Aktualności

[WYWIAD] Czesław Boguszewicz o Syberii, kolejowej rodzinie, pracy marynarza, Pogoni, Arce, reprezentacji i kontuzji, która wszystko przerwała

Specjalne25.07.2020 
– Liczyłem, że pojadę na mundial w Argentynie. Ja już miałem zrobione wszystkie szczepienia, a nawet pobrane odciski palców przez ambasadę argentyńską. Kontuzja wszystko jednak przerwała – przyznaje Czesław Boguszewicz, były piłkarz Pogoni Szczecin i Arki Gdynia, z którą jako trener zdobył w 1979 roku Puchar Polski.

Choć rozegrał pan ponad 200 spotkań w pierwszej lidze, pięć meczów w reprezentacji, to chyba nie był pan do końca spełniony jako piłkarz? Wszystko przez kontuzję, która zakończyła pańską karierę…

Miałem chyba spore możliwości i umiejętności, skoro w wieku 27 lat miałem już rozegranych ponad 220 spotkań w ekstraklasie. Występów w reprezentacji też mogło być więcej, a do tego były realne nadzieje, by znaleźć się w kadrze na mistrzostwa świata w Argentynie w 1978 roku. Niestety na drodze stanęła nietypowa jak na piłkarza kontuzja. Podczas treningu kolega trafił mnie piłką w twarz i to z bardzo bliska. To był nokaut, nie zdążyłem zamknąć oka i zrobiła się w nim dziura, a siatkówka odpadła. Dwa miesiące, cztery szpitale, bardzo przykre chwile. Wtedy jeszcze nie byłem świadomy, że to była moja ostatnia wizyta na boisku w roli piłkarza. Wcześnie zacząłem grać, bo już w wieku 17 lat zadebiutowałem w ekstraklasie w Pogoni w meczu ze Śląskiem Wrocław na Stadionie Olimpijskim. 10 lat później musiałem dać sobie spokój.

Karol Bielecki, piłkarz ręczny, stracił oko i dalej grał. U pana nie było szans powrotu na boisko?

Jak wspomniałem byłem w czterech szpitalach i miałem jechać do piątego w Szwecji, do czołowej kliniki okulistycznej. Przesłaliśmy wszelkie dokumenty dotyczące urazu i po analizie lekarze stwierdzili, że nie są w stanie zrobić nic więcej niż polscy doktorzy. Szwedzki profesor poradził, żebym zakończył karierę i chronił wzrok. Dostałem rygorystyczne zalecenia, by dbać o to zranione oko, które było poddawane wielu zabiegom między innymi laserem czy niską temperaturą. Na początku nie mogłem nosić ciężaru nawet jednego kilograma, a także nie narażać organizmu na skoki ciśnienia. Nie mogłem biegać, raptownie się schylać. Przez pierwsze miesiące chodziłem jak manekin, wolno odwracałem głowę, by nic sobie nie zrobić. Po pewnym czasie te restrykcje minęły, ale było zagrożenie, że jeśli wrócę do treningów, to coś może mi się stać z drugim okiem. Wtedy pozostałby mi biała laska niewidomego. 40 lat temu było dużo mniejsze możliwości leczenia niż teraz. Nie znam podobnego przypadku piłkarza, który przez taką kontuzję musiał zakończyć karierę. W piłce ręcznej takie urazy zdarzają się częściej, bo w tej dyscyplinie machają sobie rękami przed twarzą.

