Aktualności

[WYWIAD] Jacek Bayer: Debiut w reprezentacji doceniłem dopiero po latach

Specjalne17.02.2017 

Jacek Bayer jako pierwszy w historii zawodnik Jagiellonii Białystok dostąpił zaszczytu występu w reprezentacji Polski. Był to o tyle ciekawy przypadek, że „Jaga” występowała wówczas na drugim poziomie rozgrywkowym. – Sądziłem, że jadę na zgrupowanie w nagrodę za to, co pokazywałem w II lidze, o grze nawet nie śmiałem myśleć. Nie spodziewałem się nawet, że znajdę się w osiemnastce meczowej. To już był szok, co dopiero, gdy trener kazał mi się rozgrzewać – opowiada. W długiej rozmowie z Łączy Nas Piłka wspomina najpiękniejsze momenty swojej kariery.

Skąd wziął się Pański przydomek „Duży”?

Dla odróżnienia, bo w Jagiellonii grało dwóch Bayerów. Darek do najwyższych nie należał, stąd naturalnie stał się „Małym”, a ja „Dużym”. Wśród publiczności, a nawet dziennikarzy tak się utarło i zostało do dziś. Co ciekawe, wiele osób pytało mnie, jak to możliwe, że ja i Darek urodziliśmy się w odstępie zaledwie pięciu miesięcy. Wyjaśniam więc, że nie jesteśmy rodzonymi braćmi – to naszych ojców łączy takie właśnie pokrewieństwo, nie nas. Częściowo przydomek wziął się też z gry, bo zawsze moją domeną była gra w powietrzu.

Do pierwszego zespołu Jagiellonii wchodził Pan jako nastolatek, ale szybko przeniósł się do Gwardii, by odbyć służbę wojskową. Jak wspomina Pan tamten czas?

Faktycznie, w trzeciej lidze debiutowałem jako młodziutki chłopak. Gdy nadszedł czas służby wojskowej, trzeba było się zastanowić. Odsłużyłem ją w Wojskach Ochrony Pogranicza i zdecydowałem, że lepiej będzie występować przez ten czas w Gwardii, występującej w III lidze. Dziś mogę powiedzieć, że to był z mojej strony bardzo dobry krok. Po pierwsze, grając w piłkę zaliczałem też obowiązek militarny, byłem ponadto cały czas w domu. Po drugie, mogłem dzielić szatnię z kapitalnym napastnikiem, jakim był Piotrek Sieliwonik. Mnóstwo się od niego nauczyłem. Zbierałem pierwsze piłkarskie szlify, coś tam też się strzelało… Po zakończeniu służby w 1986 roku wróciłem do Jagi.

Przeskok był duży?

Miałem bardzo ciężko, przyznam szczerze. W zimę pojechaliśmy na trzy obozy przygotowawcze, głównie żeby biegać. Jeździliśmy na nie autobusami miejskimi, szkoda, że nie musieliśmy jeszcze kasować biletów (śmiech). Dziś to nie do ogarnięcia, ale takie były ówczesne białostockie realia. Po pierwszym obozie, jeśli się nie mylę w Wiśle, chciałem wrócić do Gwardii. Czułem się może nie tyle szykanowany przez trenera, ale co chwila dostawałem szpile. „Król strzelców z PTTK” (Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze – przyp. red.) – taka przylgnęła do mnie ksywka. Mnie jako młodego chłopaka to nieco bolało, więc pojawił się moment zwątpienia. Działacze Gwardii sondowali, czy jest szansa na mój powrót, ale Jagiellonia mnie jednak nie wypuściła. Dopiero na ostatnim obozie w trzech sparingach zdobyłem cztery bramki i coś drgnęło, uwierzyłem w siebie.

Zaczął się triumfalny marsz Jagiellonii ku pierwszej lidze, przy kilkudziesięciu tysiącach widzów na każdym domowym meczu.

To był fenomen Białegostoku. W tej chwili Jagiellonia ma piękny stadion, ale takiej frekwencji, jak wtedy, już na nim nie osiągnie. 30 tysięcy fanów na każdym meczu, nogi same niosły. Wiadomo, na innych stadionach też zjawiało się zazwyczaj kilkanaście tysięcy osób, ale to, co działo się u nas, było nieosiągalne, mimo naszego ówczesnego „dożynkowego” obiektu. Ludzie uwierzyli, że możemy osiągnąć coś historycznego, więc przyjeżdżali na mecze czym się dało, nawet saniami. A zimy były potężne – gdy zaczynaliśmy rundę wiosenną, zdarzało się, że za linią były trzymetrowe zaspy śniegu.

Dzielił Pan szatnię między innymi z Dariuszem Czykierem. Jak Pan go wspomina z boiska?

Byliśmy razem w Jagiellonii od samego początku, od juniorów, choć Darek był dwa lata młodszy. Niesamowity talent, dostrzegalny na pierwszy rzut oka. Bardzo kreatywny chłopak, stworzony do gry w środku pola. Później próbował sił w pracy trenerskiej, ale przydarzyły mu się życiowe zakręty. Wychodził z nich, aby zaraz znów znaleźć się na wirażu. To bardzo przykre, ale niestety, nie jest to odosobniony przypadek.

Swoją drogę odnalazł za to Cezary Kulesza. Spodziewał się Pan, że po kilkunastu latach będzie tak ważną postacią w Białymstoku?

Pamiętam Czarka z boiska. Był niesamowicie pracowity, waleczny. Nie było mu łatwo, bo mieliśmy wówczas bardzo silny zespół. Troszkę jednak dzięki swojej zawziętości pograł. Już wtedy miał głowę do interesów. Szukał możliwości stworzenia czegoś nowego. Zbierał pieniądze, żeby zakładać światła w strażackich remizach i przerabiać je na dyskoteki. Każdy się trochę podśmiewywał, ale okazało się to strzałem w dziesiątkę. Teraz swój talent organizacyjny przenosi na Jagiellonię, będąc prezesem klubu. Wprowadził pewność i stabilizację, wykonując fantastyczną pracę. Budżet z roku na rok rośnie, w składzie pojawiają się młodzi zawodnicy, choć brakuje mi odgrywania bardziej znaczącej roli przez wychowanków. Mam nadzieję, że będzie coraz lepiej.

U Marka Citki też dostrzegał Pan wielki talent już wtedy, gdy stawiał pierwsze kroki w seniorskim futbolu?

Marek był bardzo specyficzny. Wydawał się takim „człapakiem”, dość nietypowo ustawiał nogi, ale miał niesamowity zmysł do dryblingu, niekonwencjonalnych zagrań. Marek, Jacek Chańko, Daniel Bogusz wchodzili do zespołu jako bardzo młodzi chłopcy, pamiętałem, jak wcześniej podawali piłki na meczach. Marek miał swoje pięć minut, gdy Polską zawładnęła „Citkomania”. Szkoda, że wykończyły go kontuzje. Był bardzo blisko podpisania kontraktu z Blackburn Rovers. Niestety, nie wyszło.

Jeszcze w barwach II-ligowej Jagiellonii zdążył Pan zadebiutować w reprezentacji Polski. To musiało być dla Pana wyjątkowo silne przeżycie.

Oczywiście, że tak! W sezonie, gdy awansowaliśmy do I ligi, a mnie przypadł w udziale tytuł króla strzelców, na meczach obserwował nas trener Wojciech Łazarek. Chłopaki grali w reprezentacjach młodzieżowych, wzbudzali więc zainteresowanie. Szansę występu w seniorskiej kadrze dostałem jednak ja. I to od razu z wysokiego „C”, bo był to mecz eliminacji mistrzostw Europy przeciwko Cyprowi. Pamiętam, że Jarek Michalewicz, Darek Czykier i Andrzej Ambrożej w tym samym czasie jechali na mecz kadry młodzieżowej. Zazdrościłem im tego, że będą razem, a ja zostanę sam.

Nie do końca sam – Włodzimierz Smolarek, Dariusz Dziekanowski, Jan Urban, Jan Furtok… To tylko nieliczne z wielkich postaci, które Pan zastał na zgrupowaniu.

Nie znałem ich wcześniej osobiście, bo wchodziłem do kadry jako zawodnik drugoligowy, nawet nie mieliśmy okazji spotkać się na murawie. To było dla mnie ogromne przeżycie. Dotarłem na zgrupowanie w środku nocy, miałem pociąg prosto po meczu w Radomiu. Nie mogłem spać, jechałem bardzo podminowany. Drugim debiutantem był wtedy Robert Warzycha, z którym trafiłem do pokoju. Dzięki temu, że byliśmy w podobnej sytuacji, było trochę łatwiej. Starsi zawodnicy przyjęli nas bardzo w porządku. Wiadomo, „grupa śląska” funkcjonowała trochę z boku, ale oni zawsze chodzili swoimi ścieżkami. Wspaniale wspominam za to Mirka Okońskiego, grającego wówczas w Bundeslidze.

Solidna ekipa, a tymczasem dostał Pan szansę debiutu.

Sądziłem, że jadę na zgrupowanie w nagrodę za to, co pokazywałem w II lidze, o grze nawet nie śmiałem myśleć. Nie spodziewałem się nawet, że znajdę się w osiemnastce meczowej. To już był szok, co dopiero, gdy trener kazał mi się rozgrzewać. Graliśmy na stadionie Lechii, który nie należał do największych, ale utrzymywał się bezbramkowy remis z Cyprem, który do potęg nie należał, zresztą w tej kwestii wiele się nie zmieniło. Łatwiej byłoby debiutować, gdybyśmy prowadzili. Siadło mi to trochę na psychice, minuty uciekały, ciągle 0:0, kibice zaczęli się niecierpliwić… Miałem swoją sytuację, ale nie udało się jej niestety wykorzystać, uderzyłem nad poprzeczką. Jeden mecz w reprezentacji doceniłem dopiero po latach, wtedy byłem załamany wynikiem. Gdybyśmy wygrali choćby minimalnie, może jeszcze dostałbym szansę. Nie udało się, ale mam na koncie mecz eliminacyjny. Piękne wspomnienia, których życzę każdemu piłkarzowi. Dziś nie zastanawiam się już nad tym, czy mogłem zagościć w tej kadrze na dłużej. Byłem typowym środkowym napastnikiem, wtedy to nie do końca funkcjonowało w taktyce, ale radziłem sobie całkiem nieźle.

To zaowocowało późniejszym transferem do Widzewa Łódź.

W pierwszej lidze może nie grałem zbyt wiele, ale w ciągu trzech sezonów zdobyłem prawie 30 bramek, to raczej nie jest wielki powód do wstydu. Miałem swoje pięć minut i wiem, że ich nie wykorzystałem. Inna sprawa, że były to inne czasy, brakowało menedżerów. W Widzewie nie czułem się najlepiej, chciałem wracać do domu… Cóż, było, minęło. Trzeba przejść nad tym do porządku dziennego.

Wcześniej miał Pan też okazję wylecieć z kadrą do lat 23 do Indii. W Polsce szaro i smutno, a nagle trafił Pan do kraju pełnego koloru.

To jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień. Pamiętam, że z Jagiellonią mieliśmy zgrupowanie w Nowym Targu, gdzie zmagaliśmy się z siarczystym mrozem. Kilka dni później byłem już w Indiach, gdzie temperatura sięgała 40 stopni. To była wielka, piłkarska przygoda. Zobaczyłem też wiele ciekawych rzeczy związanych z kulturą czy postępem. Nie brakowało zaskoczeń, choć z ośrodka nie wyjeżdżaliśmy zbyt często. Murawa na stadionie przypominała mączkę ziemną z Wimbledonu, niż piłkarskie boisko. Stawiano wtedy maszty oświetleniowe, co robiło spore wrażenie. Ludzie na linach, wciągający potężne stalowe elementy… Wcześniej tego nie widziałem.

Dziś trwają rodzinne przepychanki, oczywiście z przymrużeniem oka, kto zrobił większą karierę – Pan czy Dariusz?

Nie, absolutnie. W ogóle nie poruszamy tego tematu. Ja zagrałem w reprezentacji, Darek za to więcej grał w pierwszej lidze, trafił do Legii Warszawa, występował za granicą. Fajnie, że mamy co powspominać. Wypracował mi bardzo dużo bramek, była standardowa droga do bramki – „Mały” do „Dużego” i gol.

Obecnie prowadzi Pan IV-ligową Spartę Augustów. Jako trener bywał Pan dość surowy, kiedyś powiedział „Mam zespół bez charakteru”.

Czasami przychodzą mecze, w których brakuje woli walki i zaangażowania na takim poziomie, jakiego oczekuje trener. Bywa, że trzeba wstrząsnąć zespołem, dobierając mocniejsze słowa. Niezależnie od tego, jaką drużynę prowadzę, na jakim poziomie, oczekuję postępu. Nie można zachwycać się wygranymi meczami i nimi ciągle żyć. Konieczne jest stawianie kolejnych kroków.

Rozmawiali Jacek Janczewski i Emil Kopański

Fot. Sparta Augustów

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności