Aktualności
[WYWIAD] Grzegorz Bronowicki: Kopalnia ukształtowała mój charakter
Niedawno bohater boju eliminacji ME 2008 z Portugalią w Chorzowie, Grzegorz Bronowicki, wystąpił w ekipie JKS Jarosław w spotkaniu trzeciej ligi z Karpatami Krosno. Był to tylko epizod, gdyż 14-krotny reprezentant Polski stwierdził, że na dłuższą metę nie jest w stanie dojeżdżać na treningi oraz mecze z Łęcznej do Jarosławia. I że obawia się też o swoje zdrowie. – Z marszu w tej klasie rozgrywkowej nie da się pewnych kwestii oszukać – mówi Grzegorz Bronowicki, którego z udziału w finałach EURO 2008 wyeliminowała kontuzja.
Finały Mistrzostw Europy we Francji zbliżają się szybkimi krokami. Po latach nie żałuje pan swojej absencji na takim turnieju w Austrii i Szwajcarii przed 8 laty?
Grzegorz Bronowicki: Wtedy na pewno mną to poruszyło, ale przyjąłem to do wiadomości, bo liczyłem, że zagram w kolejnym wielkim turnieju. Szczerze mówiąc często myślę o Austrii, ale nie było sensu bym blokował komuś miejsce w kadrze nie będąc pełni przygotowanym. Zabrakło mi trochę czasu do dojścia do dyspozycji. Nie zapomnę rozmowy z Bogusławem Kaczmarkiem i Leo Beenhakkerem gdy usłyszałem, że nie jadę na mistrzostwa. Zabolało, ale przecież nie da się oszukać zdrowia. Szkoda, bo fajnie byłoby mieć Euro w CV.
Kiedy przyjechał pan na mecz JKS Jarosław kibice rozpoznali od razu bohatera pamiętnego starcia z Portugalią w Chorzowie?
Chyba tak, a przyjęto mnie bardzo sympatycznie. Dałem się namówić na JKS, lecz już na miejscu przekonałem się, że wejść z marszu w rytm meczowy nie jest prostą sprawą. Może grałbym w następnych spotkaniach, ale troszkę zawiodłem się na niektórych osobach, a i sam nie miałem ciśnienia. Trochę szkoda mi było czasu na dojazdy, tym bardziej, że mam własne życie, a w nim przede wszystkim dzieciaki, którymi chcę się zajmować.
Dlaczego gość, który w październiku 2006 w Chorzowie zatrzymał Cristiano Ronaldo, nie podbił Europy?
Urazy, kontuzje, złe leczenie w Serbii, wiele czynników. Decyzja o wyjeździe do Crveny Zvezda okazała się pochopna.
Nie miał pan wtedy ofert z Niemiec, Anglii, Włoch?
Tylko zapytania, a Serbowie wyłożyli za mnie 850 tysięcy euro, bo liczyli na zarobek po finałach Mistrzostw Europy. Mnie też skusiła perspektywa walki o Ligę Mistrzów, która zakończyła się fiaskiem. Pechowo stracona bramka w końcówce meczu z Glasgow Rangers zamknęła Crvenie drogę do raju, a ja zaraz po tym doznałem kolejnego urazu. Ciężko tam było się wyleczyć, bo trenowaliśmy na boiskach o koszmarnych nawierzchniach, na niektórych nawet nie widziało się swoich butów – tak były zakurzone. Z jedną kontuzją się uporałem i zaraz doznawałem kolejnej. Opieka medyczna stała wówczas w Crvenie na fatalnym poziomie, w porównaniu do nas to był trzeci świat.
Źle się pan czuł w Belgradzie?
To pozytywne miasto, ale tęskniłem za żoną i dzieckiem, w trakcie leczenia kolejnych urazów nie miałem co ze sobą zrobić. Kilka dobrych meczów jednak zaliczyłem, między innymi w derbach Belgradu. Przekonałem się jak fanatyczni są tamtejsi kibice. Dziś z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że trzeba było wtedy poczekać do EURO 2008, przygotować się do tej imprezy w Legii i potem spróbować podbić Zachód.
Dziś trudno sobie wyobrazić by nasi piłkarze przenosili się z Polski do Serbii.
