Aktualności
[WYWIAD] Leszek Iwanicki: Odmówiłem generałowi milicji
Pochodzi pan z Warszawy, zaczynał grać w piłkę w Polonezie, klubie istniejącym przy Fabryce Samochodów Osobowych. Przejście do Legii, największego klubu w stolicy, było marzeniem?
Wręcz przeciwnie. Nie było wymarzone, ale przymusowe. Choć najpierw niewiele brakowało, bym grał nie w wojskowym klubie, ale w milicyjnej Gwardii Warszawa. Wtedy to był duży i ważny klub. Grał tam na przykład Dariusz Dziekanowski. Jako zawodnik Poloneza zostałem wezwany do generała milicji. Wziął mnie na rozmowę i zaproponował, że zamiast iść do wojska, dwa lata spędzę w Gwardii. Nie będę musiał nosić munduru, ale nic więcej nie zaproponował. A ja już trochę swoją wartość znałem i powiedziałem, że służba służbą, ale to za mało. „Ale co ty chcesz, chłopcze?” – zapytał. „Ciesz się, że nie będziesz skoszarowany!”. Powiedziałem, że chce mnie też Legia i skoro nic nie proponują więcej, to ja dziękuję. Nie była to rozmowa, która przekonałaby mnie do Gwardii.
Także trafił pan do Legii.
Tak, ale najpierw do przysięgi byłem w jednostce w Siedlcach. Na początku stycznia 1981 roku byłem już z zespołem, ale tylko w drugiej drużynie. Zmieniło się to po objęciu Legii przez Kazimierza Górskiego. Od przyjścia tego wielkiego trenera zaczęły się lepsze czasy dla mnie. To on mi pozwolił zadebiutować w pierwszej lidze. I u niego grałem naprawdę dużo. To była wielka postać, a ja jako młody chłopak bardzo chciałem się przed nim pokazać. To był świetny fachowiec, bardzo rzeczowy i co powiedział, to się zwykle zgadzało. Dużo się u niego nauczyłem. Był jednak krótko. Po skończeniu służby zasadniczej zostałem wezwany, tym razem do pułkownika, i Legia zaproponowała, bym został zawodowym żołnierzem. Najpierw na rok, bym przekonał się, czy chce. Zgodziłem się i zostałem plutonowym. Za trenera Górskiego przyszedł jednak Jerzy Kopa i zaczął ściągać swoich ludzi. Usłyszałem od niego wprost, że muszę szukać sobie nowego klubu.
Motor Lublin akurat wtedy awansował do pierwszej ligi…
... a trenerem był Lesław Ćmikiewcz, który za moich czasów w Legii był asystentem pana Górskiego. Rozpoczął samodzielną prace w Motorze i wywalczył awans. Zadzwonił i zapytał, czy chcę do niego przyjść. Znaliśmy się, więc bez problemu się zgodziłem, tym bardziej że w Legii byłem niechciany. Razem ze mną przyszedł też Zbigniew Kakietek. I pamiętam debiut, historyczny mecz Motoru w pierwszej lidze. Na trybunach 25 tysięcy kibiców, a to był stadion żużlowy i fani siedzieli nawet na trawnikach, tak chcieli zobaczyć inaugurację. Rozbiliśmy Śląsk Wrocław 3:0 i byliśmy liderem. Ja i Kakietek strzeliliśmy po golu. Ogromna euforia.
W Motorze został pan królem strzelców, choć 14 zdobytych goli nie robi aż tak dużego wrażenia.
To prawda, ale przecież ja nie byłem napastnikiem, tylko środkowym ofensywnym pomocnikiem. Zresztą tych goli mogło być więcej, ale zmarnowałem trzy czy cztery rzuty karne. A potem doznałem kontuzji. Graliśmy z Lechią w Gdańsku, było 1:1, czułem, że coś się dzieje z kolanem. Był rzut karny, wziąłem piłkę i nie strzeliłem. Poszedłem pod prysznic, wracam, a kolano spuchnięte i nie mogę iść. Pół roku męczyłem się przez tę kontuzję. W Lublinie byli bardzo ze mnie zadowoleni. W wieku 26 lat zostałem nawet honorowym obywatelem tego miasta. Bardzo duże wyróżnienie dla takiego młodego chłopaka.
Przeszedł pan jednak do Widzewa. Legendy krążą o tym jak ówczesny prezes tego klubu Ludwik Sobolewski przyjeżdżał namawiać zawodników, by przyszli do jego drużyny. Tak było też w pana przypadku?
