Aktualności
[WYWIAD] Jan Woś: Nie wyobrażałem sobie życia bez piłki
Ostatni oficjalny mecz Jan Woś rozegrał 25 września 2010 roku. Po kontuzji kolana, odniesionej podczas spotkania z Górnikiem Polkowice, pomocnik Odry Wodzisław już nie wrócił na boisko – Nie wyobrażam sobie życia bez piłki. Dlatego zostałem trenerem. Pracuję w III lidze i mam nadzieję, że po kursie UEFA Pro, który rozpocznę 12 lutego, wrócę do ekstraklasy – mówi Łączy Nas Piłka 43-letni wodzisławianin.
Czym w pana życiu była piłka nożna?
Była i nadal jest wszystkim. Gdy po przeprowadzce rodziców z Pacanowa, gdzie się urodziłem, do leżących w Beskidach Górek Wielkich, okazało się, że nie ma w nich boiska, wskakiwałem na rower i jeździłem 7 kilometrów do Nierodzimia. Tam była najbliższa drużyna trampkarzy, dlatego jestem wychowankiem Czantorii. W niej wypatrzył mnie trener Jan Grabiec, który odkrył też braci Stańków, czy Grześka Wisełkę i ściągnął nas do Odry Wodzisław. Gdy miałem 14 lat i chodziłem do ósmej klasy szkoły podstawowej zacząłem samodzielne życie, mieszkając w internatach i hotelach robotniczych. Przeszedłem więc przyspieszony kurs dorastania.
Który mecz z początków kariery najbardziej utkwił panu w pamięci?
Debiut w seniorach. Miałem wówczas 18 lat. Graliśmy na zapleczu ekstraklasy ze Ślęzą Wrocław, a ja byłem tak szczęśliwy, że wychodzę na boisko w podstawowej jedenastce, że zakładając buty nie popatrzyłem nawet w jakim są stanie. Włożyłem je i dopiero na murawie zorientowałem się, że... mają oderwaną podeszwę. Zamiast biegać stałem więc w miejscu myśląc tylko o tym, żeby korki nie zostały w trawie i po 30 minutach zostałem zmieniony. To był sezon 1992/1993, w którym spadliśmy z II ligi, a z drużyny odeszli wszyscy doświadczeni zawodnicy. Wtedy właśnie trener Franciszek Krótki, stawiając na młodzież, zbudował zespół, który od razu wywalczył awans. Tak powstały fundamenty drużyny, która w 1996 roku świętowała awans do ekstraklasy i grała w niej do 2010 roku.
Który sezon wspomina pan najmilej?
Ten pierwszy poza Odrą. Latem 2000 roku przeszedłem do Ruchu Chorzów i podczas tourne w USA zerwałem więzadła krzyżowe. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że to się stało w Chicago i tam miałem operację oraz początki rehabilitacji. Tam też wróciłem na kontrolę po trzech miesiącach zajęć pod okiem Jerzego Wielkoszyńskiego, ale najważniejsze było to, że zobaczyłem wtedy jak sportowiec powinien dbać o siebie. Na tej bazie właśnie wiosną 2001 roku rozegrałem w chorzowskim klubie 15 spotkań i strzeliłem 7 goli, zaliczając swój jedyny seniorski hat-trick w meczu z Groclinem. Nie wiem jednak, czy ktoś to w ogóle to zauważył, bo wtedy bohaterem dnia był Kuba Wierzchowski, odchodzący do Werderu Brema. On odbierał kwiaty i gratulacje, a reszta drużyny poszła do szatni. Przez następne półtora roku też grało mi się w Ruchu bardzo dobrze. W sumie w zespole „niebieskich” zdobyłem trochę bramek, choć nigdy nie byłem snajperem, bo moją specjalnością były asysty.
Jak pan oceni swój roczny pobyt w Grodzisku Wielkopolskim?
Trafiłem z Ruchu do drużyny, w której zdobyłem wicemistrzostwo Polski, zagrałem w europejskich pucharach oraz zarabiałem najlepiej w całej mojej karierze, ale ze sportowego punktu widzenia to był niewypał. Zagrałem tylko 12 razy w ekstraklasie, a stadiony Herthy Berlin i Manchesteru City podziwiałem z ławki rezerwowych. Dlatego z radością wróciłem do Wodzisławia i znowu grałem, asystowałem i strzelałem. Wtedy też rozegrałem najlepszy mecz w barwach Odry, bo w Białymstoku zdobyłem dwie bramki i byłem bliski trzeciego gola. Zwycięstwo było bardzo cenne, bo na wagę utrzymania. Grałem w Odrze aż do kontuzji, która oznaczała koniec kariery. Miałem wtedy 36 lat, a urazy łąkotki i więzadeł oznaczały długie leczenie.
Pożegnanie było więc bolesne?
Nawet nie, bo już czułem, że mój piłkarski czas mija. Śmiałem się gdy mówiono o mnie „żywa legenda Odry"”, a kibice dodawali... „ledwo żywa”. Ale to była prawda. Dlatego nie walczyłem już o powrót na boisko. Uznałem, że to dobry moment, żeby powiedzieć, że to już koniec. Ale nie wyobrażam sobie życia bez piłki. Dlatego zostałem trenerem. Pracuję w III lidze i mam nadzieję, że po kursie UEFA Pro, który rozpocznę 12 lutego, wrócę do ekstraklasy. Zdobyłem też na AWF we Wrocławiu u profesora Ryszarda Panfila dyplom menedżera sportu. Jestem więc przygotowany do pracy w środowisku piłkarskim na cały etat.
A co pan obecnie robi?
Łączę prowadzenie zespołu Pniówka Pawłowice z pracą. Zawsze marzyłem o tym, żeby zostać reprezentantem i zostałem. Jestem bowiem reprezentantem... handlowym firmy zajmującej się sprzedażą materiałów budowlanych, bo z pensji trzecioligowego półzawodowego klubu trudno byłoby zapewnić rodzinie utrzymanie. Cieszę się, bo zdobywam cenne doświadczenie. Wiem co znaczy przyjść na trening po całym dniu pracy i zdaję sobie sprawę, że trzeba dostosować plany treningowe do możliwości zawodnika, bo zajęcia na siłowni dla kogoś kto spędził dniówkę pod ziemią nie mają sensu.
Jakie jest pana trenerskie motto?
Moim trenerem w okresie gry w juniorach Odry był Jan Adamczyk, który później pracował też jako asystent Franciszka Smudy i Waldemara Fornalika. On zawsze powtarzał zawodnikowi: „mecz może ci nie wyjść, ale musisz zejść z boiska ze świadomością, że dałeś z siebie wszystko”. To jest także moja filozofia piłki nożnej. Przekazuję ją moim podopiecznym i mam nadzieję, że tak jak Marcin Brosz, który też zaczynał od zbierania doświadczenie w niższych ligach, przebiję się z nią i dzięki niej do ekstraklasy.
Ma pan następcę?
Zaczęliśmy z żoną od córek. 22-letnia Adrianna studiuje w Krakowie, a 18-letnia Agnieszka jest jeszcze co prawda z nami, ale już ma studenckie plany i też wybiera się pod Wawel. Najmłodszy jest Arek, który trenuje w MKP Odra Centrum Wodzisław i choć jest z rocznika 2004 chodzi na zajęcia ze starszymi o rok. Gra na prawej obronie. Możemy więc zacząć wyścig i sprawdzimy kto wyżej zajdzie, on jako zawodnik, czy ja jako trener.
Rozmawiał Jerzy Dusik