Aktualności
[WYWIAD] Jarosław Nowicki: Osiągnięć nikt mi nie odbierze
Wystąpił pan czterokrotnie w reprezentacji Polski, ale podobno zaczynał pan od… gimnastyki. Ile w tym prawdy?
Sto procent. Rzeczywiście, zaczynałem od sekcji gimnastycznej Zawiszy Bydgoszcz i muszę się pochwalić, że miałem już w tej dyscyplinie całkiem niezłe osiągnięcia. Trenowałem ją nieco ponad pięć lat. Treningi są dwa razy dłuższe, niż te piłkarskie. W Polsce i tak były stosunkowo krótkie, bo trwały zazwyczaj około trzech godzin, podczas gdy w Niemczech czy Rosji mogą trwać nawet do sześciu-ośmiu. Nad wszystkim czuwał trener Józef Karniewicz, a w naszej sekcji był choćby mistrz Europy Andrzej Szajna. Była to zatem mocna paczka. Sam robiłem salta, podwójne śruby. Cały czas ciągnęło mnie jednak do piłki.
Zaczął pan treningi piłkarskie dosyć późno.
Tak, bo między trzynastym a czternastym rokiem życia. Trudno mi było wymigać się od gimnastyki, ale cały czas próbowałem. Trener sekcji gimnastycznej mocno o mnie walczył. Pewnego razu nie pojechałem na Spartakiadę, bo miałem drobny uraz, który nie pozwalał mi ćwiczyć na przyrządach. W piłkę mogłem jednak grać, więc to wykorzystałem. Gdy gimnastycy wrócili z zawodów, ja byłem już na obozie z piłkarzami. Byli na mnie nieco zdenerwowani, bo inwestowali w moje szkolenie, ale to był rok 1974. Kraj ogarnął piłkarski szał na fali sukcesu kadry. Nie mogli mnie zatrzymać. Poważne granie zacząłem na drugim poziomie rozgrywkowym, mając siedemnaście lat. Po awansie do ekstraklasy na nasze mecze przychodziło po kilkanaście tysięcy kibiców, trybuny pękały w szwach. Dla nastolatka była to niesamowita frajda.
Gdy w końcu dotarł pan do seniorów Zawiszy, trafił pan na postać bardzo kolorową – trenera Wojciecha Łazarka.
Tak, już wtedy miał swoje powiedzonka, urodzony gawędziarz. Do tego absolutny pasjonat piłki nożnej, kochał to, co robił. Całe dnie przesiadywał na stadionie. Dla niego najgorszy był brak zaangażowania ze strony zawodnika. Nienawidził cwaniaków, dla których impreza była ważniejsza niż trening. Dla młodych chłopaków był za to świetnym trenerem, poświęcał nam mnóstwo czasu. Gdy wchodziłem do zespołu seniorów, był już po kilku stażach w klubach niemieckich. Dużo z nich wyciągnął, każde jego zajęcia były bardzo ciekawe.
Wówczas w rodzimej ekstraklasie występowała cała śmietanka polskiej piłki, nie było łatwo. Jakie były pańskie pierwsze odczucia?
Tak, wtedy nikt nie mógł wyjeżdżać z kraju do zagranicznych klubów. Takie rzeczy zdarzały się absolutnie wyjątkowo. Gdyby było to możliwe tak, jak teraz, mielibyśmy przedstawicieli w największych europejskich drużynach. Z drugiej strony, dzięki temu miałem okazję mierzyć się z fantastycznymi piłkarzami. Zresztą, gdy później trafiłem do ŁKS Łódź, grałem w jednym zespole z Jankiem Tomaszewskim czy Mirkiem Bulzackim.
Bardzo szybko przeżył pan świetną przygodę, czyli bardzo udany udział w młodzieżowym mundialu.
Mimo że zacząłem grę w piłkę dość późno, robiłem postępy i byłem powoływany do juniorskich reprezentacji Polski, pojechałem na kilka zagranicznych turniejów. Pewnym ukoronowaniem występów w kadrach młodzieżowych był udział w mistrzostwach świata do lat 20, rozgrywanych w 1979 roku także w Japonii. W kadrze Argentyny brylował wtedy Diego Maradona. Było widać, że będzie z niego fenomenalny piłkarz. Został uznany najlepszym zawodnikiem całego turnieju, a w meczu z nami trafił do siatki raz. Ostatecznie dotarliśmy tam do półfinału, gdzie przegraliśmy z ZSRR 0:1. W meczu o trzecie miejsce zremisowaliśmy z Urugwajem, ale w rzutach karnych lepsi okazali się rywale.
