Aktualności
[WYWIAD] Ebi Smolarek: Chciałem zapisać się w historii polskiej piłki
Niedawno obchodziłeś 38. urodziny. Jak czujesz się w tym wieku i co u ciebie słychać?
Czuję się wciąż jak młody chłopak. Nie gram już w piłkę jakiś czas, ale wiem, że niektórzy zawodnicy dopiero w tym wieku kończą kariery. Ja zdecydowałem się na to szybciej.
Czym zajmujesz się na piłkarskiej emeryturze?
Wyszukiwaniem talentów. Pomagam młodym zawodnikom, staram się stwarzać możliwości do pracy i rozwijania umiejętności. Sam wiem z doświadczenia, że są chłopcy, którzy potrzebują wsparcia. Nie zależało mi na tym, by mieć stu młodych zawodników, ale dużo mniejszą grupę, aby każdemu się lepiej przyglądać. Kilku z nich było też w Holandii, by zobaczyć jak tam wygląda szkolenie. Bywam często w Uniejowie, gdzie działa moja akademia. Tam są naprawdę świetne warunki do trenowania, podgrzewana murawa i bardzo dobra odnowa biologiczna w pobliskich termach.
Jesteś jednym z tych piłkarzy reprezentacji, których polscy kibice uwielbiali. Mogłeś jednak zdecydować się na grę w barwach Holandii.
W wieku 12 lat pierwszy raz zagrałem w kadrze Rotterdamu. Kolejnym krokiem była reprezentacja – nazwijmy ją po polsku – wojewódzka. Na końcu tego łańcuszka jest kadra narodowa. Właściwie w jednym czasie dostałem propozycję, by grać w młodzieżowych reprezentacjach Polski i Holandii. Pewnie ktoś zadzwonił do taty i zapytał, czy chciałbym grać w biało-czerwonych barwach. Trudno mi przekazać to słowami, ale serce podpowiadało, żebym wybrał Polskę. Na pewno duży wpływ miało to, że tata grał w tej reprezentacji i odnosił sukcesy. Przyjechałem na zgrupowanie i – choć miałem problemy z porozumiewaniem się po polsku – to czułem się dobrze. W Polsce się urodziłem i w moich żyłach płynie polska krew. Nigdy nie byłem w 100 procentach Holendrem, choć przecież tu się przede wszystkim wychowałem i tu mieszkam. Bardziej jednak byłem i jestem Polakiem. Zresztą w Holandii nieraz słyszałem, że jesteśmy imigrantami z Polski. Mówili, że się tu nie urodziłem, więc uznałem, że skoro przyszedłem na świat w Polsce, to będę dla niej grał.
I to był świetny wybór!
Wybrałem bardzo dobrze. Oczywiście o reprezentacji Holandii zwykle mówi się, że jest silna. Ale przecież nie zawsze tak było. Kiedy pojechaliśmy na mundial do Niemiec, to Holendrów tam nie było. I może jakbym zdecydował się na Holandię i znalazł się w tej kadrze, to bym na mistrzostwa świata nie pojechał w ogóle. Ostatnio też Holendrzy przechodzą duży kryzys. Za to oczywiście piłka klubowa od polskiej niemal zawsze była na wyższym poziomie.
Jeśli spojrzeć na statystki, to lata 2005-2008 były najlepsze w twojej karierze, zarówno pod względem reprezentacyjnym, jak i klubowym.
To prawda. Może dodałbym jeszcze zdobycie Pucharu UEFA z Feyenoordem w 2002 roku, ale wtedy dopiero wchodziłem do zespołu. Za to z występów w reprezentacji mogę być dumny. Niemal zawsze dobrze w niej grałem. W klubach rzeczywiście aż tak świetnie się nie spisywałem. W reprezentacji najważniejsze było to, co pokazałeś na boisku. Jeśli zagrałeś źle, to wchodził ktoś inny. Jeżeli byłeś dobry, to nikt nie miał zamiaru z ciebie rezygnować. W klubach jest inaczej. Tam często wkracza polityka – kto cię chce w drużynie, prezes czy trener. Na kadrę narodową patrzy cały kraj. Selekcjoner nie posadzi dobrego zawodnika na ławce, a w klubach nie zawsze tak jest. Lepiej grałem w reprezentacji niż w zespołach ligowych. Jedynie czas w Borussii Dortmund był dla mnie bardzo udany. Tam jednak znakomicie dogadywałem się z trenerem Bertem van Marwijkiem, który wiedział jak mnie wykorzystać dla zespołu. W każdym kolejny klubie, a było ich chyba z siedem, już tak różowo nie było. Na własnej skórze odczułem jak to jest, kiedy w drużynie widzi cię prezes, a nie chce trener albo odwrotnie. W reprezentacji nigdy nie miałem takich problemów.
