Aktualności
[WYWIAD] Arkadiusz Kubik i miłość do piłki. „Od bramki z tornistrów do reprezentacji Polski”
Pan i brat chyba byliście skazani na piłkę nożną i Cracovię?
Zgadza się. Nasz tata grał właśnie w Cracovii. Właściwie nie rozstawaliśmy się z piłką. Pierwsze kroki nie mogły być inne niż właśnie do tego klubu. Poszedłem w ślady taty, a potem w moje brat. Taka rodzinna tradycja. Graliśmy w piłkę non stop. Wracałem ze szkoły i zanim trafiłem do domu, zawsze była okazja, by pokopać piłkę. Z tornistrów robiliśmy słupki i były mecze. Jak musiałem siedzieć w domu, to z bratem też graliśmy. Moja bramka był pod parapetem, a jego to drzwi do pokoju. Jako że byłem starszy, mogłem tylko strzelać głową, a używaliśmy piłeczki do tenisa. Ile szyb, szklanek i wazonów potłukliśmy, to tylko mama wie.
Tata chwalił czy raczej krytykował?
Oj, był surowym nauczycielem. Do chwalenia to była daleka droga. Wskazywał błędy, karcił, ale też podpowiadał. Gdyby były same pochwały, to pewnie byśmy bujali w obłokach. A tak, ta krytyka chyba wyszła nam na dobre.
Brat jest młodszy o sześć lat, więc musiał swoje wyczekać, by trenować.
Jak byłem trampkarzem starszym, to zabrałem go na trening i tak zaczynał. Ze mną długo przegrywał warunkami fizycznymi, ale się nie poddawał i na pewno wyszło mu to na dobrze.
W tamtych czasach w Cracovii się nie przelewało. Grała w trzeciej lidze…
Prawda jest taka, że była bieda. Ze wszystkim były problemy. Nie było sprzętu, piłek, a czasem też ciepłej wody. Trenowaliśmy na boisku szutrowym, na którym każdy kontakt z podłożem sprawiał, że nogi były poranione. Czasem ćwiczyliśmy na obiekcie przy ul. Kałuży, ale za bramkami. Od święta mogliśmy wejść na główne boisko.
Mimo to Cracovia zdobyła dwa tytuły mistrza Polski juniorów z panem w składzie.
Przypisuje mi się dwa mistrzostwa, ale ja zdobyłem tylko jedno. W drugim roku byłem już za stary. Zabrakło mi trzy miesiące, bym mógł grać. Z tej drużyny sporo chłopaków przebiło się do ekstraklasy. Największą karierę zrobił Tomek Rząsa. W pierwszej lidze grali też Piotr Gruszka czy Krzysztof Duda.
I jeszcze pan – transfer do Górnika Zabrze to było trochę przejście do innego świata?
W seniorach zadebiutowałem jeszcze w Cracovii. Mistrzowski zespół juniorów starszych zmienił szyld i prawie cały zaczął grać w trzeciej lidze. Wywalczyliśmy awans, ale tylko sezon byliśmy w drugiej lidze. Potem odszedłem do Górnika. To był moment przejściowy, bo przez lata piłka nożna była oczkiem w głowie dla górnictwa. Wtedy jednak kopalnie zaczynały już mniej przychylnie patrzeć na kluby. Jak przyszedłem do Górnika, to jego sponsorem był Władysław Kozubal, taki niby biznesmen mieszkający w Szwajcarii. W wieku 20 lat trafiłem do klubu, w którym byli świetni piłkarze: Tomek Wałdoch, Marek Bęben, Piotr Jegor, Henryk Bałuszyński, Rysiek Staniek, Jerzy Brzęczek, Grzesiek Mielcarski, Olek Kłak, Jacek Grembocki czy Darek Koseła. Prawie wszyscy zagrali w reprezentacji i sporo znaczyli w polskiej piłce.
Tylko tytułu mistrzowskiego nie udało się zdobyć.
Złożyły się na to co najmniej dwa powody. Trener Henryk Apostel odszedł do reprezentacji. To był szkoleniowiec, który miał niezwykłego nosa do zmian. Jak wpuszczał zmienników, to bardzo często odwracali losy meczów. Przyszedł Edward Lorens i wciąż mogliśmy zdobyć tytuł, ale musieliśmy wygrać z Legią w Warszawie. Kto pamięta, ten wie, co wyprawiał sędzia. Długo i tak prowadziliśmy 1:0, ale arbiter wyrzucał kolejnych piłkarzy. Jednak nawet w ośmiu się broniliśmy, ale w końcu Adam Fedoruk wyrównał i to wystarczyło, by Legia zdobyła tytuł. Ten sędzia już nie wrócił na boisku, ale co nam z tego.
Pan wkrótce odszedł do Belgii. Wtedy nie było zbyt wielu Polaków w zagranicznych ligach. Pan trafił do małego klubu, który właśnie awansował do belgijskiej ekstraklasy. Jaki był ten przeskok do zachodniego klubu?
Ten transfer to był zasługa występów w reprezentacji młodzieżowej. Graliśmy w Utrechcie z Holandią. Ja naprzeciwko Marca Overmarsa. W zespole rywali było sporo piłkarzy, którzy na co dzień występowali w lidze holenderskiej. My jednak niespodziewanie wygraliśmy 3:1. Dzięki pomocy trenera Janusza Kowalika złapałem kontakt z holenderskim menedżerem. Po kilku miesiącach odezwał się i zaproponował transfer do Harelbeke. Pojechałem, zagrałem w meczu rezerw, strzeliłem dwie bramki i bardzo się spodobałem. Tylko że wtedy transfer to nie była łatwa sprawa. W Górniku było już bardzo źle, nie było pieniędzy i okazało się, że prawa do mojej karty zawodniczej, a także kilku innych zawodników, ma jakiś sponsor. Z nim Belgowie musieli się dogadać, a na mnie wymuszono zrzeczenie się trzech pensji.
Finansowo pewnie to się opłaciło.
To prawda. W Harelbeke zarabiałem nawet pięć razy więcej. Początki był trudne, bo zupełnie nie znałem języka. Coś tam pamiętałem z siódmej i ósmej klasy podstawówki z lekcji angielskiego. W tej części Belgii posługują się językiem flamandzkim, który jest jakby zlepkiem kilku innych języków. Klub załatwił nam nawet lekcje, ale szybko nie było chętnych, by na nie chodzić. Woleliśmy porozumiewać się po angielsku. To był mały klub, ale warunki do trenowania były świetne. Kilka boisk treningowych, kameralny stadion na około 10 tysięcy ludzi. Trenowaliśmy dwa razy w tygodniu, ale środa była zwykle wolna. W bazie jedliśmy obiady i mieliśmy nawet pokoje, w których mogliśmy odpocząć między pierwszym a drugim treningiem. Sprzętu oczywiście nie brakowało. Przeskok był ogromny. Mieli tam ciekawe podejście do premii za zwycięstwa. Jej wysokość każdy indywidualnie ustalał z prezesem. Kadra meczowa, w której było 18 zawodników, zawsze miała wypłacane 100 procent. Nawet jak ktoś wszedł na boisko jako zmiennik czy siedział na ławce. To sprawiało, że każdemu zależało, by wygrać. Jak wchodził, to dawał z siebie maksa.
Ściągnął pan brata do Harelbeke i dopiero tam mogliście zagrać w jednym zespole.
Poleciłem go do klubu, bo nie był dla mnie konkurencją. Grał przecież po drugiej stronie boiska. Trener Harelbeke pojechał do Polski, by obejrzeć go w meczu Cracovii. Właściwie z dnia na dzień się zdecydowali. Tylko że i w tym przypadku pojawiły się jakieś problemy i dopiero pół roku później udało się przeprowadzić ten transfer. Łukasz miał już łatwiej z adaptacją, bo miał przykładnego brata, który mu pomagał. Mieszkaliśmy w jednym budynku, więc właściwie wszystko robiliśmy razem. Podczas treningów zwykle graliśmy naprzeciwko siebie, także wróciła braterska rywalizacja.
W końcu jednak Harelbeke spadło z ligi i wkrótce przestało istnieć.
Belgowie ściągali do swoich klubów sporo zagranicznych gwiazd, ale w pewnym momencie zaczęło im brakować pieniędzy. Zarobki spadały, a związek bardzo postawił na szkolenie młodzieży. Efekty przyszły dopiero niedawno, ale wychowali świetnych piłkarzy. Zdecydowałem wrócić do Polski i podpisałem kontrakt z Zagłębiem Lubin. Byłem tam pół roku, ale zagrałem cztery mecze. Brat zadzwonił, czy może jednak chcę wrócić. Trener, który nas prowadził w Harelbeke, był teraz szkoleniowcem Royalu Antwerp i szukał piłkarzy. Znów pojechałem na testy, znów zagrałem w rezerwach i znów strzeliłem dwie bramki. I zostałem na kolejne trzy sezony. Po ośmiu latach uznaliśmy, że już wystarczy. To była szybka i łatwa do podjęcia decyzja. W Polsce wciąż była prawie cała rodzina poza bratem, mnóstwo znajomych i kolegów. Ciągnęło nas do Krakowa. Spakowaliśmy dobytek i wróciliśmy.
Ale nie do Krakowa, tylko do Łodzi. Jak trafił pan do drugoligowego Widzewa?
No właśnie przez Kraków i przez Cracovię. Wtedy ten klub awansował do ekstraklasy i szukał piłkarzy. Zacząłem treningi w Cracovii razem na przykład z Markiem Citką. Pojechałem nawet na obóz, ale nie dogadałem się z profesorem Januszem Filipiakiem. Podczas zgrupowania w Austrii dostałem propozycję z Widzewa, którego trenerem był Stefan Majewski. Drużyna była budowana naprędce. Trafiali tam piłkarze, którzy nie znaleźli innych klubów. Taki zaciąg niechcianych zawodników. Jak przyszedłem, to drużyna rozegrała już trzy kolejki i była ostatnia w tabeli. Świetnie pamiętam, bo zagraliśmy z liderem Szczakowianką Jaworzno i wygraliśmy 1:0 po golu Australijczyka [Nathana Caldwella – przyp. red.]. I od tego zaczął się marsz w górę tabeli. Mieliśmy kilku dobrych piłkarzy jak Michał Probierz, Radek Michalski czy Jakub Wawrzyniak. Byliśmy blisko awansu, ale w barażach przegraliśmy z Odrą Wodzisław. Bardzo dobrze czułem się w tym zespole.
Ale grał pan tam tylko rok.
I bardzo żałuję, że odszedłem, bo w następnym sezonie Widzew awansował. Łódzki klub chciał mnie nawet zatrzymać, ale rozmowy bardzo się przeciągały. Przyszłość Widzewa nie była pewna, a ja dostałem propozycję z Jagiellonii Białystok, która też chciała walczyć o awans do ekstraklasy. Może zdecydowałem się też dlatego, że tam spotkałem brata i mogliśmy znów ze sobą grać. Nawet Zbigniew Boniek dzwonił do mnie z Włoch i namawiał, bym został. Szkoda, że go nie posłuchałem. Z Jagiellonią też dotarliśmy do barażów, ale wtedy Arka Gdynia była dużo lepsza i zasłużenie wygrała. I wyszło na to, że dwa sezony z rzędu walczyłem bezskutecznie o awans do ekstraklasy.
Wreszcie wrócił pan jednak do Krakowa, choć przez rok nie grał w piłkę.
To przez problemy zdrowotne, których przyczyny długo nikt nie potrafił zdiagnozować. Dopiero lekarz w Krakowie stwierdził, że mam obustronną przepuklinę pachwinową. Przeszedłem dwie operacje, miałem założoną specjalną siatkę. To sprawiło, że po leczeniu i rehabilitacji mogłem dopiero po roku wrócić do piłki. Miałem już wtedy 36 lat, więc z chęcią przyjąłem ofertę Górnika Wieliczka. Sponsorowała nas kopalnia soli i był dobry zespół. Awansowaliśmy do drugiej ligi, ale zmieniły się władze w kopalni i zakręciły kurek z pieniędzmi.
Teraz ma pan 48 lat i... dalej gra w piłkę!
Po Górniku Wieliczka zadzwonił do mnie trener Janusz Sputo, który mnie kiedyś prowadził w Cracovii. Budował zespół w Bronowiance Kraków. Tam wywalczyliśmy awans do klasy okręgowej, a ja zacząłem też trenować grupy młodzieżowe. Dwa lata później zostałem grającym trenerem Dębu Paszkówka w A-Klasie. Z tym wiąże się ciekawa historia. W Paszkówce jest pałac i kiedyś jak miałem ze cztery lata pojechałem z rodzicami go zwiedzać. Obok było boisko, na którym trenowała jakaś drużyna. Ja, taki mały brzdąc, wziąłem piłkę i zacząłem kopać. Piłkarze żartowali, że będzie ze mnie zawodnik. 35 lat później wróciłem do Paszkówki i zostałem grającym trenerem Dębu. Jednocześnie prowadziłem też Bronowiankę. Okręgówka grała w soboty, A-Klasa w niedzielę, więc dało się to połączyć.
I nie były to pana ostatnie kluby. Teraz jest pan grającym trenerem Cedronki Wola Radziszowska.
I to już czwarty sezon. Gdy jest potrzeba, to jeszcze wchodzę na boisko. Nie mam problemu, by zagrać 90 minut. Chcieliśmy w tym sezonie awansować do okręgówki, ale przez tego koronawirusa rozgrywki są zawieszone. Jest jeszcze cień nadziei, bo Ryszard Niemiec, prezes Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, powiedział, że decyzja zapadnie 28 maja. Trudno jednak spodziewać się dokończenia rozgrywek, bo w tych zespołach grają amatorzy, którzy latem chcą wyjechać na wakacje, szukają pracy sezonowej, a studenci wracają do domów. Szkoda, bo byliśmy na drugim miejscu, a z liderem wygraliśmy. Była szansa, by odrobić straty.
Zagrał pan w reprezentacji tylko dwa spotkania i to jeszcze jako zawodnik Górnika Zabrze.
Wcześniej miałem długą przygodę w z reprezentacją młodzieżową. Jeszcze jak grałem w trzeciej lidze Paweł Janas powoływał mnie do kadry, ale wziął mnie na rozmowę i powiedział, że muszę co najmniej grać w drugiej lidze. Na szczęście awansowaliśmy z Cracovią i ten warunek został spełniony. Potem reprezentację przejął Wiktor Stasiuk. Graliśmy w eliminacjach mistrzostw Europy. Mieliśmy świetny skład: Majdan, Bąk, Ledwoń, Ratajczyk, Stolarczyk, Dąbrowski, Rząsa, Świerczewski. Zmierzyliśmy się między innymi z Portugalią, w której grali Luis Figo czy Joao Pinto. W 1994 roku zadebiutowałem w reprezentacji i to w meczu, który rozegrano w Krakowie, na stadionie Hutnika. To był wielki honor i nogi mi się trochę trzęsły. Mnóstwo znajomych i rodziny było na tym meczu. Nawet babcia przyszła. Wygraliśmy z Węgrami 3:2. W drugim występie zagrałem przeciwko Austrii. Potem jeszcze w eliminacjach do mistrzostw Europy w 1996 roku byłem powołany na pierwsze spotkanie z Izraelem i ostatnie spotkanie z Azerbejdżanem, ale siedziałem tylko na ławce. Pewnie mogłoby być więcej meczów, ale do Belgii selekcjonerzy jakoś nie zaglądali.
Rozmawiał Andrzej Klemba
Fot: Archiwum prywatne, 400mm.pl