Aktualności
[WYWIAD] Dawid Kownacki: Niepowodzenia kształtują zawodnika
Pochodzisz z Gorzowa Wielkopolskiego, czyli województwa lubuskiego, gdzie nigdy w historii nie było futbolu na ekstraklasowym poziomie. Czy twoim zdaniem ma to związek z twoją drugą pasją, czyli żużlem?
Trudno to jednoznacznie określić, ale na pewno są to tematy ze sobą powiązane. Aktualnie w Gorzowie funkcjonują dwa kluby występujące na poziomie III ligi, Warta i Stilon i są to najlepsze ekipy w województwie. Przez kilka sezonów Stilon grał z powodzeniem w I lidze, ale niestety, problemem okazały się pieniądze, co jest częstym kłopotem w lubuskiej piłce nożnej. W mieście funkcjonuje klub żużlowy na najwyższym poziomie, więc dużych dotacji potrzebuje i żużel, i futbol. Władze Gorzowa uznały, że Stal Gorzów da miastu więcej niż piłka nożna, więc tak to się potoczyło. Stilon próbuje się odbudować, ale bez odpowiednich funduszy to niemożliwe. Niestety, w lubuskiej piłce brakuje nawet przesłanek do optymizmu, że może ona się rozwinąć.
Jesteś piłkarzem, ale spotkać cię można także w… parku maszyn przy torze żużlowym. Dość nietypowe.
Wiele razy słyszałem, że to dość dziwne, ale ja lubię motocykle od dziecka. Dopiero w ostatnich latach miałem możliwość poznania tego sportu od kuchni. Kiedyś miałem wyobrażenie, że po prostu wsiada się na motocykl, odpala gaz i jedzie. Rzeczywistość jest jednak całkiem inna. Na początku to absolutnie czarna magia, bo lista czynności, które trzeba wykonać przed startem, jest niesamowicie długa. Nawet samo mycie motocykla po meczu… Wydawało mi się, że wystarczy włączyć Kaerchera, przepłukać maszynę i wszystko będzie ok. Tymczasem trzeba rozebrać cały motocykl, śrubka po śrubce, dokładnie wyczyścić i wysuszyć każdą część, a następnie złożyć ponownie. Nie jest to taka prosta sprawa. Trzeba być maksymalnie skupionym na tym, co się robi, bo jedno małe niedopatrzenie, niedokręcenie czegoś może spowodować tragedię. Jestem więc pełen szacunku dla pracy mechaników.
Z Gorzowa wyjechałeś szybko, myślisz, że gdybyś tam został, mógłbyś pójść w stronę żużla?
Raczej nie. Od początku byłem absolutnie sfokusowany na piłce. Biegałem za nią od rana do wieczora. Będąc małym chłopcem nie brałem pod uwagę zawodu żużlowca, choć bardzo lubiłem chodzić na mecze. Nigdy nie byłem jednak mocno zainteresowany samą jazdą, dopiero po kilkunastu latach usiadłem na motocyklu żużlowym. Odkręciłem leciutko gaz, przejechałem się kawałek, ale nie mógłbym tego robić na co dzień. To za duże ryzyko.
Jak trafiłeś do Lecha Poznań? Niewiele osób pamięta, że do „Kolejorza” dołączyłeś mając osiem lat, w piłkę grałeś już wcześniej w Gorzowie.
Przeprowadziłem się wtedy z rodzicami do Poznania, bo dostali tam pracę. Wcześniej przez trzy lata grałem w Stilonie z chłopakami starszymi o dwa-trzy lata, bo mojego rocznika wtedy jeszcze nie było, więc oswajałem się ze starszymi. Po przeprowadzce mama widziała, że cały czas ganiam za piłką. Najpierw zamieszkaliśmy w Swarzędzu, gdzie był klub Unia. Mamie udało się jednak wyprosić trenera Wojciecha Tomaszewskiego, bym mógł wziąć udział w treningu. Wtedy było już po naborze, więc to była nie lada sztuka. W końcu się ugiął pod presją mamy i pzowolił mi przyjechać na zajęcia. W poniedziałek trenowałem po raz pierwszy i trener od razu kazał nam jechać do przychodni lekarskiej, by potwierdzić moją zdolność do gry. W piątek po raz pierwszy wyszedłem na mecz w barwach Lecha.
Twoja kariera w tym klubie rozwijała się modelowo – szczebelek po szczebelku, aż na szczyt, czyli do pierwszej drużyny. Jak się czułeś po debiucie? Nie miałeś wtedy jeszcze nawet 17 lat, a bardzo szybko zdobyłeś też pierwszą bramkę.
Tak, w Szczecinie. Co prawda przegraliśmy tam z Pogonią aż 1:5, ale na pewno zapamiętam to trafienie do końca życia. Byłem jednym z najmłodszych strzelców gola dla „Kolejorza” w lidze. To było dla mnie niesamowite przeżycie, sam debiut w grudniu 2013 był niezapomniany. Zagrałem tylko dziesięć minut, ale nie ma szans, by o tym zapomnieć. Marzyłem o tym od dziecka, ale nie spodziewałem się, że ziści się to tak szybko. Ciężko na to pracowałem, ale miałem też szczęście, że ludzie, którzy prowadzili mnie w drużynach juniorskich Lecha dostrzegli mój potencjał. Ciągle starałem się być lepszym, by znaleźć się w pierwszym zespole. Dzięki Bogu tak się stało, szybko zadebiutowałem i zacząłem zbierać doświadczenie. Dziś mam 21 lat, wciąż jestem młody, ale mam już spory bagaż doświadczeń.
Pamiętasz akcję „Dycha Kownasia”? Jak oceniasz ją z perspektywy czasu?
To była akcja dla mojego byłego trenera, wspomnianego już Wojciecha Tomaszewskiego. Traktuję go jako swojego piłkarskiego ojca. Trenowałem pod jego okiem siedem lat, to on mnie ukształtował i wskazał drogę. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczny. Gdy dowiedziałem się, że jego córka potrzebuje pomocy, od razu wpadła mi na myśl taka akcja. Ktoś rozdmuchał ją w internecie, miałem zdobyć wiosną dziesięć goli. Wszelkie wpłaty z tytułu tego nietypowego zakładu były kierowane na rzecz córki trenera. Na pewno tego nie żałuję, choć troszkę nieprzyjemnych komentarzy też zebrałem, że mi nieco odbiło. Wszystko skończyło się bardzo dobrze, ale mam nauczkę na przyszłość. Kontakt z kibicami przez internet jest bardzo powszechny i nieunikniony. Gdy jest dobrze, wszyscy klepią cię po plecach i gratulują, ale gdy przychodzi słabszy okres, w mediach społecznościowych wylewa się fala hejtu. Nie da się od tego uciec, ale nauczyłem się już radzić sobie z takimi sytuacjami. Trzeba wiedzieć, jak reagować. Niepowodzenia kształtują zawodnika.
Teraz masz już spory dystans, a jak reagowałeś na krytykę twojej słynnej czapki z nazwiskiem i numerem, w której po jednym z meczów pojawiłeś się w mixed zonie?
Pomysł na taką czapkę wziął się od moich kolegów żużlowców. Każdy z nich ma takie nakrycie głowy i to zupełnie normalne. Spodobało mi się to, nie widziałem i do tej pory nie widzę w tym nic złego. Są ludzie, którzy mają inne zdanie, uznają, że to jest wieśniackie. Za to też mi się oberwało, ale ostatnio też lekko zahaczyłem w małym rewanżu swojego największego ówczesnego krytykanta. Nie było to nic złośliwego, a raczej pokazanie dystansu. Nauczyłem się odpowiadać nie w sposób chamski, ale z poczuciem humoru. Czasem też lubię wbić szpileczkę. Jeżeli ktoś cię krytykuje, obraża, próbuje „układać życie”, to dlaczego jako zawodnik, a przede wszystkim człowiek, nie mogę się z humorem odgryźć? Już wiem, że trzeba mieć zawsze dystans.
Mając 18 lat zostałeś mistrzem Polski w barwach Lecha. To był kolejny moment zwrotny w twojej karierze?
Na pewno zapadło mi to ogromnie w pamięć. Trenerem był wówczas Maciej Skorża, a ja byłem jedną z najważniejszych postaci zespołu. Grałem bardzo dużo, w najważniejszych meczach właściwie od początku do końca. Czasami zdobywa się mistrzostwo, nie mając w to zbyt wielkiego wkładu. Kilka meczów, mało minut, słabe liczby. Ja jednak czuję się absolutnie pełnoprawnym mistrzem Polski, co dało mi potężnego kopa do jeszcze cięższej pracy.
A powołanie do reprezentacji Polski, które przyszło w 2015 roku? To musiało nakręcić cię jeszcze bardziej.
Dostrzegł mnie wtedy trener Adam Nawałka. Niestety, nie było mi dane zbyt długo na tej kadrze zagościć, bo już po trzech dniach odezwała się kontuzja i po pierwszym meczu, kwalifikacyjnym z Gruzją, opuściłem zgrupowanie. Wydaje mi się, że to też pokłosie tego, że grałem bardzo dużo w Lechu, a byłem przecież młodziutkim zawodnikiem. Trudy sezonu dały się we znaki. Dzięki powołaniu mogłem jednak poczuć klimat reprezentacji, pobyć z najlepszymi polskimi piłkarzami, których wcześniej oglądałem w telewizji. To też dało mi niesamowitego „powera”. Tym bardziej, że trener zapewnił, że będzie mnie dalej obserwował. Niestety, później przyszły dla mnie nieco gorsze dni, ze względu na różne sytuacje i moje złe podejście do niektórych kwestii.
Co masz konkretnie na myśli?
Czasami wydawało mi się, że samym talentem i potencjałem można zajść daleko. Wcześniej wszystko przychodziło mi bardzo łatwo, dostałem się do pierwszej drużyny Lecha, sięgnąłem po mistrzostwo kraju, przyszło powołanie do kadry… Chyba tego nie doceniłem. Pojawiło się większe zainteresowanie ze strony kibiców, mediów. Nieco się tym zachłysnąłem. Nie radziłem sobie z tym wszystkim mentalnie, dziś pewne rzeczy zrobiłbym zupełnie inaczej. Popełniłem trochę błędów, czego efektem była zniżka formy. Na szczęście w odpowiednim momencie zdałem sobie z tego sprawę, usiadłem i zrobiłem „rachunek sumienia”. Zmieniłem podejście do wielu spraw i wszystko wróciło do normy. Przyszło dobre pół roku w Lechu, które zaowocowało transferem do Sampdorii. Pierwszy sezon we Włoszech uważam za bardzo udany. Przeskok z ekstraklasy do którejś z pięciu czołowych europejskich lig jest duży. Bałem się tego, ale zdobyłem osiem bramek, pojechałem na mistrzostwa świata, więc nie mam na co narzekać.
W marcu zaliczyłeś wreszcie wymarzony debiut w reprezentacji narodowej, a w meczu towarzyskim z Litwą strzeliłeś pierwszego gola.
Bramka zdobyta na PGE Narodowym, tuż przed mistrzostwami świata, to coś niesamowitego. Tym bardziej, że nie tylko wpisałem się na listę strzelców, ale także po prostu zagrałem dobry mecz. Dałem trenerowi sygnał, że jestem, że może na mnie liczyć. Marzyłem o wyjeździe na mistrzostwa świata, ale nie tylko w celach turystycznych. Wiadomo, że sam wyjazd to wielka sprawa, ale jestem zawodnikiem, który zawsze chce więcej. Cały czas miałem w głowie, że pragnę tam zagrać, dać coś drużynie. Dostałem swoją szansę w pierwszym meczu z Senegalem, a następnie w najważniejszym dla nas spotkaniu mundialu wyszedłem na boisko od początku. Niestety, wynik był, jaki był, czasu nie cofniemy, ale to niewyobrażalne przeżycie. Nic lepszego nie może spotkać piłkarza. W wydaniu reprezentacyjnym szczytem są mistrzostwa świata, w klubowym Liga Mistrzów. Grałem dotąd w Lidze Europy, ale mam nadzieję, że wskoczę jeszcze poziom wyżej.
Sezon w Sampdorii zacząłeś na ławce rezerwowych. Czego oczekujesz po tych rozgrywkach?
W takich klubach i ligach konkurencja jest bardzo mocna. Jeżeli nie dajesz od siebie coś ekstra, nie prezentujesz odpowiedniego poziomu, wypadasz. Na twoje miejsce jest kolejka następnych. Ja chcę wywalczyć miejsce w podstawowym składzie i rozegrać więcej minut, niż w poprzednim sezonie. W końcowej jego fazie grałem od pierwszej do ostatniej minuty, byłem na to gotowy i zdobywałem bramki. Umiałem się w to wszystko wkomponować. Początek bieżących rozgrywek był nieco trudny, bo wróciłem do klubu po mistrzostwach świata trochę później niż reszta zawodników i drużyna znajdowała się na innym etapie przygotowań, więc musiałem to nadrobić. Czuję jednak po sobie, że fizycznie idę w górę i z każdym tygodniem będzie coraz lepiej. Będę walczył o swoje miejsce w zespole Sampdorii. Sezon jest długi, więc okazji do gry nie powinno zabraknąć. Trzeba tylko wykorzystać swoją szansę.
Za pewnością po przerwie reprezentacyjnej chciałbyś wrócić do klubu w dużo lepszym nastroju, niż ten po meczu z Wyspami Owczymi. Czy na chłodno jesteś w stanie już ocenić, co właściwie stało się w Lubinie?
Po tym spotkaniu atmosfera na pewno nie jest najlepsza. Szybko straciliśmy bramkę, nie odpowiedzieliśmy we właściwy sposób. Niespodziewanie stracony gol nieco nas sparaliżował, co nie powinno się zdarzyć. Graliśmy z przeciwnikiem, co tu ukrywać, słabszym. O pierwszej połowie najlepiej zapomnieć, bo zagraliśmy kiepsko. W drugiej było o wiele lepiej, stwarzaliśmy sobie wiele sytuacji, ale cuda w bramce wyczyniał farerski golkiper. Brakowało nam nieco szczęścia, ale i chłodnej głowy. Czasami tak bywa w piłce. Po raz drugi w rywalizacji z tym przeciwnikiem dostaliśmy kubeł zimnej wody. Straciliśmy na nich bardzo ważne cztery punkty i nie mamy żadnego marginesu błędu. Trzeba jednak pamiętać, że po pierwszym meczu z Wyspami Owczymi byliśmy na jeszcze gorszej pozycji w tabeli, niż teraz. Potrafiliśmy się podnieść, ograć Danię, potem wykorzystać kolejne jej potknięcie i wskoczyć na pierwsze miejsce. Teraz to się odwróciło, ale tracimy tylko jeden punkt i mamy przed sobą bezpośredni mecz z Duńczykami. Wygraliśmy 3:1 z Finlandią, pokazaliśmy, że jesteśmy drużyną i pozostaliśmy w grze.
Rozmawiał Emil Kopański