Tam piłkarze zarabiają po 10-20 tysięcy euro, ale nie miesięcznie, tylko rocznie. Derby Belgradu, Crvena kontra Partizan, to inny świat, na pozostałe mecze nie przychodzi dużo kibiców, przestarzałe stadiony i słabe wyniki i rozłamy w kadrze Serbii dopełniają obraz kryzysu. Trochę to dziwi, bo Serbowie są niesamowicie utalentowani sportowo, a w piłce nożnej kuleje u nich organizacja.
Crvena Zvezda uregulowała panu wszystkie zaległe należności?
Nie zamknęliśmy tematów podatkowych, ale zajmują się tym w moim imieniu odpowiedni ludzie. Zabolało mnie, że klub już po moim odejściu kolportował takie plotki, że Bronowicki robił źle to czy tamto, szkoda nawet o tym mówić. Gdy byłem zawodnikiem Crveny działacze ciągle powtarzali mi, że jestem super, a jak odszedłem i domagałem się tego co zarobiłem, to najchętniej by mnie zniszczyli.
Wróćmy do kadry. 14 meczów z orłem na piersi to dla pana bilans zadowalający?
Nie spodziewałem się, że 26 maja 2008 – tak, pamiętam tę datę – w Niemczech rozegram swój ostatni mecz dla Polski. Rywalem była wówczas Macedonia, a ja już rozgrywałem w głowie potyczki z Euro – z Niemcami, Austrią i Chorwacją. Po Macedonii Leo Beenhakker powiedział mi, że następnego dnia na zgrupowaniu odpoczywam. Niestety, odnowił mi się uraz łąkotki. To też pewnie efekt treningów jakie zaaplikował nam w Crvenie słynny Zdenek Zeman. Jemu nie można było powiedzieć, że coś się nie jest w stanie zrobić, każdy był wrzucany do tego samego wora. Zaciskałem zęby, pracowałem, a potem cierpiałem. No i straciłem Euro…
Nie mógł pan uniknąć chociaż części kontuzji?
Zawsze grałem bez kalkulacji, na niesamowitej ambicji, ale pewnie niektóre urazy można było leczyć skuteczniej. Nie wszystko zależało ode mnie.
Czyli zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że miał pan intensywną, lecz stosunkowo krótką karierę?
Biorąc pod uwagę liczbę urazów i tak nie mogę narzekać. Sam popełniałem błędy. Po zakończeniu przygody z Crveną Zvezdą byłem już spakowany na wyjazd do Jagiellonii Białystok, ale zdecydowałem, że dojdę do dawnej formy u siebie, w Łęcznej. Siadłem wówczas psychicznie. Na pewno też więcej można było wycisnąć z okresu w Legii. Dziś człowiek żałuje, gdy widzi nowy obiekt na Łazienkowskiej. Gra na takim to prawdziwa przyjemność.
Jest trochę tak, że kiedy polski kibic wspomina tamten mecz z Portugalią, od razu na myśl przychodzi mu Bronowicki?
Jako się tak utarło. Ale ludzie pamiętają nie tylko mnie, bo wszyscy wtedy grali rewelacyjnie, choćby drugi boczny obrońca, Paweł Golański. Aż mi się wierzyć nie chce, że Pawła przesunięto do rezerw Górnika Zabrze. Swoje lata ma, ale niedawno poszedł do Targu Mures, zagrał w Europie, a po powrocie do ojczyzny spotkała go taka przykrość. A wracając o meczu z Portugalią na Stadionie Śląskim – nawet jak ja o nim zapomnę, zawsze mi ktoś przypomni. Najczęściej syn, dla którego ikoną jest Cristiano Ronaldo. A gdy wielki CR7 grał przeciw tacie, to dostał nawet „dziurkę”. On już od tego czasu rozegrał setki ważnych spotkań, teraz znowu z Realem Madryt dostał się do finału Ligi Mistrzów i bije kolejne rekordy, w klubie i reprezentacji.
A jak wytłumaczy pan swój świetny występ wtedy przeciw Portugalii?
Czułem wsparcie Leo Beenhakkera, który zaraził mnie wiarą we własne możliwości. I nie bał się mocno na mnie postawić. Roznosiła mnie energia, a udany początek spotkania jeszcze mnie nakręcił. Dołożyłem swoją cegiełkę do awansu i gdy przyszło mi oglądać mecz na Euro z Niemcami, aż się świeczki w oczach zapaliły. Nie pojechałem na tamte finały, ale wierzę, że jako kibic stawię się we Francji z moim synem, na razie jestem na etapie poszukiwania biletów.
