Aktualności
[WYWIAD] Jan Benigier. Z ławki dla bezrobotnych na podium olimpijskie
Pochodzi pan z Radomska, ale kojarzony jest przede wszystkim z innymi miastami.
Pierwsze piłkarskie kroki stawiałem głównie w Łodzi. Tam się okazało, że mam talent. Co jakiś czas grałem w różnych turniejach towarzyskich, na przykład turniejach przyjaźni, ale z czasem miałem już tego serdecznie dość. Nie chciałem wyjeżdżać z Radomska.
Dlaczego?
Dobrze się tam czułem. Z Radomska pochodzi Jerzy Sadek. Spotkaliśmy się kiedyś w Sieradzu na zgrupowaniu. On tam był z ŁKS-em Łódź, ja natomiast z reprezentacją województwa. Tłumaczył, że ludzie z Radomska powinni się trzymać razem i wspierać, że ja mam talent i mogę coś w piłce zawojować. Jestem jednak chłopak z Radomska, z ulicy, tak to sobie wówczas tłumaczyłem. Nie interesował mnie wielki świat. Ławka dla bezrobotnych, to był mój świat. Koledzy z Radomska napisali na jednej z ławek „ławka dla bezrobotnych”, tam było moje miejsce, jak też mojego brata. Koledzy, my z bratem i nasza ławka. Gdzie nam mogło być lepiej? W Łodzi zawsze trzeba było kogoś słuchać...
Gdy w końcu się już pan przełamał i ruszył do Łodzi, to jednym z pierwszych pana trenerów był Leszek Jezierski. Jakim był on szkoleniowcem, zwłaszcza w kontaktach z młodzieżą?
W Łodzi zacząłem występować w Łodziance, tam szefem był właśnie Leszek Jezierski. Strzelałem dużo goli. Grałem dość nietypową piłkę, bo pod siebie. Koledzy przyjmowali i podawali, a ja przyjmowałem futbolówkę i strzelałem. Z trenerem Jezierskim były jednak różne przygody. Trening często kończył gierką. Raz graliśmy w przeciwnych zespołach, nie szczędziliśmy sobie razów. Kolejni zawodnicy cierpieli, w końcu i trener po moim ataku ucierpiał. Wychodziłem z założenia, że jeżeli trener jest na boisku, to jest w roli zawodnika, więc traktujemy się na równych prawach.
Był pan niepokorny?
Po tym, gdy Hala Sportowa Łódź, z którą zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów, się rozpadła, trafiłem do Startu Łódź, do drugiej ligi. Stwierdzono, że Benigier nie chce iść do ŁKS, bo to wróg. Wówczas nie było łatwo. Mieszkałem przy boisku, a by tam dojść, trzeba było przejść koło parku na Bałutach. Łobuzeria miała tam swoje miejsce. Kto miał charakter, ten dawał sobie radę, nieraz jednak trzeba było coś im oddać. Ja też nieraz uciekałem, a było to 800 metrów sprintu, nieraz wracałem taksówką. Raz się jednak postawiłem, pobiłem jednego i drugiego, wtedy zostałem zaakceptowany. Potem już tylko dostarczałem bilety na mecze. Z kolei w hotelu, w którym mieszkaliśmy, koledzy głównie się zabawiali. Raz nie wytrzymałem, jednemu przywaliłem, spadł z balkonu na pierwszym piętrze. Na szczęście podłoże było miękkie. Awantura była duża, bo na drugi dzień był mecz. Rozstaliśmy się więc, a ja mogłem wrócić do klubu, do którego chciałem. Wiadomo, wybrałem Czarnych Radomsko. Brakowało mi kolegów. W barwach Czarnych zagrałem między innymi mecze ze Smoleńskiem, partnerskim miastem z Rosji, w rewanżu strzeliłem gola na wagę remisu. Za kontrakt kupiono telewizor do domu. Rano dogadano szczegóły, po południu telewizor już stał na półce.
Ten pański charakter zawsze dawał się we znaki?
Nie wiem, czy ja byłem taki niegrzeczny. W życiu nieśmiały. Jak się umówiłem z dziewczyną w kawiarni, a wstydziłem się wejść do środka, to półtorej godziny stałem na zewnątrz aż ona wyjdzie, bo inaczej wszyscy będą się gapić. Wchodząc na boisko byłem łobuzem, tak jak ci koledzy z Radomska. Różniliśmy się tylko tym, że ja nie piłem alkoholu. Ja nie mogłem, oni o to dbali. Mogłem kupić, przynieść im, ale sam nie mogłem pić. Oni nie pozwalali. Bo ja miałem talent i musiałem grać. Wygrałem z nimi turniej dzikich drużyn, byłem najmłodszy i najzdolniejszy. My pijemy, on będzie zdobywał bramki – z takiego założenia wychodzili. Gdy nawet grałem w trzeciej lidze w Radomsku, a był mecz ulica na ulicę, to musiałem przyjść i z nimi grać.
Klubem, z którym jest pan kojarzony przede wszystkim, jest jednak Ruch Chorzów.
Wszystko się zaczęło jeszcze w wojsku. Trafiłem do Zawiszy Bydgoszcz, miałem początkowo iść do Legii, ale trafiłem do wojska za brata, który był na poligonie w Drawsku Pomorskim. W wojsku mi się nie podobało. Zawisza grał w drugiej lidze, wszystkim płacili, tylko mnie i Tadeuszowi Gapińskiemu nie, my byliśmy jedynie za żołd. Wtedy ogólnie wojsko to nie była fajna rzecz. Ja chciałem trafić do cywila, udawałem, że mam uszkodzoną łękotkę, że nie będę już grał. Po jednym meczu WSW musiało po mnie przyjechać do rodzinnego domu, bo sobie przedłużyłem czas wolny. Dogadałem się w końcu, w międzyczasie poznałem faceta, który załatwiał zawodników do śląskich klubów. Ruch, Górnik, Piast Gliwice, GKS Katowice. Zgłosił się również Lech Poznań, bo miał wyłożyć kasę za to, bym wyszedł z wojska. W cywilu wróciłem jednak do Radomska i na drugi dzień byłem już w drodze na Śląsk. Tak, by nie wrócić do jednostki.
Trafił pan do Chorzowa, ale właściwie nawet o tym nie wiedział.
Myślałem od początku, że jadę do Gliwic. Wjechaliśmy na Cichą samochodem marki Warszawa. Ja wyszedłem na trening, po zajęciach miałem się dowiedzieć czy zostaję. Sądziłem, że jesteśmy na Piaście, tego słynnego napisu na trybunie Ruchu, jak podjechaliśmy pod same drzwi, po prostu nie widziałem. Na treningu trochę dziwnie to wyglądało, tak jakby inni nie umieli grać w piłkę. Obok stał ówczesny trener Ruchu, Michal Vican. Najpierw ćwiczenia, potem gierka. Ja grałem swoją, uliczną piłkę. Dryblowałem, z piłką czekałem aż mnie zaatakują, zabawowo. Drugi trener Ruchu, Hubert Pala, wyrzucił mnie więc z boiska. Siedziałem z boku, ktoś podszedł spytać, jak się nazywam i czemu nie gram. Odpowiedziałem, że jestem lepszy. Vican tylko słuchał. W końcu poszedłem do szatni, nikt mnie nie zatrzymywał, przebrałem się i poszedłem na dworzec. Tam dopiero zobaczyłem, że jestem w Chorzowie. Potem wmówiłem sobie, że na bocznym boisku Ruchu trenował Piast. Tuż przed przyjazdem pociągu przybiegł drugi trener Ruchu, poproszono mnie do klubu. Zwrócono mi koszty podróży, dowiedziałem się, że trenuję z „Niebieskimi”. Porozmawiałem z Vicanem. Nie bardzo wiem o czym gadał, bo mówił po słowacku, rozumiałem jedynie, bym nie udawał wielkiego piłkarza. Ja sobie jednak swoje myślałem, co on mi będzie tłumaczył. Dostałem pieniądze za podróż, w Zawiszy takich nie widziałem przez miesiąc, byłem przekonany, że dalej już będę w moim Radomsku, niczego mi tam nie brakowało. Za kilka dni przyjechali przedstawiciele Ruchu z wiadomością, że klub chce mnie wykupić.
Ruch lat siedemdziesiątych to jedna z najmocniejszych ekip w historii polskiej piłki klubowej. Również wiele znaczyła na arenie międzynarodowej.
Pamiętam nasze mecze w europejskich pucharach, chociażby z niemieckim Wuppertaler SV, jesienią 1973 roku w Pucharze UEFA. Na wyjeździe byłem w pokoju ze Stefanem Heriszem. Przed meczem przyszli przedstawiciele rywali, zaproponowali bym już został w Niemczech. Wozili mnie samochodem po okolicy, pokazali hotel, w którym miałbym się zatrzymać. Szukali mi korzeni niemieckich, znaleźli takowe, ale nie miałem zaufania. W dniu meczu również przyszli, tyle że się z nami układać. Na meczu miało być kilkadziesiąt tysięcy kibiców. Ruch może przejść, ale dajcie nam wygrać – mówili. Pierwsze spotkanie w Chorzowie wygraliśmy 4:1. Wstępnie się zgodziliśmy, ale chcieliśmy mieć wszystko pod kontrolą. Pierwsi strzeliliśmy, cały czas prowadziliśmy swoją grę. Skończyło się naszą porażką 5:4. Miejscowi kibice wpadli na boisko po końcowym gwizdku, a my awansowaliśmy. Wiedzieliśmy, że prezes płaci nam jedynie za przejście dalej, a nie za wygrany mecz. Od Niemców dostaliśmy radia i inne gadżety. Wie pan co myślę? Że byliśmy wówczas naprawdę mocni. Zespół niemiecki prosił, by nie przegrać... Kibice do teraz niektóre nasze mecze mocno pamiętają. Saint Etienne rok później w ćwierćfinale Pucharu Europy, 1/4 finału Pucharu UEFA z Feyenoordem. W tym pierwszym pojedynku zabrakło dwóch bramek. Wygraliśmy u siebie 3:2, a mogliśmy 4:0. Nie wiem czemu straciliśmy te dwie bramki... Mogliśmy wówczas zdobyć Puchar Europy.
Wyjazdowy mecz z drużyną z Francji okupił pan blisko roczną pauzą.
Zachorowałem na żółtaczkę. Po meczu policja szybko odwiozła mnie do hotelu. Klub o to zadbał. Nawet pierwszy sekretarz KC PZPR był u mnie w szpitalu, a minister Ryszard Trzcionka załatwił przez ambasadę amerykańską tabletki i zastrzyki, które wcześniej stosowali jedynie komandosi. Jak jechałem do sanatorium do Długopola, to miałem całą aptekę lekarstw ze sobą. Nie wytrzymałem jednak długo i uciekłem, a w Chorzowie zbyt wcześnie wyszedłem na boisko. Przygotowywano bowiem transfer Joachima Marxa do Lens, bez mojego powrotu klub nie godził się na jego wyjazd. Na badaniach o mało bym nie spadł z roweru, ostatecznie prawie cały sezon miałem z głowy. Teraz wątrobę mam powiększoną o kilka palców.
Z Ruchu wyjechał pan dopiero w latach osiemdziesiątych. Oferty były jednak dużo wcześniej.
Wiele w Ruchu znaczył prezes Trzcionka. Fajny człowiek, ale wiele trzeba było u niego wywalczyć... szantażem. Toczyliśmy nieraz bardzo męskie i trudne rozmowy, ale swoje dostałem. Zablokował jednak mój transfer do Widzewa. Zatrzymała mnie na rondzie w Katowicach milicja, zabrała prawo jazdy i odstawiła do ministerstwa hutnictwa. Tam prezes Ruchu cały transfer zablokował. Miałem już przygotowane mieszkanie w Łodzi. Po 30 latach PKO przysłało wiadomość, bym sobie odebrał wkład, który Widzew wtedy wpłacił na to lokum. Do Lecha Poznań również nie odszedłem, mimo propozycji. Poszedł Romuald Chojnacki. W latach 80-tych wyjechałem do Belgii. Szybko mnie tam złapał stan wojenny i działacze proponowali belgijskie obywatelstwo. Nie przyjąłem, bo uważam, że już raz uciekłem z Polski. Z Radomska na Śląsk (śmiech).
Ma pan także w swojej kolekcji medal olimpijski.
Tych meczów w reprezentacji mogło być jednak więcej. Przed mistrzostwami świata w 1974 roku rywalizacja była bardzo zacięta, podobnie dwa lata później. Przed olimpiadą puściłem wieść, że będę grał w Legii, może również to miało znaczenie na moje notowania. Ale trzeba przyznać, że rywalizacja w ataku reprezentacji Polski w tamtych latach była bardzo silna. Grało dwóch lub trzech, a siedmiu lub ośmiu kandydowało. Ja byłem bardzo szybki. Kiedyś na 100 metrów startowałem z Grzegorzem Lato, bo on również był mocny w tym zakresie. Na pierwszych trzydziestu metrach nie widziałem, gdzie Grzesiek został, ale z czasem mnie dogonił.
Jak wspomina pan sam turniej olimpijski?
Trener Kazimierz Górski był uczciwy. Przed Montrealem powiedział, że wszyscy zagrają, każdy dostanie szansę, ale największe zaufanie ma wobec tych, z którymi zaczynał reprezentacyjną karierę. Reszta jest, by uzupełniać tę drużynę. Zapowiedział też, że bez względu na wynik, to jego ostatni turniej. Wielką pracę wykonał wtedy trener Andrzej Strejlau.
Pan w turnieju IO zagrał w jednym spotkaniu, z Iranem (3:2), ale miał także inne obowiązki…
Prawie po każdym meczu byłem losowany na kontrolę antydopingową. Sędzia techniczny brał jednego zawodnika, raz to Lesław Ćmikiewicz, raz Jan Tomaszewski, czy jeszcze ktoś inny, a z losowania niemal zawsze Benigier. Każdy wiedział co ma robić w takiej sytuacji. Pozostali zawodnicy przepakowywali nasze torby, zabierali nam sprzęt, my natomiast wypijaliśmy 1-2 piwa, tak by szybko przejść kontrolę. 30-40 puszek wnosiliśmy w torbach do wioski, wtedy tego nikt nie kontrolował. Na turnieju byliśmy od początku do końca, więc było co wspominać. Moim marzeniem było pojechać na wodospad Niagara. Miałem koleżankę hostessę, która załatwiła samochód i razem pojechaliśmy. Było wiele niespodzianek. W wielkim domu towarowym poznałem jego właściciela. Okazał się nim żyd z Radomska. W środku lata dał mi prezent. Był to kożuch. A od wojewody dostałem talon na malucha. Takie to były czasy.
Rozmawiał Tadeusz Danisz
FOT: 400mm.pl, archiwum prywatne JB