala.
Wszyscy mówią, że to on mnie sprowadził do Kielc, a to nieprawda. Zapytanie z Korony dostałem trochę wcześniej, niż trafił tam Sasal, fakt jego przejścia tylko pomógł mi podjąć ostateczną decyzję. Dobrze mi się z tym trenerem współpracowało. Ufał mi, a ja mu się odwdzięczałem dobrą grą. Udało się stworzyć fajną ekipę.
Bilans w Koronie źle nie wygląda – 5 bramek w 13 meczach.
Tak, jeszcze jedną dorzuciłem w Pucharze Polski, choć suche liczby nie do końca odzwierciedlają sytuację – cztery z pięciu bramek w lidze zdobyłem w ostatnich dwóch meczach. Byłem jednak najlepszym strzelcem w drużynie w rundzie wiosennej.
A i tak większość kibiców zapamiętała cię z pięknego samobója w meczu z GKS Bełchatów.
Śmieszna sytuacja. Strzał wyszedł mi wyborny, szkoda, że do własnej bramki. Dziś przychodzą do mnie uczniowie, odpalają YouTube i się podśmiewają: – O, to pan strzelił tego swojaka! Kurczę, zdobyłem ponad 200 bramek na jakimś poziomie, z przewrotek zapakowałem z dziesięć, wcinki, woleje, ale wiadomo, że najlepsza jest szydera. W ogóle z gimnazjalistami ciężko się gada, najważniejsze dla nich to mieć z czegoś lub kogoś bekę, ale to taki wiek. Wracając do tej bramki – byłem załamany, chciałem jak najlepiej, coś ustrzelić i w sumie to zrobiłem, tylko w niewłaściwą stronę. W doliczonym czasie gry, dramat. Duże wsparcie otrzymałem ze strony drużyny, chłopaki zrozumieli. Kilka dni chodziłem struty, ale potem mi przeszło. Przekonałem się wówczas, na kogo mogę liczyć, kto jest moim przyjacielem, a całą resztę miałem gdzieś. Jeśli ktoś zapamiętał mnie z Korony tylko z tego samobója, jego sprawa. Ja wyniosłem mnóstwo fajnych wspomnień.
Zbigniew Małkowski nie chciał cię wtedy udusić?
Nie, zachował się najfajniej, pocieszał, wspierał. Urodzony lider szatni, zawsze miał dużo do powiedzenia. Nie bał się wyrażać własnego zdania. Pamiętam, że kiedyś spięli się z Edim Andradiną, mieli odmienne zdania, ale nikt nie pękał. Pamiętam też słynną scysję z Miro Radoviciem, ale wtedy Zbyszek nie miał chyba racji, karnego sędzia przyznał słusznie. Zrobił się mały dym pod szatnią, bo „Rado” też był specyficzny, wymuszał trochę jedenastek.
Trudnym charakterem był też zapewne Nikola Mijajlović?
O, matko! Zawsze lepiej było być z nim, niż przeciwko. Człowiek z takim serduchem do walki, że trzeba było na niego uważać. Nie patrzył – głowa, noga, tylko wchodził i po prostu zabijał. Charakter zwycięzcy, ale to u Serbów normalne, „Vuko” był taki sam pod tym względem. Czasami to było strasznie irytujące – nie mieli w danym aspekcie racji, ale obstawali przy swoim. My wiemy lepiej i koniec. Jak „Korek” (śmiech). Mijajlović to był przeszalony gość. Trochę się w Kielcach uspokoił, bo w Wiśle miał sporo przebojów. Gdy się jednak na niego patrzyło, to nie był do końca zrównoważony człowiek. Pamiętam jego wzrok – jak kogoś namierzył, to było wiadomo, że zrobi mu krzywdę. Na treningach oszczędzał kolegów, ale w czasie meczów nie było półśrodków. Łokieć, sanki, wszystko po kolei. Sędziów atakował tak, że to się w głowie nie mieści! Nigdy nie spodziewałem się, że oni mogą sobie pozwolić na taką jazdę. Bluzgał ich, wrzeszczał, ale co ciekawe, nigdy nie dostawał za to kartek. Niesamowity charakter.
Mieszankę wybuchową dopełnił Grzesiek Szamotulski.
Za wiele nie pograł, ze dwa mecze i coś w Młodej Ekstraklasie, szybko rozwiązał umowę. Jeśli chodzi natomiast o atmosferę, był nieoceniony. Zawsze mówił to, co mu ślina na język przyniosła. Nie patrzył, czy to prezes, trener, zawodnik, osoba starsza czy młodsza. On musiał to powiedzieć, inaczej byłby chory. Ja lubię takich ludzi – wszystko jest szczere. Pamiętam, że trener Włodzimierz Gąsior nie wymawiał „r”. Grzesiek oczywiście to podłapał i co chwila go parodiował, nie patrząc, że szkoleniowiec był przy tym obecny i to starszy człowiek. „Szamo” to „Szamo”, nie ma zmiłuj.
Ciekawie dobrał się też duet Krzysztof Gajtkowski-Dawid Janczyk.
Dwójka bez sternika! „Gajtuś”… Uwielbiałem go, naprawdę. Świetny kolega, ale w Koronie nie szło mu najlepiej, nie zdobywał za wiele bramek, choć dużo dawał drużynie. Gadał bez przerwy, dobrali się z „Vuko” i niemiłosiernie ze sobą jechali, choć się bardzo lubili. „Aco” zawsze się śmiał, że po polsku mówi lepiej od Krzyśka. Dawid natomiast nie udźwignął tego, co tak szybko dostał. Nie był na to przygotowany, brakowało mu pomocy, właściwego doradztwa. W CSKA Moskwa złapał kontrakt życia i zagubił się. Miał swoje problemy, nigdy w to jednak nie wnikałem. Skryty chłopak, mało się udzielał, na boisku też specjalnie się nie wyróżniał, choć umiejętności miał.
Po zmianie trenera na Leszka Ojrzyńskiego skończył się twój czas w Koronie.
Jak było naprawdę, zapewne nigdy się nie dowiem. W każdym razie trener Ojrzyński przyszedł do mnie i powiedział: – Maciek, chcę, żebyś został, ale góra naciska na twoje odejście. Nie wiem, czy rzeczywiście nie chciał się narażać zarządowi, czy też nie chciał mi powiedzieć wprost, że mnie nie chce w zespole i ujął to w taki sposób. Długo się w takim układzie nie zastanawiałem i zadzwoniłem do Dolcanu, do trenera Roberta Podolińskiego. Dostałem zielone światło i wróciłem na stare śmieci.
O Podolińskim mówi się, że jest jednym z najzdolniejszych trenerów młodego pokolenia. Zgodzisz się z tym?
Na pewno warsztat już wtedy miał bardzo, bardzo, bardzo dobry. Dziś, po doświadczeniach z Cracovią, na pewno jeszcze lepszy. Dużo mu dała praca w Krakowie, choć wypominano mu publiczne krytykowanie zawodników, co go chyba zgubiło. Szatnia tego nie mogła zaakceptować, pojawił się konflikt. Ma fajne metody treningowe. Co do moich relacji z nim… Najpierw super, ale koniec naszej współpracy najlepszy nie był. Pod koniec lipca miałem prosty wybór – albo siedzę na trybunach i wypełniam kontrakt, albo zmieniam otoczenie. Nie było to jednak najłatwiejsze, bo pół roku właściwie nie grałem. Na szczęście pojawiła się oferta z Motoru Lublin, więc postanowiłem skorzystać. Teoretycznie mogłem zostać, ale nie czułem się potrzebny.
Do Motoru sprowadził cię Jacek Bąk.
Tak, wraz z Grześkiem Wędzyńskim. Nie do końca rozumiałem rolę „Wędzyny”, chyba doradzał Jackowi. Prawdopodobnie przymierzał się do pracy w Lublinie. W każdym razie dzwonił do mnie Jacek, zapewniał, że będziemy walczyć o awans. Dogadaliśmy się szybko. Pojechałem, początek był bardzo trudny, zmiany trenerów. Gdy już przyszedł trener Robert Kasperczyk, byłem bardzo zadowolony. To najlepszy trener, z jakim pracowałem, pod każdym względem – warsztatu, podejścia do zawodników, profesjonalności w zawodzie. Czegoś niestety zabrakło i spadliśmy.
Najpewniej punktów.
To na pewno, doszła do tego reorganizacja ligi. Do dziś nie wiem, jak to się stało, bo trener był kapitalny. U niego ponownie odpaliłem, udało się po raz kolejny zdobyć tytuł króla strzelców. Trafiał do mnie idealnie. Szkoda mi go było strasznie, bo widziałem, ile włożył w pracy, a nie daliśmy rady osiągnąć założonego celu. Później przyszedł Mariusz Sawa. Też bardzo w porządku szkoleniowiec, przyszedł na ostatnie kolejki. Pamiętam, że ci, którzy nie grali, zarabiali mniej. Podszedł do tego bardzo rozsądnie – nie kombinował, żeby ktoś z występujących najwięcej był ograniczony, tylko uczciwie stawiał na najlepszych.
Za kadencji trenera Kasperczyka wylądowałeś jednak na chwilę w rezerwach, gdzie pobiłeś strzelecki rekord.
W kilku meczach nie zdobyłem bramki, więc w meczu z Pogonią Siedlce usiadłem na ławce. Następnego dnia wraz z kilkoma innymi zawodnikami, którzy nie zagrali, pojechałem na mecz rezerw w A-klasie. Wygraliśmy 14:0, a ja strzeliłem dziesięć goli. Trener dziwił się, pytał, jak to zrobiłem, ale w następnym meczu w II lidze też nie zagrałem (śmiech). W końcu jednak wróciłem i odpaliłem, niestety, zaliczyliśmy spadek. Kibice Motoru też nie należą do najbardziej wyrozumiałych i cierpliwych, czasami przychodzili do szatni z różnymi pomysłami, jak nas zmobilizować. Dostaliśmy propozycję: – Panowie, jak nie wygracie, to zagracie sparing z nami, ale nie w piłkę, tylko w rugby. Mecz przegraliśmy, ale na szczęście się nie pojawili. Jechali z nami niemiłosiernie. Wiadomo, że to nie pomagało, bryndza była straszna.
Po spadku pojawiła się oferta z Pogoni Siedlce. Ściągnął cię tam trener Daniel Purzycki?
Tak.
To dlaczego później tak łatwo z ciebie zrezygnował?
W trzech pierwszych meczach grałem, nie szło najlepiej, a potem niestety naderwałem mięsień łydki. Zamiast się wyleczyć, postanowiłem wrócić jak najszybciej i to był błąd. Z trzech tygodni zrobiło się sześć. Gdy już wróciłem, znów przyplątał mi się uraz, bardzo nietypowy – porażenie nerwu twarzowego. Wszyscy śmiali się ze mnie, że wyglądam jak „Joker”. Niby nic strasznego, ale nie mogłem zamknąć ust. Siedlce to było dla mnie jedno wielkie pasmo niepowodzeń.
Wreszcie trafiłeś do innej Pogoni, tej z Grodziska Mazowieckiego.
Zadzwonił do mnie Damian Jaroń i zapytał, czy nie chcę do nich dołączyć, i przy okazji nabywać doświadczenia jako II trener. Porozmawiałem z Tomaszem Matuszewskim, szybko się porozumieliśmy. Rozwiązałem umowę w Siedlcach i przeniosłem się do Grodziska Mazowieckiego.
Gra w Grodzisku to był dodatek do pracy w szkole, do której wróciłeś?
Absolutnie nie. Piłka to moja miłość, nie potrafiłbym bez niej żyć. Mój serdeczny przyjaciel „Korek”, który we wszystkim jest najlepszy, zawsze pytał: – Tobie się jeszcze chce grać? Właśnie, że się chciało! Dorobiłem się co prawda ksywki „Dziadek”, namiętnie nazywał mnie tak Piotruś Maślanka i bardzo mi się to podobało, ale jakoś strasznie nie odstawałem. Później z gry wykluczyły mnie niestety kontuzje.
Uczniowie w szkole zdają sobie sprawę, że mają do czynienia z legendą piłkarskiego Mazowsza?
Mocno powiedziane (śmiech). Minęło już trochę czasu i tylko niektórzy wiedzą, że gdzieś tam się o ekstraklasę obijałem. Nie czuję się z tym źle. Czasami jednak się zdarza, że prowadzę rozgrywki i czuję, że mnie obserwują. Gdy widzę po chwili, że biegną z telefonem, już wiem, że zaraz zobaczę samobója z Bełchatowem.
Młodzież chce w ogóle uczestniczyć w lekcjach wychowania fizycznego?
Powiem szczerze, że jestem przerażony chłopakami. Wolę pracować z dziewczynami – są bardziej zaangażowane, chętniej ćwiczą i są zdecydowanie sprawniejsze. Trzecia gimnazjum jeszcze jakoś daje radę, chłopaki ładują w siatę czy w nogę, ale pierwsza klasa… Niektórzy nie potrafią biegać, nie mówiąc o jakiejkolwiek stabilizacji. Kiedyś do szkoły się chodziło, więc po drodze zaliczało się wszelkie możliwe krawężniki, drzewa i płoty. Dziś za to rodzice odwożą dzieciaki pod samo wejście, brakuje tylko, żeby im podcierać nos. Dziewczyny jeszcze się bronią, ale chłopaki to tragedia. Gdy o tym mówię, nóż mi się otwiera w kieszeni.
Realizujesz podstawę programową, czy raczej „piłkę na macie”?
Bez przesady! Niczego nie narzucam, ale piłka nożna, ręczna, siatkowa, koszykówka, lekkoatletyka. Z gimnastyki staram się wprowadzać tyle, żeby nikogo nie zabić. Przewrót w przód, w tył gorzej. Wymyk udało się zrobić u dziewczyn, chłopaki wymiękli. Wachlarz możliwości jest spory. Jeżeli jednak ktoś chce grać w gałę i ma z tego frajdę, to proszę bardzo. Gdybym im kazał wykonywać ćwiczenia, zrobiłbym im krzywdę.
W przyszłości widzisz siebie jako nauczyciela czy trenera?
Nie wiem. Teraz trochę balansuję, zobaczymy, co przyniesie czas. Nie chcę mówić: – Będę na pewno kimś, będę najlepszy. Najlepszy jest tylko Marcin Korkuć. Widzę siebie w sporcie, muszę być aktywny, bo oszaleję. Ze względów zdrowotnych trzeba było zwolnić, ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
Rozmawiał Emil Kopański