Kadra Adama Nawałki będzie na mistrzostwach cierpieć jak drużyna Leo Beenhakkera przed ośmioma laty?
Wtedy nie wyszedł nam z Niemcami, a z Austrią wygraną zabrała dziwna decyzja Howarda Webba. Teraz nie wolno popadać w hurraoptymizm i trzeba uważać na Irlandię Północną, bo choć potencjałem nam ustępuje wyraźnie, jest groźna i nieprzyjemna. Niech eliminacje mundialu w RPA będą przestrogą. Pamiętam z czasów Beenhakkera Adama Nawałkę, który pracował wtedy w jego sztabie i dużo rozmawiał z zawodnikami, udzielał rad, wskazówek. Dziś to selekcjoner, który stworzył silny zespół, z piłkarzami z bardzo mocnych klubów. Biało-czerwoni są zdolni zajść daleko we Francji. Tak szczerze, to ja już się nie mogę doczekać tych mistrzostw. Stałem się zapalonym kibicem, oglądam w telewizji wszystko co się da, a ostatnio uradowało mnie zdobycie przez Leicester mistrzostwa Anglii. Chodziło mi o osobę Marcina Wasilewskiego, tyle razy poskładanego przez lekarzy, po ciężkiej kontuzji… Kiedyś wymarzył sobie Premier League i jeszcze w niej triumfował. Zasłużył na to jak mało kto.
Doczekamy się polskiej drużyny klubowej w Lidze Mistrzów?
Jak zobaczyłem mecz Legii w Lubinie z Zagłębiem ręce mi opadły. Klub z Warszawy obchodzi stulecie istnienia i piłkarzom nie wypada tak grać. Legia ma wszystko by dostać się do Ligi Mistrzów – super stadion, kibiców, marketing, jeszcze tylko przydałaby się koncentracja zawodników w każdym spotkaniu i parę wzmocnień. Najpierw trzeba jednak wygrać Ekstraklasę.
Pracuje pan jeszcze w kopalni?
Nie, ale kopalnia dużo mi dała, ukształtowała charakter. Od szóstej do piętnastej siedziałem pod ziemią i po wyjściu z pracy pędziłem na trening. Nie pękałem, biegowo wygrywałem z każdym, ale nie łudziłem się, że trafię do Ekstraklasy, o reprezentacji nawet nie śniłem. Po wypożyczeniu z Górnika Łęczna do Lewartu Lubartów położono na mnie kreskę, a ja wcale się tym nie przejąłem, tylko zasuwałem trzy razy bardziej. Opłaciło się.
Dzisiejszej piłkarskiej młodzieży brakuje charakteru?
Nie mnie oceniać. Jak zagrałem w Jarosławiu ogarnęła mnie taka nostalgia. Gdyby nie te urazy nie przerywałbym kariery, albo lepiej użyć stwierdzenia: przygody. Do dziś traktuje piłkę jako pasję.
Co pan odpowie tym, którzy uważają zawodów piłkarza nożnego za lekki, łatwy i przyjemny?
Jak ktoś przeżyje w roku dwa, trzy miesiące ciężkich przygotowań do sezonu oraz poczuje, jak wygląda rehabilitacja po kontuzji, pewnie spojrzy na to wszystko inaczej. Z drugiej strony nikt nikomu nie zabrania być piłkarzem, każdy może spróbować. Ja spróbowałem i nie żałuję, mimo że zabrakło mnie swego czasu na Euro.
Rozmawiał Jaromir Kruk
GRZEGORZ BRONOWICKI. Urodzony 4 sierpnia 1980 roku w Jaszczowie. Kariera piłkarska: Górnik Łęczna, Lewart Lubartów, Legia Warszawa, Crvena Zvezda Belgrad, Górnik Łęczna, Ruch Chorzów, Motor Lublin, KS Lublin, JKS Jarosław. W reprezentacji Polski w latach 2006-2008 rozegrał 14 meczów. Największy sukces: mistrz Polski 2006 r. (z Legią).
TAGI: grzegorz bronowicki, wywiad,