Tak, mieszkałem wtedy na Ochocie w Warszawie i trzy razy do mnie przyjeżdżał. Taką czarną wołgą. Ostro negocjowaliśmy. Motor dawał mi nawet więcej, ale prezes Sobolewski mówił, że zaraz tego klubu nie będzie w pierwszej lidze, a w Widzewie będę grał o mistrzostwo i w europejskich pucharach. Dużo obiecywał, ale, co ważne, słowa dotrzymywał. Dogadaliśmy się i potem pojechał do Lublina, by mnie kupić. Nie kosztowałem tyle co Dziekanowski, za którego Widzew zapłacił 21 milionów złotych, a potem Darkowi to wypominano z trybun, ale podobno około 6 milionów. Dostałem też talon na poloneza, a to było już coś. Pojechałem do fabryki pod Lublinem, wszedłem na halę, gdzie je montowali i mówią do mnie: „Wybieraj!”. To wziąłem pomarańczowego i w 1987 roku go dostałem. Zagrałem też w europejskich pucharach. Pamiętam mecze z austriackim LASK Linz. To już jednak nie był tak mocny Widzew jak na początku lat 80. Jak przychodziłem do tego klubu, to właśnie odchodził Włodzimierz Smolarek, jedna z legend klubu i reprezentant Polski.
W międzyczasie na pół roku wyjechał pan do Korei Południowej. Dość niecodzienny, nawet teraz, kierunek dla polskiego piłkarza.
Właściwie to nawet nie wiem, skąd ta propozycja się pojawiła. Ofertę dostałem ja i Tadeusz Świątek z Widzewa. Miałem już 30 lat i pomyślałem, że przydałoby się coś odłożyć. We dwóch było raźniej i się zdecydowaliśmy. Nie mogłem tam się zupełnie dostosować, klimat mi nie pasował i się męczyłem. Tadek za to odnalazł się znakomicie. Grał na forstoperze i był najwyższy w zespole. Ja, choć mam 172 cm, to też byłem wyższy od Koreańczyków. Za to oni byli bardzo szybcy i non stop zasuwali na boisku. Zacząłem w podstawowym składzie, ale szybko z niego wypadłem. Zdobyliśmy mistrzostwo z moim małym udziałem, ale wielkim Świątka. Pod koniec listopada już wiedziałem, że wracam. Koreańczycy byli mi jednak winni pieniądze. Obiecali, że oddadzą, a jak jeszcze podeślę im jakiegoś piłkarza, to dodatkowo zapłacą za polecenie. Wróciłem do Łodzi, a mieszkałem w jednym bloku z Witkiem Bendkowskim z ŁKS. Zaproponowałem mu wyjazd, on się zgodził, ale ja żadnych pieniędzy nie zobaczyłem. A nie było tego wcale mało, bo co miesiąc było odkładane 1000 dolarów i miało być na koniec wypłacone. Czyli około 5-6 tys. dolarów straciłem. Cóż, wtedy czasy były inne. Teraz udałoby się je odzyskać.
Wrócił pan do Łodzi, a tymczasem Widzew zaraz spadł do drugiej ligi.
Miałem wtedy oferty z innych klubów i rozmyślałem, czy odejść. Prezes namawiał mnie, bym został, bo oni chcą po roku wrócić do pierwszej ligi. Obiecywał, że skład zostaje właściwie taki sam, warunki finansowe też, tylko grać i wygrywać. Udało się awansować, ale nie było łatwo. Walka trwała do samego końca, a ostatni mecz w Wałbrzychu z Zagłębiem musieliśmy wygrać. Długo był remis i dopiero w końcówce strzeliliśmy na 2:1. Euforia była ogromna, bo do Wałbrzycha pojechał mnóstwo kibiców Widzewa. Na rękach nas nosili.
I od razu po powrocie do I ligi Widzew zakwalifikował się do europejskich pucharów. Chyba na swoje nieszczęście, bo zagrał z Eintrachtem Frankfurt…
Mecz u siebie nie zapowiadał klęski w rewanżu. Prowadziliśmy 2:0, a Marek Koniarek miał idealną sytuację na 3:0. Z takim wynikiem rewanż wyglądałby na pewno inaczej. Pytam się go po meczu: „Koniu, dlaczego strzeliłeś z całej siły, choć stałeś 6 metrów od bramki?”. Odpowiedział: „Chciałem walnąć petardę, zamknąłem oczy i kropnąłem”. Niestety, trafił prosto w Uliego Steina, a bramkarz Eintrachtu nawet nie zdążył zareagować. Skończyło się 2:2. Pojechaliśmy na rewanż i dostaliśmy jakieś bardzo dziwne koszulki. Wyszliśmy na rozgrzewkę, a we Frankfurcie lało. Po chwili wszystko nasiąkło, a rękawy były dłuższe niż nasze ręce. Wyglądaliśmy jak sieroty. Do szatni wchodzi Marek Woziński, asystent trenera Władysława Żmudy i mówi: „Świetnie wyglądaliście na rozgrzewce, oni nic nie robili, dłubali w nosie i się trochę powyginali.” I dodał, że widział ich najlepszego pomocnika na trybunach Uwego Beina, który pił piwo i mamy się nie martwić. Tymczasem do przerwy przegrywaliśmy 0:6, a w drugiej połowie Bein wszedł na boisko i strzelił gola. Skończyło się 0:9 i śmiali się z nas, że to nowy kierunkowy do Łodzi.
