Aktualności

[WYWIAD] Arkadiusz Gmur: Triumf nad Sampdorią to olbrzymi sukces

Specjalne20.03.2020 

Arkadiusz Gmur w Polsce jest postacią nieco zapomnianą, choć ma na koncie występ w reprezentacji kraju, a z Legią Warszawa zdobył mistrzostwo Polski i trzy krajowe puchary. W 1991 roku w barwach „Wojskowych” awansował do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów po zwycięskim dwumeczu z Sampdorią. – Nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z tego, co udało nam się osiągnąć. To był olbrzymi sukces, dziś o takim polskie kluby mogą jedynie pomarzyć – mówi w rozmowie z Łączy Nas Piłka.

29 lat temu Legia Warszawa wyeliminowała w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów włoską Sampdorię, uważaną wówczas za jedną z najlepszych drużyn w Europie. Legia nie imponowała natomiast w lidze, wydawało się, że to misja niemożliwa do zrealizowania.

Tak naprawdę nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co możemy tym dwumeczem osiągnąć. Nikt w nas nie wierzył, Sampdoria miała się po nas przejechać. Potencjał kadrowy, jaki miała wtedy drużyna z Genui, był ogromny. Jaka to była paka! W bramce Gianluca Pagliuca, dalej Pietro Vierchowod, Srecko Katanec, Gianluca Vialli, Roberto Mancini… Ci ludzie kilka miesięcy później cieszyli się z mistrzostwa Włoch. Właściwie na każdej pozycji mieli reprezentanta jakiegoś kraju, nie było tam słabych punktów. My natomiast byliśmy zespołem, który miał dużo mniejsze możliwości. Kadra nie była zbyt silna, w lidze nie szło nam najlepiej. Wiedzieliśmy jednak, że gramy o naszą przyszłość. Do dwumeczu z Sampdorią podchodziliśmy bardzo spontanicznie, ale mówiąc szczerze, naszym głównym celem było uniknięcie kompromitacji. Personalnie bowiem wyglądaliśmy dużo słabiej, niż nasz rywal.

Dla pana był to chyba jeden z najważniejszych meczów w życiu.

Myślę, że tak, choć miałem nie grać w pierwszym spotkaniu. Skład był ustalony już dzień przed meczem i w planach trenera Władysława Stachurskiego miałem zasiąść na ławce rezerwowych. Na przedmeczowym treningu kontuzji kolana doznał jednak Krzysiek Budka. Przebywaliśmy wtedy na zgrupowaniu w pałacyku w Radziejowicach, gdzie ostatnio kręcony był program „Projekt Lady”. Do moich drzwi zastukał trener Lucjan Brychczy, który zapytał, jak zapatruję się na krycie Gianluki Viallego. Na chwilę mnie zamurowało, bo to tak, jakby w dzisiejszych czasach zapytać młodego polskiego obrońcę, czy przypilnuje Leo Messiego. Odpowiedziałem jednak, że jak trzeba, to pokryję, choć trochę nie docierało do mnie to, co się dzieje. I tak pech jednego stał się szansą dla drugiego.

Jak przygotowywaliście się do tego boju? Pojawiały się emocje wraz z upływającymi godzinami?

Byliśmy raczej spokojni, wyłączaliśmy emocje. Wiedzieliśmy, że nie mamy właściwie nic do stracenia. Mieszkałem w pokoju z moim przyjacielem, Krzysiem Iwanickim, z którym rozmawialiśmy o zbliżającym się spotkaniu. Nie mogliśmy jednak cały czas siedzieć w czterech ścianach, Krzysiek Budka wyciągnął cały zespół na kawę, wyszliśmy, przewietrzyliśmy głowy. Trener Stachurski nie miał z tym żadnego problemu. A i nie brakowało miejsca na żarty. Naszemu kierownikowi, Bogusiowi Łobaczowi, który zawsze był fanem motoryzacji, a dziś zresztą prowadzi warsztat, przestawiliśmy samochód na drugą stronę budynku. Troszkę się spocił, ale nie miał nam tego za złe, gdy już wyszło na jaw, co stało się z jego ukochanym autkiem.

Jakim trenerem był Władysław Stachurski?

Według mnie fantastycznym. Ja miałem z nim styczność już wcześniej, gdy prowadził juniorskie drużyny Legii, a także zespół rezerw. Mieliśmy wtedy fajną ekipę, oprócz mnie grał w niej choćby Marek Jóźwiak, a także kilku innych świetnych zawodników, którzy nie zdołali się jednak przebić do pierwszej drużyny. Abstrahując jednak od warsztatu trenerskiego, pan Stachurski był po prostu wspaniałym człowiekiem. Rozumiał każdego, potrafił trafić do swoich podopiecznych. Miał doskonałe podejście do ludzi, a wiadomo, że piłkarze – jako młodzi – mają mnóstwo zawirowań i problemów. On umiał znaleźć rozwiązanie w każdej sytuacji, nikomu nie odmawiał pomocy, z każdym znajdował wspólny język. Dziś trudno spotkać takiego człowieka. Wspominam go niezwykle ciepło, ogromnie żałuję, że nie ma go już z nami. To był jeden z najwspanialszych ludzi, jakich spotkałem w świecie piłkarskim. Szkoda, że nie miałem okazji spotkać się z nim przed śmiercią. Mogłem go jedynie odprowadzić w ostatnią drogę.

Pamięta pan, jakie założenia nakreślił przed meczem z Sampdorią?

Dla mnie wskazówki były proste – gdy Gianluca Vialli szedł do toalety, miałem iść za nim. Co ciekawe, nie wiedzieliśmy, że coś nawywijał dzień przed meczem, że nieco wciągnęła go Warszawa, i za karę nie znalazł się w składzie na to spotkanie. To właśnie przewrotność losu – ja miałem nie grać, a zagrałem, on odwrotnie. Wracając jednak do samego spotkania, uważam, że Sampdoria nas zlekceważyła. Pomyśleli pewnie „a, co tam, jakaś Legia, władujemy im kilka bramek na stojąco”. Tymczasem jedynego gola w tym starciu strzelił Darek Czykier i wygraliśmy. Inna sprawa, że gdy czasem odtwarzam sobie teraz ten mecz, dostrzegam, że mieliśmy w pewnych momentach więcej szczęścia, niż rozumu.

W rewanżu Sampdoria już wiedziała, że nie jesteście chłopcami do bicia. Utwierdził ich w tym przekonaniu Wojciech Kowalczyk, który strzelił dwa gole.

Przed rewanżem byliśmy nieco nerwowi, ale z każdą upływającą minutą, gdy utrzymywał się wynik 0:0, nabieraliśmy pewności siebie. Gdybyśmy stracili bramkę jako pierwsi, mam wrażenie, że byśmy popłynęli. Stało się jednak inaczej i to my objęliśmy prowadzenie dzięki trafieniu Wojtka. Sędzia kręcił nas niemiłosiernie, starał się przeszkadzać, jak tylko mógł, ale tego dnia byliśmy nie do pokonania. Na początku drugiej połowy „Kowal” dołożył drugiego gola i byliśmy już bardzo blisko. Co prawda później Sampdoria wyrównała, czerwoną kartkę zobaczył Maciek Szczęsny i w bramce musiał stanąć Marek Jóźwiak, ale nie daliśmy już sobie wydrzeć tego awansu.

Świętowanie musiało być naprawdę imponujące.

Nie do końca! Myślę, że nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z tego, co udało nam się osiągnąć. To był olbrzymi sukces, dziś o takim polskie kluby mogą jedynie pomarzyć, ale nie czuliśmy tego. Oczywiście, była w nas wielka radość, lecz to do nas nie docierało. Wyszliśmy na ulice miasta, gdzie co chwila zaczepiali nas kibice Genoi CFC, lokalnego rywala Sampdorii. Cieszyli się z tego, że wyeliminowaliśmy ich znienawidzonego przeciwnika, dziękowali nam, widać było, że sprawiliśmy im tym ogromną satysfakcję.

W półfinale nie sprostaliście już Manchesterowi United, ale i tak wspomnień nikt wam nie odbierze.

Zgadza się. Manchester okazał się poza naszym zasięgiem, choć nie uważam, żebyśmy byli totalnie słabsi. Mój syn i wnuczek są teraz wielkimi fanami „Czerwonych Diabłów”. Cieszę się, że mogę opowiedzieć im trochę o grze na Old Trafford, pokazać, że ojciec i dziadek w jednym coś tam w życiu kopał. Niestety, nie mogę im sprezentować koszulki Manchesteru z tamtego meczu. Gdy wracaliśmy do Polski, na lotnisku moja torba wyjechała na taśmę jako jedna z pierwszych. Okazało się, że po drodze ktoś ukradł mi pamiątkę. Podobnie było w przypadku Jacka Bąka i jeszcze kogoś. Nasze bagaże wyjechały jako pierwsze, ale już bez tej cennej zawartości. Szkoda.

Dziś mieszka pan za granicą. Ma pan jakąś styczność z futbolem?

Wyjechałem z Polski w 1994 roku i do dziś mieszkam w Danii. Pracuję w firmie transportowej, w piłce nożnej już nie działam. W Danii sport jest bardziej hobbystyczny. Żeby z niego żyć, trzeba poświęcić się w stu procentach. Po zakończeniu kariery nie mogłem sobie na to pozwolić, nie miałem odpowiednich licencji trenerskich i poświęciłem się innej pracy. Miałem propozycję, by poprowadzić drużynę rezerw mojego lokalnego klubu, ale temat się nieco rozmył. Kibicuję za to Krzysiowi Popczyńskiemu, który mieszka w pobliskiej miejscowości i pracuje jako trener. To były piłkarz Hutnika Kraków, kiedyś kopaliśmy się po kościach w ekstraklasie, a dziś połączyła nas emigracja. W Polsce bywam nieco rzadziej, niż jeszcze kilka lat temu, ale co najmniej raz w roku udaję się w odwiedziny. Jestem jednak z polską piłką na bieżąco, moim szwagrem jest kolega z tamtej Legii, który raportuje, co dzieje się w kraju. A i powspominać możemy…

Rozmawiał Emil Kopański

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności