Aktualności
[WYWIAD] Maciej Janiak: Zbyt wielu Polaków w szatni to za granicą problem
Zaczynał pan w Warcie Poznań, ale na szersze wody wypłynął w ekstraklasowym Sokole Pniewy. Jak pan wspomina ten klub, traktowany jako ciekawostkę na piłkarskiej mapie Polski?
Mam same dobre wspomnienia. Trafiłem tam z Warty, z którą awansowaliśmy do ekstraklasy, zresztą razem z Sokołem. W Pniewach panował pełen profesjonalizm. To był klub, który – jak na tamte czasy – wybijał się pod pewnymi względami ponad poziom całej ligi. Gdy kilka lat później trafiłem do Legii Warszawa, brakowało w niej nawet pralek, które musiał „załatwiać” Grzesiek Szamotulski. A tymczasem w Pniewach wszystko było dopięte na ostatni guzik. Oprócz prania, mieliśmy w klubie zapewnione wszystkie posiłki, kolacje zabieraliśmy do domów. Każdy z nas miał rozpisaną dietę, dysponowaliśmy urządzeniami do monitoringu organizmów. Sokół dziś traktowany jest z przymrużeniem oka, ale niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak doskonale był zorganizowany. Za klubem tym stał potężny koncern, jakim w tamtych czasach był Elektromis. Oprócz Sokoła, ta firma sponsorowała między innymi programy telewizyjne, teleturnieje, opłacała licencje na zagraniczne seriale. Później nie brakowało kontrowersji odnośnie tego koncernu, ale klub poukładano fantastycznie. Gdy przyszło nam grać mecze w Tarnobrzegu czy Mielcu, lataliśmy samolotami, co nie było standardem, zresztą do dziś nie jest. Sokołem twardą ręką zarządzał Krzysztof Sieja.
W kadrze zespołu nie brakowało też bardzo dobrych piłkarzy, jak nieżyjący już niestety Krzysztof Nowak, uznawany wtedy za jeden z największych polskich talentów.
Już wtedy był chłopakiem, który niesamowicie dbał o siebie. Pracował za trzech, zostawał po treningach. Oprócz niego byli Tomek Rząsa, który wywalczył Puchar UEFA, Zenek Burzawa, który został królem strzelców ligi. Norman Mapeza, który nogi miał jak bagietki, ale uderzenie kosmiczne. Zdecydowanie najmocniejsze ze wszystkich zawodników, z którymi grałem. Fakt, że później trafił do Galatasaray, świadczy o jego umiejętnościach. Było z kim pograć. W takim towarzystwie debiutowałem w ekstraklasie, bardzo miło wspominam tamten okres. Zagrałem całkiem niezłą rundę wiosenną, a potem odszedłem do niemieckiego Eintrachtu Brunszwik.
Nie było przy tym transferze chwili zawahania? Jednak z ekstraklasy przenosił się pan na trzeci poziom rozgrywkowy.
Byłem wtedy w kręgu zainteresowań selekcjonera młodzieżowej reprezentacji Polski, brałem udział w konsultacjach szkoleniowych. Na mecz z Izraelem powołanie dostali jednak Tomek Rząsa, Krzysiek Nowak i Robert Muchorski, mnie pominięto. Troszkę byłem tym rozczarowany. W Pniewach w tym czasie zaczynało się źle dziać, a klub został wystawiony na sprzedaż. Wtedy właśnie przyszła propozycja testów z Niemiec, z Alemannii Aachen, dla mnie i Zenka Burzawy. Zenek nie chciał słyszeć o żadnych testach. Nie dziwiłem się, miał swoje lata. Ja byłem dużo młodszy, więc zdecydowałem się pojechać. Ruszyłem w drogę z rodzicami. Tata miał wtedy telefon komórkowy, co było rzadkością. W trakcie jazdy odebrał połączenie i okazało się, że to nie Rot-Weiss, a Eintracht Brunszwik. Skoro byliśmy już w Niemczech, postanowiliśmy spróbować. To nie był przypadkowy klub, kilka sezonów wcześniej grał jeszcze w 1. Bundeslidze, a jego zawodnikiem był zdobywca „Złotej Piłki” Ihor Biełanow. Wypadłem pozytywnie i podpisałem kontrakt.
Jak na trzeci poziom rozgrywkowy, była tam niezła plejada nazwisk.
Owszem. Grali tam tacy zawodnicy jak wicemistrz Europy Wiktor Pasulko, mistrz olimpijski Siergiej Fokin. Świetny zespół, ale przede wszystkim sam klub robił wrażenie. Pniewy były zarządzane bardzo profesjonalnie, ale w Brunszwiku zastałem zupełnie inny świat. Warunek był jeden – Eintracht nie chciał za mnie płacić. Na szczęście mój tata miał bardzo dobry kontakt z Krzysztofem Sieją. Udało się porozumieć i mogłem przenieść się do Niemiec. Warunki, jakie mi zaproponowano, nie były rewelacyjne. Początkowo je odrzuciłem, ale w drodze powrotnej pomyślałem, że to szansa, by pokazać się na rynku w barwach szanowanego klubu. Stwierdziłem: tata, zawracamy, przyjmuję to. Co ciekawe, grałem tam na zasadzie wypożyczenia, jak zresztą w każdym kolejnym niemieckim klubie. Oficjalnie byłem piłkarzem Opału Pniewy. To był taki wielkopolski odpowiednik Pogoni Konstancin prowadzonej przez Janusza Romanowskiego. Nie chciano mnie sprzedawać „za frytki”, ale nikt nie robił mi żadnych problemów. Grałem tam, gdzie chciałem, za co bardzo dziękuję panu Krzysztofowi, bo bywały różne sytuacje.
Po sezonie w Brunszwiku trafił pan do VfB Oldenburg, gdzie stworzyła się mała, polska kolonia. Grali tam między innymi Wiesław Cisek, Krzysztof Zając, w późniejszych latach pojawiali się kolejni polscy piłkarze. Było dzięki temu łatwiej funkcjonować na co dzień?
I tak, i nie, ale to wyjaśnię za chwilę. W Eintrachcie naszym trenerem był Szwed Jan Olsson. Miał trochę specyficzne podejście. Klub chciał mnie wypożyczyć na kolejny sezon, dostałem naprawdę bardzo dobrą propozycję. Do momentu choroby, która mnie rozłożyła na kilka tygodni, spisywałem się więcej niż przyzwoicie. Trener nie zgodził się jednak, bym został w klubie na takich warunkach, jakie zaproponował mi zarząd. Wydawało mu się, że ma tak silną pozycję, ale po dwóch miesiącach wyleciał z klubu. Niemniej jednak dopiął swego i nie podpisałem tak dobrej umowy. Po meczu z Oldenburgiem, który rozegrałem w barwach Eintrachtu, porozmawiałem z Krzyśkiem Zającem. Pytał, co planuję po sezonie. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, co ze mną będzie. Krzysiek, który zaczął pełnić funkcję asystenta trenera, zaproponował mi przenosiny do Oldenburga. Postanowiłem z tego skorzystać.
I tam, już po pierwszym sezonie, mógł się pan cieszyć z awansu na zaplecze najwyższej klasy rozgrywkowej.
Plan zakładał awans w dwa lata, jednak osiągnęliśmy to szybciej. Wygraliśmy baraż z Borussią Berlin, wówczas bardzo bogatym klubem. W Berlinie padł remis 1:1, w rewanżu padł taki sam rezultat, po bramce zdobytej z rzutu karnego przez naszego bramkarza, Hansa-Joerga Butta. W dogrywce wyszliśmy na prowadzenie, a w ostatniej minucie słynny później sędzia Markus Merk podyktował „jedenastkę” dla Borussii. Piłka po strzale wpadła do siatki, ale arbiter kazał powtórkę. Tym razem futbolówka trafiła w słupek i udało nam się awansować. Na rynku w Oldenburgu szalało kilkanaście tysięcy mieszkańców. Piękny czas. Po awansie, na początku sezonu, złapałem kontuzję stawu skokowego. Do zespołu dołączyłem w połowie rundy jesiennej, w naszym zespole znaleźli się też Janek Urban i Darek Szubert. I tutaj – wracając do funkcjonowania na co dzień – chyba było nas za dużo. Niestety, tak już jest, że im więcej Polaków znajdzie się w jednej szatni zagranicznego zespołu, tym więcej jest między nimi kłótni. Gdy było nas dwóch, wszystko było w porządku. Gdy zrobiło się pięciu, pojawiły się niesnaski. Zresztą, drużyna po awansie została mocno przebudowana, nie było w niej już takiego charakteru. Dołączyli do zespołu Serbowie, kolejni Polacy, Duńczyk, Czech… W większości to byli bardzo dobrzy piłkarze, o wysokich umiejętnościach, ale nie potrafiliśmy stworzyć drużyny. Nie zdołaliśmy się utrzymać i wróciliśmy na trzeci poziom.
Nie było pokusy, żeby zmienić środowisko?
Miałem propozycję ze strony pana Włodzimierza Lubańskiego, by przenieść się do belgijskiego KSC Lokeren. W tym samym czasie przychodził na świat mój syn, więc nie chciałem się po raz kolejny przeprowadzać. Wolałem zostać na miejscu, tym bardziej, że klub też mnie chciał. Rozegrałem więc jeszcze jeden sezon w Oldenburgu, ale nie udało się awansować. Promocję wywalczył Hannover 96, mający w składzie między innymi Geralda Asamoaha i Otto Addo.
Dzielił pan szatnię z wspomnianym już Hansem-Joergiem Buttem. Już wtedy zapowiadał się na tak dobrego bramkarza?
To generalnie bardzo ciekawa postać. Hans-Joerg miał o dwa lata młodszego brata, Henninga, który pełnił rolę rezerwowego. Pochodzili z bardzo bogatej rodziny, ich ojciec prowadził firmę zatrudniającą około trzech tysięcy pracowników. Po nich natomiast nie było zupełnie widać, że mają jakąś kasę. Bardzo skromne chłopaki, Hans-Joerg jeździł jakimś starym, zdezelowanym Volkswagenem Garbusem. Hans był wyrzeźbiony i opakowany mięśniami jak gladiator. Zawsze imponował skocznością. Podczas jednego z obozów zrobiliśmy sobie konkurs skoku wzwyż. A ten wariat – piłkarz – pokonał poprzeczkę zawieszoną na 197 centymetrach! To był niesamowity rezultat jak na kogoś, kto się tym nie zajmuje na co dzień. Miał wielki talent do dziesięcioboju. Do tego świetnie strzelał rzuty karne. A co do umiejętności bramkarskich… Nie powiedziałbym, że to był jakiś „kocur”. W drugiej lidze grał fatalnie. Moim zdaniem było to jednak pokłosie kontuzji, zerwanych więzadeł. Hans był bardzo potrzebny i za szybko wrócił na boisko. Nie był gotowy do gry i popełniał mnóstwo błędów. Świetnie grał nogami, w sezonie, w którym awansowaliśmy, zdobył bodaj siedem bramek z rzutów karnych. Później trafił jako trzeci bramkarz do Hamburgera SV, gdzie skorzystał na kontuzjach rywali do miejsca w bramce, wskoczył między słupki i zaczął wielką karierę.
Do Polski wrócił pan w 1998 roku, podpisując umowę z Legią Warszawa. Nie było to dla pana, jako poznaniaka, problemem?
Moja żona jest warszawianką, jesteśmy razem już od ponad ćwierć wieku. Jak się okazuje, można to pogodzić. A wracając do Legii, tego samego dnia zadzwonili do mnie Roman Jakóbczak z Lecha Poznań i Władysław Stachurski, reprezentujący klub z Warszawy. Obaj złożyli mi propozycję kontraktu. Co więcej, obaj przedstawili identyczne warunki finansowe. Sercem było mi znacznie bliżej do Lecha, bo jako poznaniak byłem zakochany w Mirosławie Okońskim czy Henryku Miłoszewiczu. Po drugiej stronie znalazła się Legia, czyli zupełnie inny świat. Na korzyść Legii przemawiała stabilność finansowa i poważny sponsor w postaci firmy Daewoo, Lech natomiast był kompletnie niewiarygodny. Podczas pobytu w Niemczech przywykłem może nie do dużych pieniędzy, ale stabilizacji pod tym względem, regularności. Wybrałem więc ofertę Legii.
Tam chyba nie wszystko potoczyło się tak, jak by pan sobie wymarzył.
To prawda. Trafiłem tam w trudnym momencie, gdy trwał konflikt pomiędzy ówczesnymi trenerami, Jerzym Kopą i Stefanem Białasem. Na pewno nie pomogło to zarówno zespołowi, jak i mnie osobiście. Rozegrałem kilka spotkań u trenera Dariusza Kubickiego, ale szybko został zwolniony. Zawsze jednak angażowałem się w swoją pracę w stu procentach, nigdy nie odpuszczałem. Traktowałem swój zawód poważnie. Tym większe było moje zdziwienie, gdy w pewnym momencie na wniosek trenera Franciszka Smudy zesłano mnie do rezerw i w ogromnym stopniu obniżono wynagrodzenie. Niestety, miałem w kontrakcie zapis, który to umożliwiał i nic nie mogłem zrobić. Z klubem rozstałem się też w niezbyt miłych okolicznościach, rozwiązałem umowę za porozumieniem stron na pół roku przed jego zakończeniem. Zagrałem jednak w kilkunastu meczach, pewne wspomnienia pozostały. Jasne, chciałoby się więcej, ale może byłem nieco za słaby, a może nie miałem szczęścia.
Karierę kończył pan w Okęciu Warszawa.
Tak, po krótkim epizodzie w Odrze Opole zająłem się prowadzeniem własnego biznesu, ale nigdy nie traktowałem gry w piłkę „na pół gwizdka”. Dawałem z siebie wszystko, układając sobie powoli życie na przyszłość. Spotkałem kilku bardzo dobrych piłkarzy, jednak nie było szans, by awansować do II ligi. Dziś z futbolem styczność mam jedynie poprzez zaangażowanie w polskie grono kibiców FC Barcelona, skupionych wokół strony FCBarca.com, których serdecznie pozdrawiam. Mam jednak to szczęście, że udało mi się spokojnie przejść z życia piłkarskiego do tego pozaboiskowego. Radzę sobie bez problemów i z tego mogę być zadowolony.
Rozmawiał Emil Kopański
Fot. 400mm.pl