Kilka dni później spokojnie wygraliście 2:0 z Legią. Jak to możliwe?
To między innymi zasługa… Janusza Wójcika. Był na meczu we Frankfurcie i wracał z nami samolotem. W swoim stylu powiedział: „Teraz my przyjeżdżamy na Widzew. Może dziewięciu nie strzelimy, ale cztery czy pięć to władujemy”. To nas mocno zabolało. Po tej porażce prezes Sobolewski zdecydował, że dostajemy dodatkowy dzień wolny, choć przecież zaraz był mecz w lidze. Mówił, byśmy odpoczęli i sprężyli się na Legię. Kiedy weszliśmy na boisko, stadion był pełny. Kibice przyszli, by pokazać, że są z nami. Daliśmy z siebie wszystko, wygraliśmy 2:0 i w ten sposób podnieśliśmy się z kolan.
Niemniej ważne od meczów z Legią są dla kibiców w Łodzi derby.
Bardzo dobrze pamiętam jedno z tych spotkań, które zakończyło się remisem 3:3. W ciągu siedmiu minut padły cztery gole. Ja strzeliłem chyba z 30 metrów z rzutu wolnego Andrzejowi Woźniakowi. Czasem wracam wspomnieniami do tych meczów i oglądam w internecie.
Był pan specjalistą od rzutów wolnych. Podobno trzeba je dużo trenować, a do tego lepiej jak ma się małą stopę.
Od młodego chłopaka zostawałem po treningach i ćwiczyłem rzuty wolne. Już w seniorach w Polonezie pozwalali mi je wykonywać. Krzysztof Surlit, były zawodnik Widzewa, miał małą stopę i potężne uderzenie. Ja noszę buty rozmiaru 40,5 i rzeczywiście chyba małą stopą można lepiej podkręcić piłkę.
Podobno po odejściu z Widzewa jesienią 1993 roku grał pan w Szwecji, Francji, Austrii i Szwajcarii. Jak to możliwe?
Byłem tylko w Szwecji i Szwajcarii. To pomyłka. Wyjazd do Szwecji okazał się niewypałem. Pojechałem tam na testy z Januszem Kudybą, z którym znałem się z Motoru. To był dobry napastnik z niezłymi warunkami fizycznymi. Były dużo biegania, toporny styl i mało techniki. Trening był tak ciężki, że o mało płuc nie wyplułem. Sparing wygraliśmy, Janusz strzelił dwa gole z moich podań. Wybrali jego, ale grał tam tylko pół roku. Poleciałem do Szwajcarii, do Urania Genève Sports, którego trenerem był Mirosław Tłokiński z Widzewa. To była druga liga, broniliśmy się przed spadkiem, ale w ostatnim meczu wygraliśmy 3:1. Strzeliłem dwie bramki i się utrzymaliśmy. Rozmawialiśmy o przedłużeniu umowy. Mirek był tłumaczem i powiedział, że wszystko jest dogadane. Pod koniec roku szykowałem się do wylotu, bilety kupione, a Tłokiński dzwoni i mówi, że klub upadł. A Szwajcarzy, podobnie jak Koreańczycy, byli mi winni pieniądze.
I też nie udało się ich odzyskać?
Szwajcarów uważa się za takich słownych, ale nic z tego. Oni nie chcieli mnie nawet puścić do Polonii Bytom za darmo, bo karta zawodnicza należała do nich. Musiałem znowu tam polecieć razem ze śląskimi działaczami, by załatwić transfer. Obiecywali, że spłacą zadłużenie, ale nie odzyskałem kilku tysięcy franków.
W wieku 34 lat znów grał pan w Polsce. Tym razem w Polonii Bytom.
Jej trenerem był Paweł Kowalski, z którym znałem się z Widzewa. Zażartował, że jak ja nie przyjdę, to będzie musiał ściągnąć Maradonę. Nie miałem wyjścia.
Kolejne przystanek to RKS Radomsko, którego właścicielem był Tadeusz Dąbrowski.
A trenerem był Marek Woziński, kolejny znajomy z Widzewa. RKS chciał awansować rok po roku i razem weszliśmy do drugiej ligi. Prezes Dąbrowski sam uwielbiał grać w piłkę, znał bolączki piłkarzy i wiedział jak zaradzić. Jeździliśmy codziennie z Łodzi do Radomska i z powrotem. To 200 km. Z benzyną nie było problemu, bo Dąbrowski był właścicielem stacji i zajazdu przy drodze krajowej nr 1. Był bardzo operatywny. Kiedyś okazało się, że nie przyjechał autokar, którym mieliśmy jechać na wyjazd. W mig załatwił cztery busy i dojechaliśmy na to spotkanie. Grałem tam dwa lata i nawet wybrano mnie sportowcem roku w Radomsku.
W Marko Walichnowy prezesem był właściciel ubojni. Tam pan wytrzymał rok.
Bardzo nie chcieliśmy jeździć do prezesa po wypłaty, bo jego biuro było tuż przy tej ubojni. Odgłosy były bardzo niemiłe. Warunki finansowe były jednak dobre. A do tego dostawaliśmy wałówkę. Po 15 kg mięsa i wędlin.
W 2001 roku w wieku 42 lat trafił pan jeszcze do Piasta Gliwice.
To były początki budowy drużyny, która kilka lat później [w 2008 roku] doszła do ekstraklasy. Wtedy działacze trochę oszczędzali i chcieli, bym przyjeżdżał w czwartek, trenował dwa dni, rozgrywał mecz i wracał do Łodzi. Mi to nawet pasowało. Stadion wtedy był mizerny, ale już wtedy były plany jak wybudować nowy. Nam udało się wtedy awansować do trzeciej ligi, a Piast dopiął swego. Nie dość, że ma nowy stadion, gra w ekstraklasie, to jeszcze zdobył mistrzostwo. Wielkie gratulacje.
Zaliczył pan też dwa mecze w reprezentacji Polski w 1987 roku.
Wcześniej grałem w reprezentacji olimpijskiej prowadzonej przez Zdzisława Poddedwornego i nawet byłem jej kapitanem. Grali tam między innymi Piotr Piekarczyk, Mirek Dreszer, Andrzej Rudy, Marek Leśniak czy Leszek Pisz. Rywali mieliśmy trudnych, bo między innymi Danię i Niemcy. I awans przeszedł nam tuż koło nosa. Z Niemcami prowadziliśmy na Stadionie Śląskim, ale straciliśmy gola w ostatniej minucie. W seniorach zadebiutowałem przeciwko Finlandii. Graliśmy na stadionie ROW Rybnik, jednym z nielicznych wtedy z podgrzewaną murawą. Potem wystąpiłem jeszcze w eliminacjach do mistrzostw Europy z Cyprem. Zmieniłem Dziekanowskiego, który nie chciał zejść z boiska. Wcześniej doszło też do takiej sytuacji, że podczas odprawy trener Wojciech Łazarek podawał skład i mówi, że z numerem 10 zagra Mirek Okoński. Dziekanowski wstał i powiedział, że to on będzie grał z tym numerem i tak się stało. Teraz to byłoby nie do pomyślenia.
Który klub darzy pan największym sentymentem.
Widzew i Motor. W każdym z tych klubów dołożyłem cegiełkę od siebie. Najgorzej wspominam te zagraniczne wyjazdy. Nie dość, że były krótkie, niewiele się udało zarobić, a do tego jeszcze nie oddali wszystkich pieniędzy. Jestem pod wrażeniem tego, co się dzieje na Widzewie. Trzeci poziom rozgrywek, a stadion pełen ludzi. To niesamowite. Kibicuje im, by awansowali. Brakuje mi też derbów Łodzi. Choć nie życzę źle ŁKS, to może już w przyszłym sezonie znów zagrają przeciwko sobie.
Co pan robił po zakończeniu kariery?
Mieszkałem w Łodzi, ale wróciłem do Warszawy. Pracowałem trochę w transporcie, ale teraz głównie się leczę. Za mną już jedna operacja biodra i czekam na drugą. Jestem też dziadkiem, mam wnuka i wnuczkę, więc chciałbym być sprawny, by trochę się nimi zająć.
Rozmawiał Andrzej Klemba
fot. widzew.com