Aktualności
[WYWIAD] Janusz Michallik: Dla mnie najlepszym klubem na świecie była Gwardia Warszawa
Już ponad 35 lat żyje pan w Stanach Zjednoczonych. Pamięta pan o polskiej piłce?
Oczywiście, że tak. Jestem kibicem trzech polskich klubów z tym, że dwa już nie istnieją, a trzeci balansuje na krawędzi przeżycia. Tata zaczynał grać w piłkę nożną w AKS Chorzów. Kiedyś to był wielki klub, ale teraz już go właściwie nie ma. Kolejny to Gwardia Warszawa, w którym stawiałem pierwsze poważne piłkarskie kroki. Tam też grał mój tata. Dla mnie to najlepszy klub na świecie, choć był milicyjny. A trzeci to Ruch Chorzów, który ostatnio jest w dużych tarapatach. Nie do uwierzenia, że tak nisko upadł.
Skąd takie uczucia do Gwardii?
W moich chłopięcych czasach miał niesamowitą pakę. Krzysztof Baran, Dariusz Wdowczyk, Dariusz Dziekanowski, Jerzy Kraska, Władysław Żmuda, Zbigniew Pocialik, Roman Jurczak, Ryszard Kielak czy mój tata. Podawałem piłki, jak wygrywali z Feyenoordem Rotterdam, Bologną czy Ferencvarosem Budapeszt albo jak mierzyli się z PSV Eindhoven. Dla mnie to było nieważne, że to był klub milicyjny. Jak jest się chłopcem i chce się grać w piłkę, to nie ma to znaczenia.
Pan też był blisko debiutu? Niektóre strony internetowe pokazują, że nawet zagrał pan w pierwszej lidze 10 spotkań w Gwardii…
To, niestety, nieprawda. Miałem 16 lat jak podpisałem pierwszy kontrakt, ale do gry były jeszcze daleko. Zresztą na mojej pozycji był Wdowczyk, to gdzie miałem szansę grać?! Oczywiście, trenowałem z pierwszą drużyną, ale grałem w rezerwach. Trener Aleksander Brożyniak wziął mnie nawet na obóz przygotowawczy. Mieszkałem w jednym pokoju z Maćkiem Szczęsnym i Piotrkiem Pocialikiem, synem Zbyszka. Trochę się potwierdziło, że bramkarze to pozytywni wariaci. W 1983 roku Gwardia spadła z ligi. Tata już wtedy grał w Stanach Zjednoczonych. Po tym jak skończył 30 lat mógł wyjechać i skorzystał z tego w 1975 roku. Ja zostałem w Polsce i trenowałem. W 1983 roku byłem pierwszy raz w USA, ale wróciłem. Miałem bowiem zaplanowany wyjazd w ramach GPS, czyli Gwardyjskiego Pionu Sportowego. Graliśmy turniej milicyjnych reprezentacji w Korei Północnej. W tej drużynie byli zawodnicy Wisły Kraków, Gwardii Warszawa i mniejszych klubów jak Gryf Wejherowo czy Gwardia Koszalin. Niesamowite wspomnienia, bo na naszych meczach było nawet 100 tysięcy ludzi. Oczywiście, było mnóstwo żołnierzy, ale i tak robiło to na nas wrażenie.
W końcu jednak dołączył pan do taty.
Tak, wyjechałem w 1984 roku. Tata miał już dokumenty, który pozwalały mu zostać na stałe. Grał tam w piłkę w lidze North America Soccer League, w tej samej, do której przyjeżdżały największe gwiazdy, jak Franz Beckenbauer, Pele, a z Polaków Stanisław Terlecki, którego też podziwiałem w Gwardii, oraz Żmuda. Mnie oczywiście też ciągnęło na boisko. Najpierw miałem grać w rozgrywkach halowych w Pittsburghu, w którym było sporo polskich piłkarzy, jak Zdzisław Kapka, Janusz Sybis, Piotr Mowlik czy wspomniany Terlecki. Poszedłem jednak do Cleveland Force, ale zerwałem wszystkie więzadła w kolanie. Nie było pewne, czy w ogóle wrócę do piłki. Ponad rok trwała rehabilitacja. Na mecze w lidze halowej czasem przychodziło po 18-20 tys. widzów. Piłka nożna miała jednak spore problemy, bo rozgrywki ligowe upadały. Tak było na przykład ze wspomnianą NASL. Jedna liga upadała, druga powstawała.
W 1991 roku zadebiutował pan w reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Wcześniej występował pan w reprezentacjach młodzieżowych Polski. Miał pan wątpliwości przy wyborze kadry?
To była połowa lat 80. XX wieku, kiedy wyjechałem. Wtedy nie było internetu, meczów w telewizji nie pokazywano tyle, co teraz. Nie było tak łatwo wsiąść w samolot i pojechać na drugą półkulę, by zobaczyć jak sobie radzę w lidze halowej. Dla mnie to więc nie była decyzja, czy gram dla USA, czy dla Polski. Nie miałem możliwości wyboru. Gdybym wtedy dostał sygnał z reprezentacji Polski, to nie wahałbym się ani chwili. Proszę sobie przypomnieć, że jak Przemek Frankowski zaczął grać w USA, to też słyszałem narzekanie, że jest tak daleko i jego przyjazd to kilkanaście godzin podróży, zmiany stref czasowych. Już w 1990 roku była szansa, bym zagrał w meczu przeciwko Polsce. Amerykanie wygrali wtedy w październiku w Warszawie 3:2. Jasiu Kowalski, trener polskiego pochodzenia tymczasowo prowadził kadrę USA i widział mnie składzie. Tyle że ja nie jeszcze nie miałem obywatelstwa i wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że zagram w tej reprezentacji. Na początku 1991 roku dostałem dokumenty i Bora Milutinović powołał mnie do kadry.
Zagrał pan w niej 44 razy. To spory dorobek, ale chyba zadrą jest, że nie znalazł się pan w kadrze na mistrzostwa świata, które w 1994 odbyły się właśnie w Stanach Zjednoczonych.
Spotkał mnie ogromny zawód. Losy ważyły się do końca. Byłem w gronie dwóch ostatnich zawodników, którym Milutinović powiedział, że nie pojadą. Nigdy właściwie nie wyjaśnił, dlaczego podjął taką decyzję. Dwa razy się spotykaliśmy, ale nie za bardzo wiedział, co mi powiedzieć. Przeszedłem z tą kadrą całą drogę od 1991 roku. Przed pierwszym meczem powołał ponad 30 zawodników na zgrupowanie w górach w Colorado. Większość była z reprezentacji, która grała w mundialu we Włoszech. Milutinović powiedział, że weźmie na mecz z Urugwajem osiemnastu, część pójdzie na trybuny, a resztę pożegna. Miałem nadzieję, że załapię się chociaż na trybuny, a zagrałem w podstawowym składzie. Dlatego ta decyzja, że nie zagram w mundialu w 1994 roku była dla mnie wielkim rozczarowaniem. Tym bardziej, że po mistrzostwach jeszcze mnie powołał na mecze z Trynidadem i Jamajką. Widzieliśmy się kilkanaście razy, ale nigdy nie wyjaśnił, dlaczego mnie nie wziął. Pewnie miał swoje argumenty.
Po mundialu powstała Major League Soccer. Liga, która w końcu przetrwała dłużej i bardzo rozwinęła się od 1996 roku. Pan rozegrał w niej trzy sezony. MLS to właśnie zasługa mistrzostw świata w 1994 roku?
W stu procentach. Na mundialu udało się zarobić duże pieniądze, które właśnie zostały zainwestowane w MLS. Żałuję, że tak późno doczekałem się zawodowej ligi. Szkoda, że nie miałem wtedy 22 lat, ale już 30. Liga miała ruszyć w 1995 roku, by jak najszybciej wykorzystać zainteresowanie związane z mistrzostwami świata. Podczas mundialu trybuny były pełne. Na mecze chodzili oczywiście nie tylko Amerykanie, ale mieszkający w Stanach Zjednoczonych na przykład Włosi czy Meksykanie, którzy kochają piłkę nożną. Amerykanie też ją pokochali. MLS wystartowała w kwietniu 1996 roku, a na nasz pierwszy mecz przyszło ponad 25 tys. widzów.
Najpierw MLS liczyła 10 zespołów, ale rozrosła się do 26, a w przyszłym roku mają dołączyć cztery kolejne drużyny.
Pod względem organizacji MLS jest w czołowej piątce na świecie. Naprawdę tu wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Liga jest popularna. Na większości spotkań frekwencja jest niemal maksymalna. Na mecze Los Angeles, Kansas czy Portland trudno dostać bilety. Trochę gorzej jest w Dallas czy New England, a to przede wszystkim dlatego, że stadiony są daleko od centrum. Nigdy nie zdarzyło się, by były problemy z pieniędzmi i wydaje mi się, że nie będzie. Nawet jak jakiś właściciel klubu nie był w stanie wypłacić pensji, a tak było w Tampie, to wtedy liga brała na siebie odpowiedzialność. Kiedyś graliśmy nie na swoich stadionach, a teraz prawie każdy klub ma swój obiekt. Liga działa dopiero 25 lat. Jakby ktoś na początku stwierdził, że tyle przetrwa, to powiedziałbym, że nie ma szans. Sam grałem chyba w sześciu różnych ligach. MLS rozwija się spokojnie i jest na coraz wyższym poziomie. Oczywiście, pewne rzeczy można robić lepiej, ale jak to w Stanach Zjednoczonych, system rozgrywek jest zamknięty. Nie ma spadków i awansów, tylko trzeba spełnić konkretne wymagania organizacyjne i finansowe.
I jest w niej coraz więcej Polaków. Kacper Przybyłko miał świetny poprzedni sezon. Teraz dołączyli Adam Buksa czy Jarosław Niezgoda.
Rzeczywiście, Przybyłko w poprzednim sezonie grał bardzo dobrze. Frankowski będzie coraz lepszy. W Chicago Fire zmienił się właściciel – nowy ma mnóstwo pieniędzy i chce szybko osiągnąć sukces. Klub ma być znów tak mocny, jak w czasach Piotra Nowaka, Jerzego Podbrożnego i Romana Koseckiego, kiedy zdobywali mistrzostwa. W poprzednim sezonie mieli problem z frekwencją, ale teraz wrócili na stadion w centrum miasta. Buksa trafił do New England Revolution, którego trenerem jest Bruce Arena. Z tego, co wiem, są z niego bardzo zadowoleni. O Niezgodzie na razie trudno coś powiedzieć, bo pamiętamy jego perypetie z przejściem badań medycznych, a potem jeszcze miał problemy z kolanem. Przemysław Tytoń jest w FC Cincinnati, czyli klubie, który w ubiegłym roku debiutował w MLS. Po słabym sezonie wszystko przekręcili do góry nogami. Jest nowy trener i trzeba poczekać, co się wydarzy.
Na razie trzeba poczekać co najmniej do 8 czerwca, bo z powodu epidemii koronawirusa, liga została zawieszona właśnie do tej daty.
Rozegrano tylko dwie kolejki i tak naprawdę wszystko jeszcze można zacząć od nowa. W Europie jest presja, by dokończyć rozgrywki, tu jej nie ma. Nie ma ciśnienia, by grać przy pustych trybunach, bo przecież piłka nożna jest dla kibiców. Tu nie chcą ryzykować, by zbyt szybko wrócić na boiska.
W Europie piłkarze godzą się na obniżkę zarobków. Jak jest w MLS?
Na razie cicho o tym. Piłkarze mają bardzo silna unią zawodniczą, coś jak związki zawodowe. Mogą być ostatnimi, którzy stracą pieniądze. Jeśli jednak dłużej nie będzie można grać, to pewnie jakieś kroki zostaną podjęte.
A pan nadal pracuje w ESPN?
Tak, jestem tam już od 25 lat i oczywiście zajmuje się piłką. Były zwolnienia, ale na razie przetrwałem. Ostatnio miesiąc właściwie przesiedziałem w domu. W radiu SiriusXM prowadziłem między innymi program o lidze angielskiej. Na razie jest dobrze, ale trzeba się spodziewać, że sytuacja może się zmienić.
Rozmawiał Andrzej Klemba