W wieku 27 lat był pan pewnie u szczytu możliwości. Trudno było się pozbierać psychicznie?
Na pewno to był dla mnie cios, zwłaszcza że miałem szanse wyjechać na mistrzostwa świata w Argentynie. Nie wiem, czy to był znak z góry, ale już w trakcie kariery piłkarskiej rozpocząłem studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Szczecinie, a specjalizację trenerska zrobiłem w Gdańsku. W wieku 27 lat byłem przygotowany, przynajmniej teoretycznie do zawodu trenera. Bardzo mi pomogło to, jak zostałem wychowany i jaką drogę w trakcie II Wojny Światowej przeszła moja rodzina. Mama, babcia, wujek całą w latach 1939–1945 byli na Syberii i przetrwali. Urodziłem się w 1950 roku w rodzinie kolejowej, bo dziadek, tata i jego brat pracowali na kolei. Kiedy miałem pięć lat, mama zginęła w wypadku pociągu. Ciężar wychowania wzięła na siebie babcia. Taty czasem nie było dwa, trzy dni, bo jechał w trasę. Także już od młodego wieku musiałem być bardzo samodzielny, dużo pomagać w domu i radzić sobie w trudnych momentach. Potem w wieku 16 lat, w trzeciej klasie technikum mechanicznego, wyjechałem ze Słupska do Szczecina. Podczas turnieju kadr wojewódzkich U-18 w Zielonej Górze wypatrzyli mnie trenerzy Pogoni Stefan Żywotko i Florian Kryger. Trzy mecze wygraliśmy po 1:0 i zdobyłem wszystkie bramki, a miałem 15 lat. Wtedy jeszcze grałem na prawym skrzydle. Byłem bardzo szybki, bo 100 metrów pokonywałem w 11 sekund. Niewielu było lepszych jak Grzegorz Lato, który biegał 10,6 s. Kiedy już byłem lewym obrońcą, to nieraz się z nim ścigałem. Ojciec nie za bardzo chciał mnie puścić do Pogoni, ale wiceprezes klubu zobowiązał się, że się mną zajmie. Zresztą tata zabraniał mi grać w piłkę. Dla niego najważniejsza była szkoła, ale często babcia mnie kryła. Nie zawsze to się udawało. Kiedyś w Wielką Sobotą ojciec wysłał mnie jajka święcić. Ja święconkę schowałem do piwnicy, przebrałem się i na mecz. Tata zaczął się niepokoić, dlaczego tak długo mnie nie ma i rozmawiał z dziadkiem. A ten mu mówi: „Jaka święconka, przecież Czesiek mecz gra, trzy bramki strzelił”. Tata wsiadł na rower i przyjechał na stadion. Krzyczy, woła mnie, a ja udaję, że nie słyszę. W końcu wszedł na boisko, za ucho wyciągnął do domu i dał szlaban na tydzień.



W wieku 16 lat rozpoczęła się kolejna lekcja samodzielności?

To prawda. Od razu podpisałem kontrakt zawodowy i trenowałem z pierwszą drużyną. Z klubu dostawałem niewielkie pieniądze. To było na tzw. dożywianie, ale byłem zatrudniony na dwóch etatach. Byłem marynarzem Polskiej Żeglugi Morskiej i to pływającym, bo wtedy pensja była większa, a także w Porcie Szczecin. Kiedy zbierałam dokumenty, by uzyskać emeryturę, urzędniczka w ZUS nie dowierzała, że jak to ja w wieku 16 lat byłem marynarzem. Powiedziałem jej, że byłem na tyle utalentowany i rozrywany przez pracodawców, że w tym czasie miałem jeszcze jeden etat. Już wtedy zarabiałem trzy razy więcej niż ojciec na kolei. On nic nawet o tym nie wiedział.

W tak młodym pokus pewnie nie brakowało?

Oczywiście, a na dodatek mieszkałem przecież sam. Trener Żywotko zawołał kierownika drużyny i powiedział: „Pójdziecie i założycie książeczkę oszczędnościową w banku. Tam będziemy wpłacać pensje Cześka. Książeczkę będzie trzymał kierownik. Kiedy będziesz potrzebował pieniędzy, zgłosisz się do niego, powiesz na co ci ta kasa, on przyjdzie do mnie i zdecydujemy, czy ją dostaniesz.” Do 18. roku życia tak mnie trzymali. Dzięki nim nie przehulałem tych pieniędzy. Za długo by wymieniać, ale jest wiele osób, którym jestem wdzięczny. Byłem drugą osobą w zespole, która kupiła sobie auto. To był włoski fiat 127, a zapłaciłem za niego 1750 dolarów w Peweksie w Warszawie. To wszystko o czym wspomniałem ukształtowało mnie jako człowieka i ułatwiło radzenie sobie z problemami. Choćby właśnie takim, że musiałem przerwać karierę. Byłem przygotowany do tego, że nic za darmo nie ma i do czegoś można dojść dzięki ciężkiej pracy. Nie było też łatwo dziennie studiować i pogodzić to z treningami, które bywały dwa razy dziennie. Koledzy czasem napisali kolokwium czy powiedzieli za mnie, że jestem obecny, ale zdarzało się, że musiałem odrabiać basen czy inne zajęcia.