Do Japonii powrócił pan dwa lata później, by zaliczyć debiut w kadrze seniorskiej.
Na tournée miała wówczas pojechać pierwsza reprezentacja, ale trener Antoni Piechniczek zrezygnował z udziału. Do Azji poleciała więc kadra młodzieżowa, prowadzona przez Waldemara Obrębskiego, przyjmująca wówczas rolę pierwszej. Wzmocniło nas kilku bardziej doświadczonych zawodników, jak choćby Mirek Okoński. Wystąpiłem wówczas w czterech meczach, uznanych oczywiście za oficjalne, w których zdobyłem jedną bramkę. Wiadomo, była to nieco rezerwowa ekipa, ale według przepisów mam na koncie cztery spotkania w kadrze A. Tego nie pozwolę sobie odebrać.
Jak oceni pan ówczesny poziom japońskiego futbolu? Nasza drużyna wygrała przekonująco wszystkie cztery mecze.
Japońscy piłkarze sprawiali dobre wrażenie, grali całkiem nieźle, ale tylko od pola karnego do pola karnego. Wyszkolenie techniczne stało u nich na wysokim poziomie, ale gdy zbliżali się do naszej „szesnastki”, nie do końca mieli pomysł, co dalej. My natomiast dość bezlitośnie wykorzystywaliśmy stwarzane sytuacje.
Niedługo po debiucie w kadrze narodowej przeniósł się pan z Zawiszy Bydgoszcz do ŁKS Łódź. To, że miał pan już na koncie grę w reprezentacji, miało wpływ na ten ruch?
Już w lidze prezentowałem się przyzwoicie. Byłem uznawany za jednego z najzdolniejszych piłkarzy młodego pokolenia, znajdowałem się w wielu plebiscytach na wysokich pozycjach, grałem regularnie w młodzieżowych kadrach. Miałem oferty z kilku klubów, w tym z Szombierek Bytom, w których widział mnie trener Hubert Kostka. ŁKS wybrałem, bo ścigało mnie już wojsko, więc zdecydowałem się na przenosiny. W Łodzi spotkałem kolejnego, po Wojciechu Łazarku, barwnego szkoleniowca, czyli Leszka Jezierskiego. Był przedstawicielem starej szkoły, liczyła się głównie motoryka. Zawsze byłem typem szybkościowca, a tego typu treningi zabijały takich zawodników. Myślę, że obecni piłkarze nie wytrzymaliby takiego reżimu. Okres przygotowawczy był niesamowicie trudny. Siłownia, piłki lekarskie, interwały w lesie… Trzeba było mieć organizm konia. W 1979 roku trener Jezierski zdobył z Ruchem Chorzów mistrzostwo Polski i chyba miał przekonanie, że wystarczy po prostu powtórzyć treningi. Bywało, że przez kilka tygodni nie widzieliśmy piłki. Nie czułem się najlepiej, chyba to był jedyny klub w mojej karierze, w którym nie do końca się odnalazłem. Chciałem odejść, a okazja nadarzyła się przy okazji zainteresowania ze strony ŁKS Dariuszem Bayerem. Doszło więc do „wymiany” pomiędzy ŁKS a Jagiellonią Białystok.
Jak wkomponował się pan w białostocki klimat?
Całkiem nieźle. Złapałem trochę piłkarskiej świeżości. Gdy odpuściło mi „zadżumienie” po treningach w ŁKS, odpaliłem i w Białymstoku wielu zastanawiało się, jak to możliwe, że łodzianie odpuścili mnie tak łatwo. Do dziś jestem tam pamiętany, czułem się świetnie. Na drugim poziomie rozgrywkowym na mecze przychodziło nawet dziesięć tysięcy kibiców, a to był czas przed boomem na mecze „Jagi”. Po pewnym czasie odebrałem telefon z zapytaniem, czy nie chcę wrócić do Łodzi.
Do ŁKS pan nie wrócił, za to odezwał się stary znajomy, prowadzący Lechię Gdańsk.