W Racingu Santander też źle się czułeś?
To była bardzo ciężka liga, ale zagrałem 34 mecze i strzeliłem cztery gole. W niemieckiej Bundeslidze miałem sezony z 9 i 13 bramkami. Poszedłem do Racingu i kibice pewnie myśleli, że znów będę tak skuteczny. Sezon był bardzo udany, bo zajęliśmy szóste miejsce i pierwszy raz w historii klub zakwalifikował się do europejskich pucharach. Jednak taktyka, jaką graliśmy, zupełnie do mnie nie pasowała. Borussia zawsze dążyła do dominacji na boisku. W Racingu byliśmy nastawieni na kontratak. Dlatego po strzeleniu gola na 1:0 zwykle się cofaliśmy i broniliśmy wyniku. Wygrywaliśmy 1:0, 2:1, ale wyżej raczej nie. To zupełnie nie po holendersku, ani po dortmundzku. Racing bardzo jednak o mnie zabiegał, często dzwonili z klubu, namawiali, zaoferowali bardzo dobre warunki i w końcu się zgodziłem. Nie grałem tam źle, ale pierwszy sezon to zwykle czas na zaaklimatyzowanie się do nowego otoczenia. Według działaczy strzeliłem za mało goli, a ja uważałem, że to było niezłe osiągnięcie na tę taktykę i tę ligę. Więcej bramek w tym czasie zdobyłem dla reprezentacji, ale tam miał mi kto dogrywać.
A więc z drużyn ligowych najlepiej było w Borussii?
Zdecydowanie! Tam błyskawicznie zaskarbiłem sobie przychylność fanów. Już w pierwszym występie przeciwko Vfl Wolfsburg wszedłem na boisko po przerwie i strzeliłem gola na 1:0. Trener van Marwijk we mnie wierzył, ale wtedy i kibice uwierzyli, że będę wzmocnieniem. Ten szkoleniowiec widział we mnie potencjał, bo przecież kiedy przechodziłem do ligi niemieckiej, miałem dopiero 23 lata i jeszcze sporo do udowodnienia.
Kibice Borussii na pewno pamiętają też gola strzelonego w derbach z Schalke Gelsenkirchen.
Oj tak! To była bramka, która dobiła rywali i ostatecznie zamknęła im drogę do mistrzostwa Niemiec. Cztery miesiące temu byłem na meczu pożegnalnym Romana Weidenfellera i to spotkanie także tam wspominano. To było dla nich bardzo ważne, że Schalke nie zdobyło tytułu. Zaczęli też inaczej patrzeć na polską piłkę. Po mnie do Borussii sprowadzono Kubę Błaszczykowskiego, Łukasza Piszczka i Roberta Lewandowskiego. I na pewno nie żałowali, że ściągnęli naszych piłkarzy. Tym bardziej że zawodnicy z Polski nigdy łatwo w Bundeslidze nie mieli.
Pamiętasz debiut w reprezentacji?
To był rok 2002, z Irlandią Północną u trenera Jerzego Engela. Miałem wtedy obawy głównie związane z językiem. W młodzieżówce się tym zbytnio nie przejmowałem. Ale to była kadra seniorów. Z drugiej strony najważniejsze jest, by na boisku pokazać umiejętności piłkarskie, a nie językowe. Nigdy nie lubiłem jak w szatni piłkarze krzyczeli, czego oni zaraz nie zrobią w meczu. Zawsze uważałem, że najpierw trzeba patrzeć na siebie i przekonać wszystkich w trakcie spotkania. Na początku w reprezentacji bardzo pomogli mi Jerzy Dudek i Tomasz Rząsa, którzy też grali w Holandii, w Feyenoordzie. Wtedy była szansa, bym pojechał na mundial do Korei i Japonii, ale doznałem kontuzji.
Wróciłeś do kadry, ale już Pawła Janasa. Pierwszą bramkę zdobyłeś w wygranym 3:2 meczu z Austrią na – jak się później okazało – ulubionym Stadionie Śląskim w Chorzowie.
To był mój pierwszy mecz w Chorzowie. I tak jak wspominałem, że nie da się opisać słowami, dlaczego zdecydowałem się na grę w reprezentacji Polski, tak samo trudno mi powiedzieć na czym polega magia Stadionu Śląskiego. Zawsze mi się tam świetnie grało, zawsze kibice świetnie nas tam dopingowali, no i często strzelałem gole. Dla mnie każdy występ w kadrze był czymś specjalnym, ale tam było jeszcze do tego wyjątkowo.
Często słyszałeś porównania do taty. Jak reagowałeś?
Zawsze chciałem pokazać polskim kibicom, że nazwisko Smolarek nosił nie tylko mój tata Włodzimierz, ale jest jeszcze Ebi. On na boisku nie mógł mi pomóc i sam chciałem napisać własną historię. Wiedziałem, że będzie mi trudno mu dorównać i to się nie udało. Moim celem było też tak grać w reprezentacji, bym zarówno ja, jak i kibice, byli dumni, że są Polakami. Jeśli chodzi o tatę, to już w Feyenoordzie też słyszałem: „OK, to też jest Smolarek, ale najpierw musi udowodnić klasę”. To nie było dla mnie łatwe. Musiałem sam wszystkich przekonać, ale tata mi w tym pomagał i dużo podpowiadał. Mówił rób swoje, pracuj dla drużyny, to wtedy będzie dobrze.
Pierwsza duża impreza, na którą pojechałeś, to mundial w 2006 roku. I mecz z gospodarzami, Niemcami, w którym remis przedłużał nadzieje na wyjście z grupy. Tymczasem gola tracimy w doliczonym czasie…
Czasami piłka jest fajna, ale czasami też brutalna. Dobrze graliśmy na stadionie w Dortmundzie, który przecież tak dobrze znam. Na prawej stronie grał David Odonkor, też gracz Borussii. To był bardzo szybki piłkarz, ale podawać nie umiał. Na treningach czy w meczach dziewięć na dziesięć dośrodkowań miał złych. Niestety w spotkaniu z nami trafiło się to jedno dobre. Byliśmy tak blisko remisu i wtedy trzeci mecz miałby dla nas stawkę.
Po tym mundialu szybko jednak odnieśliście sukces i pierwszy raz w historii polskiej piłki awansowaliście na mistrzostwa Europy. Byłeś liderem zespołu i trzecim strzelcem eliminacji z dziewięcioma golami.
Bardzo mi zależało, by zapisać się w historii polskiej reprezentacji. Chyba wtedy to się udało. To był dla mnie sukces, że awansowaliśmy na Euro. Nigdy nie byłem gwiazdą, a awans to zasługa świetnej drużyny. Szkoda tylko, że w mistrzostwach już tak pięknie nie było. Sprawiliśmy kibicom wiele radości, na przykład w meczach z Portugalią czy Belgią. Następnego dnia na lotniskach zwykle spotykałem Polaków i dostawałem mnóstwo gratulacji dla drużyny za te zwycięstwa. Mówili, że są z nas dumni.
Który mecz był dla ciebie najważniejszy?
Oczywiście wielu osób przypomina spotkanie z Portugalią i dwa gole. Wyżej jednak cenię występ przeciwko Belgii. Też zdobyłem dwie bramki, ale te były ważniejsze, bo przypieczętowały awans na mistrzostwa Europy. Pamiętam zwłaszcza pierwsze trafienie. Czaiłem się, bo wiedziałem, że obrońcy często podają do bramkarza. I raz jeden z nich myślał, że kopnął wystarczająco mocno, ale to był chyba mój najlepszy sprint w karierze. Dopadłem do piłki tuż przed bramkarzem i prowadziliśmy. Wygrana z Portugalią mogła nic nie dać. Zwycięstwo z Belgią zapewniło wszystko: radość, dumę i wielki sukces.
Dlaczego EURO 2008 nie poszło po waszej myśli?
Szkoda, że tak się stało. Potem był dla mnie trudny okres, bo wiązałem duże nadzieje z mistrzostwami Europy. Co się stało? Za dużo zmian w reprezentacji. To nie była ta sama drużyna, która pokonała 2:1 Portugalię. Na zgrupowaniu zabrakło spokoju, a wkradł się chaos. Nie powinno być tak, że ja, który rozegrałem 40 spotkań w sezonie, trenuję tak samo jak ten zawodnik, który miał 10 występów. Chyba za bardzo każdy, kto był przy drużynie, chciał się wykazać. To nie zawsze niesie za sobą dobre efekty.
Rozmawiał Robert Cisek
Fot: East News