9,5 roku spędził pan w Szczecinie i rozegrał 175 spotkań w ekstraklasie. Co pan zapamiętał najmocniej?

Najwyższe miejsce zająłem czwarte. Wtedy trenerzy nie zmieniali się tak często. Ze trzy lata prowadził nas Żywotko, potem Eugeniusz Ksol. Przez dwa lata pracował z nami Edmund Ziętara, który był świetnym szkoleniowcem i to właśnie on zmienił mi pozycję z prawej pomocy, przez prawą obronę, na lewego obrońcę. Trochę było też w tym przypadku, bo zaczęło się od ciężkiej kontuzji prawej nogi po tym jak w meczu z Legią spadł mi na kolano Robert Gadocha. Długo chodziłem w gipsie i wtedy trenowałem drugą nogę. Jak wyzdrowiałem, okazało się, że jest mi bez różnicy, którą nogą kopie i przeszedłem na lewą obronę. W Szczecinie wiele się wydarzało. Na przykład poznałem żonę. Jola grała w piłkę ręczną w Pogoni. Zresztą ten klub to było wielkie przedsiębiorstwo. Z siedem zespołów na najwyższym poziomie w różnych dyscyplinach. Czasem chodziło się popatrzeć jak inni grają. Miałem 17 lat, Jola była rok młodsza. Zaprosiłem ją na mecz z ROW Rybnik. Ludzi na trybunach około 20 tysięcy. Do przerwy prowadziliśmy 1:0, a ja siedziałem na ławce. Przed drugą połową trener Żywotko mówi, że wchodzę. ROW wyrównał i jako młody chłopak pomyślałem, że to może moja wina. W pewnym momencie do odbitej piłki wystartowałem ja i obrońca. Było wiadomo, że albo kości będą trzeszczeć, albo ktoś będzie szybszy. Decydowały ułamki sekund. Byłem minimalnie szybszy, bo poczułem jak piłka siada mi na nodze, ale nie wiedziałem, gdzie poleciała. Okazało się, że z 40 m kopnąłem tak, że wpadła idealnie w okienko. Ludzie wstali z miejsc, oklaski, a po meczu Jola pyta, czy zawsze strzelam takie gole. Odpowiedziałem żartem, że jak będzie na mecze chodziła, to zawsze.

Jak trafił pan do Arki?