Tak, upomniał się o mnie trener Wojciech Łazarek. Zdecydowałem się zerwać kontrakt z Jagiellonią, co poskutkowało półroczną dyskwalifikacją. Z perspektywy czasu tego żałuję, bo mam świadomość, że zawiodłem ludzi w Białymstoku. Trafiłem jednak do Lechii, w której niedługo później coś się popsuło. Były zapowiedzi wielkiej piłki, ale sponsorzy ostatecznie się wycofali i nic z tego nie wyszło. Chciałem wrócić do ekstraklasy i to mi się udało. Rozegrałem w Lechii trzy sezony na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, grałem z takimi zawodnikami jak Zdzisław Puszkarz czy Janusz Kupcewicz. Niestety, mimo to przeżyliśmy gorycz spadku z ligi w 1988 roku.
Ostatnie kilka lat kariery spędził pan w Australii. To dość nietypowy kierunek, dlaczego akurat tam?
Były ku temu dwa powody. Po pierwsze, w 1981 roku mistrzostwa świata U-20 odbywały się właśnie tam. Nie pojechałem tam wyłącznie dlatego, że urodziłem się w styczniu, a w turnieju mogli brać zawodnicy urodzeni w drugiej połowie roku. Wstąpiła we mnie pewna złość, powiedziałem wtedy do mojej ówczesnej dziewczyny: „Ula, my jeszcze kiedyś pojedziemy do tej Australii”. To była młodzieńcza fantazja, ale gdzieś w głowie to zostało. W kolejnych latach było bardzo trudno o zagraniczne wyjazdy, nawet z reprezentacją. Zdawało się paszporty w Centralnych Ośrodkach Sportu, czekało na akceptację… Tak samo było z transferami. W 1989 roku system komunistyczny powoli zbliżał się do upadku, ale wciąż jeszcze funkcjonował. Gdybym chciał wyjechać do klubu europejskiego, moją wartość musiałby wycenić COS. Miałem 28 lat, grałem trochę w lidze, w kadrach narodowych, więc pewnie ta kwota byłaby spora. Pomyślałem więc o Australii, kierunek wydał mi się atrakcyjny. Dostałem sygnał z Polonii Sydney, że ten klub byłby zainteresowany. Moje nazwisko podpowiedział redaktor Stefan Grzegorczyk. Zacząłem starania o zgodę na wyjazd, ale na początku jej nie otrzymałem. Miałem jechać na sześć tygodni, jako „guest player”, choć normalnie proponowano kontrakty na co najmniej dwa lata.
Skąd taka rozbieżność?
Wcześniej do tego klubu poleciał Krzysiek Gawara z Legii Warszawa. Dostał umowę, przywitano go z pompą, ale okazało się, że przybył z kontuzją. Jego pobyt był bardzo krótki i działacze trochę się zrazili. Nie chcieli już nikomu dawać kontraktu w ciemno. Rozbijało się więc o te sześć tygodni. Wszystko zależało od trenera Edmunda Zientary. Gdy mu powiedziałem, o co chodzi, odpowiedział: „Jarek, ja swoje wiem, do Australii nie wylatuje się z Polski tylko na sześć tygodni”. W końcu jednak udało mi się uzyskać zgodę z PZPN, parafował ją świętej pamięci Kazimierz Górski. Pomógł mi w tym trener Łazarek. Dostałem wizę właśnie na ten umówiony czas, ale prezentowałem się na tyle dobrze w pierwszych meczach, że zostałem na dłużej. Później przeniosłem się do Parramatta Eagles SC, gdzie wywalczyłem Puchar Australii. To był naprawdę dobry czas spędzony w przepięknym kraju.
Żal było wracać do Polski?
Nigdy nie starałem się o prawo stałego pobytu w Australii, choć mogłem. Zapewne bym ją dostał, ale zdecydowałem się wrócić i razem z tatą rozpocząć własny biznes, już w nowej Polsce, po transformacji ustrojowej. Do futbolu wróciłem dopiero po kilku latach. Pracowałem w różnych rolach – trenera, prowadziłem sklep sportowy, następnie zająłem się menedżerką. Dużo się nauczyłem, a z piłką nożną jestem związany do dziś. Działam w Sportisie Łochowo, wraz z Marcinem Krzywickim. Powoli budujemy ten zespół, patrzymy w przyszłość i choć wiemy, że potęgą nie będziemy, poziom III ligi jesteśmy w stanie osiągnąć.
Rozmawiał Emil Kopański
Fot. Archiwum prywatne Jarosława Nowickiego