I ja, i Pogoń wiedzieliśmy, że po sezonie odchodzę z klubu. Mirek Justek, który ożenił się z moją siostrą podjął taką samą decyzję. Przez 10 lat graliśmy w Pogoni, a później nasze drogi się rozeszły w tym samym momencie. I wydaje mi się, że on pojechał w moje miejsce na mundial do Argentyny, bo zaczął grać na tej samej pozycji. Nie zazdrościłem mu, ale podziwiałem, że się dostał. W Pogoni jeszcze graliśmy tak, że ja na lewej obronie, a on przede mną. Potem w Poznaniu cofnęli go do defensywy. Najpierw to jednak ja miałem przejść do Lecha. Wszystko było ustalone z działaczami w Poznaniu. W międzyczasie trener Ryszard Kulesza powołał reprezentację B na mecz z Finlandią w Siedlcach. To była całkiem mocna ekipa: Piotr Mowlik, Janusz Kupcewicz, Roman Ogaza, Rudolf Wojtowicz. Rywali rozbiliśmy aż 11:0. To było najwyższe zwycięstwo w oficjalnym meczu, w którym zagrałem. Po meczu usiadłem przy piwku właśnie z piłkarzami z Arki i oni mówią: „Gdzie będziesz szedł do Lecha, jak ty znad morza jesteś. Ze Słupska do Gdyni masz 100 km, a na dodatek u nas też nie brakuje pieniędzy, bo awansowaliśmy do pierwszej ligi”. Trenerem Arki był wtedy Żywotko i też chciał mnie pozyskać. Dzwonię więc do żony i mówię, że nie wracam, bo jadę do Gdyni na rozmowy. W Arce zaproponowali mi jeszcze lepsze warunki, ale musiałem jeszcze jakoś rozwiązać sprawę z Lechem. Nie udawałem, że mnie nie ma, tylko sam zadzwoniłem i powiedziałem jak wygląda sprawa. Najpierw byli załamani, że zostają bez lewego obrońcy. Powiedziałem im, że pomogę i zaproponowałem właśnie Mirka Justka. Odetchnęli i podpisali kontrakt. Tak sobie potem myślałem, że może gdybym jednak poszedł od Lecha, to bym uniknął tej kontuzji oka. Licho jednak nie śpi.

Kim pan został w Arce poza piłkarzem? Też marynarzem jak w Pogoni?

Dostałem etat z zarządzie Portu Gdynia. Wtedy to było tak, że służbowo przeniesiono mnie z Portu Szczecin do Portu Gdynia.

Został pan trenerem zespołu w najwyższej lidze w wieku zaledwie 28 lat. Bardzo wcześnie.

Doświadczenia czysto szkoleniowego oczywiście nie miałem. Tyle że jak wspomniałem ukończyłem specjalizację trenerską. Oczywiście nie spodziewałem się, że tak szybko mi się to przyda. Liczyłem, że najpierw pojadę na mundial jako piłkarz. Ja już miałem zrobione wszystkie szczepienia i pobrane odciski palców przez ambasadę argentyńską w Warszawie. Wszystko było gotowe, a perspektywicznie byłem przygotowany do pracy po karierze piłkarskiej. Kontuzja wszystko przerwała, a po powrocie do zdrowia ówczesny trener Jerzy Steckiw zaproponował mi, bym został jego asystentem. Arka wtedy ładnie postąpiła, bo nie zostawiła mnie samego. Dobrze nam się współpracowało. Steckiw był związany z Krakowem i w moje miejsce sprowadził Adama Musiała. Po tym jak doznał wypadku w sylwestra, ledwo uszedł z życiem, ale to był twardy organizm. Poskładali go, pozszywali i wrócił do piłki. Świetnie grał w Arce i miał duży udział w zdobyciu Pucharu Polski w 1979 roku. Latem rok wcześniej pojechaliśmy na tournée do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie Polonii. Steckiw spotkał tam chyba swoich krewnych. Wróciliśmy do Polski i po rundzie jesiennej postanowił znów polecieć do USA i już tam został. W Arce zastanawiali się, czy mi powierzyć zespół. Do Gdyni przyjechał trener Ziętara i zapewnił, że będzie mi służył radą. Dwa lata prowadził mnie w Pogoni i już wtedy robiłem notatki z jego treningów. Działacze Arki dali się przekonać i 1 stycznia 1979 roku zacząłem pracę jako szkoleniowiec.

Łatwo było sobie poradzić z drużyną, w której miał pan wielu kolegów z boiska?

Myślałem dzień i noc jak to poukładać, ale totalnie nie bałem się podjęcia tej pracy. Zdecydowałem, że nasze relacje się nie zmienią. Mówiliśmy sobie na ty, choć Adam Musiał próbował zwracać się do mnie panie trenerze. Nie było w tym złośliwości, tylko normlane podejście do nowego szkoleniowca. Wymyśliłem, że na początku w pracy pomoże mi były piłkarz Roman Korynt, ojciec Tomka, który później grał w moim zespole. Przez trzy miesiące wspólnie przygotowywaliśmy zespół do rundy wiosennej, w której udało nam się wygrać Puchar Polski.

Kilka lat po kontuzji wyjechał pan do Finlandii i zagrał kilka spotkań. Jak to możliwe?

W czasach komunizmu piłkarz zagranicę mógł wyjechać w wieku 30 lat, a trener jeszcze 10 lat później. Ja wtedy miałem 31 lat i pojechałem do Finlandii na urlop do kolegi, który był trenerem klubu ekstraklasy Mikkelin Palloilijat. Po pierwszej rundzie byli na ostatnim miejscu. Podczas treningu trochę mu pomagałem i w końcu pyta, czy bym jeszcze nie pograł. Mówię mu, że nie ma szans, bo z powodu kontuzji nie gram od czterech lat. Nie mogłem jednak zostać trenerem. W PZPN miałem wielu znajomych: trenera Kuleszę czy Piechniczka. Opowiedziałem im o tym i poradzili, bym udał, ze wyjeżdżam jako zawodnik. Musiałem jednak wykupić jednak kartę zawodniczą. Jakoś to się w końcu udało załatwić, ale kosztowało mnie to 5 tysięcy dolarów. Pojechałem do Finlandii jako zawodnik i zagrałem kilka spotkaniach, by uwiarygodnić wyjazd. Wystąpiłem w dwóch meczach rundy zasadniczej i czterech w barażach. Po pierwszym spotkaniu nie mogłem z łóżka wstać tak mnie wszystko bolało. Zainteresowanie było ogromne jak na ten klub, bo prasa pisała, że takiego zawodnika nie było jeszcze w tej drużynie. W efekcie na mecz przyszło dwa tysiące osób, a zwykle bywało sto. Przed powrotem do Polski zaprosił mnie na spotkanie jeszcze prezes Reipas Lahti. Negocjowaliśmy do później nocy. W końcu trzyletnią umowę spisaliśmy ja w swoim kalendarzu, on w swoim i się podpisaliśmy. To był rok 1981. 3 grudnia pojechałem do Finlandii, by dograć szczegóły, miałem wrócić na święta Bożego Narodzenia i potem z całą rodziną znów wyjechać. Tymczasem rozpoczął się stan wojenny i cały rok spędziłem tam sam.

Został pan tam aż siedem lat. Co udało się osiągnąć?

Miałem bardzo młody zespół z 17–letnim chłopakiem w bramce. W Lahti był jeszcze jeden klub, wtedy mistrz Finlandii. Kibice, piłkarze i działacze tych zespołów bardzo się nie lubili. Wybuchła nawet mała afera, kiedy spotkałem się z trenerem tej drugiej drużyny. Powiedział mi, że nie ma szans, bym z tym zespołem utrzymał się w drugiej lidze, a my awansowaliśmy do ekstraklasy. Wyjechałem na urlop do Polski, wracam, a tu prawie całej drużyny nie ma, bo działacze ich rozprzedali. Trzeba było odbudować zespół i nie udało się utrzymać. Przez trzy sezony przewinęło się 40 zawodników, co roku była nowa drużyna, bo działacze poprzez wyprzedawanie piłkarzy chcieli wyjść z długów.



Zagrał pan pięć spotkań w reprezentacji, ale żadnego w Polsce. Nie żal panu, że nie usłyszał Mazurka Dąbrowskiego u siebie?

A właśnie, że zagrałem i usłyszałem. W Płocku mierzyliśmy się z Rumunią. W naszej drużynie byli Kaziu Deyna czy Włodek Lubański. Były hymny, cała oprawa, komplet ludzi na stadionie, wygrana 2:0 i nawet zostałem wyróżniony po tym spotkaniu. Potem ktoś jednak uznał, że to nie był oficjalny mecz reprezentacji. Mogłem tych spotkań mieć jeszcze więcej. Kazimierz Gorski do reprezentacji powołał mnie już w 1975 roku. Wtedy na AWF w Szczecinie na pierwszym roku trzeba było zaliczyć obóz narciarski. Zwykle miałem wtedy jednak zgrupowania z Pogonią. I tak co roku pisałem do dziekana i przekładem to zaliczenie. Aż w końcu już nie miałem wyjścia, bo byłem na ostatnim roku studiów. Pojechaliśmy do Białki Tatrzańskiej. Siedzimy i oglądamy wiadomości. Na koniec sport i prezenter mówi, że trener Górski podał kadrę na tournée do Jugosławii i Szwajcarii. Znaleźli się w niej i wyczytuje Czesław Boguszewicz. Cała grupa studentów bije mi brawo. Aplauz ucichł, podchodzi do mnie prodziekan i kiwa palcem przed nosem, że nie pojadę. Wziąłem go na bok, proszę go i błagam, że to pierwsze powołanie. On na to, że najpierw muszę zaliczyć jazdę na nartach. To mówię, chodźmy nawet w nocy pójdziemy. Studenci też prosili i mówili, że to szansa, która nie może się powtórzyć, a ten nic. I mnie nie puścił. Myślę, że miałbym może z 15 spotkań w reprezentacji.

Gdyńscy kibice wybrali pana do jedenastki 90–lecia tego klubu. Kiedy umawialiśmy się na wywiad, stwierdził pan, że z balkonu widzi stadion Arki. W XXI wieku największy sukces to Puchar Polski, ale w lidze zwykle broniła się przed spadkiem aż w tym roku się nie udało.

Faktycznie Arka od lat balansowała między ekstraklasą, a pierwszą ligą. Za zdobyciem Pucharu Polski nie poszły wzmocnienia, tylko wręcz przeciwnie zespół był osłabiany. Przychodzili coraz bardziej przeciętni zawodnicy. Choć mieszkam blisko stadionu i chodzę na mecze, to nie jestem w gabinetach czy w szatni. Nie wiem, dlaczego była taka polityka. Boli serducho, kiedy patrzyłem na taką grę Arki. Trener Ireneusz Mamrot przyszedł w trudnym momencie i nie udało mu się pozbierać zespołu. Wierzę jednak, że wróci do ekstraklasy. Marzy mi się, że jak to się stanie, to fundamenty będą trwały, a nie rozbierane jak co roku.

Był moment, kiedy Arka miała bogatego właściciela Ryszarda Krauzego, ale też nie udało się osiągnąć żadnego sukcesu.

Pieniądze są bardzo istotne, prawie najważniejsze, ale jeszcze bardziej ważne jest to, kto i jak je wydaje. Kiedy byłem w klubie jako dyrektor czy dyrektor sportowy, prezes zgadzał się na prowizje dla menedżerów, których wysokość nie mieściła mi się w głowie. A jednak potrafiono przelać agentowi prawie 300 tys. zł za jednego piłkarza. Możliwości finansowe za czasów pana Krauzego zostały totalnie zaprzepaszczone. Brakowało odpowiedniej kontroli zarówno nad pracą szkoleniową i działalnością zarządu. Jak można było uwierzyć trenowi, który twierdził, że zaprowadzi Arkę do Ligi Mistrzów. Zresztą to samo obiecywał w innych klubach, a ostatnio spadł z ekstraklasy z ŁKS.

Arka się podniesie?

Bardzo bym chciał, by pierwsza liga trwała tylko sezon. Marzy mi się, by po pięciu, maksymalnie siedmiu kolejkach było jasne, że to Arka zdominuje ligę i jest pewnym kandydatem do awansu. Kolejne zespoły będą zdawały sobie sprawę, że już się jej nie dogoni. Nowe osoby przejęły drużynę w trudnej sytuacji i trzeba się cieszyć, że ktoś chciał w ogóle to zrobić, bo kolejki chętnych nie było. Menedżer Jarosław Kołakowski zna się na piłce i razem z synem Michałem, który został właścicielem klubu, powinni umieć znaleźć odpowiednich zawodników.

Rozmawiał Andrzej Klemba

Fot: 400mm.pl

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności