Aktualności
[WYWIAD] Arkadiusz Bąk: Nie ma w piłce większego przeżycia niż mundial
Specjalne06.06.2020
Nie osiągnęliśmy wtedy sukcesu sportowego, ale udział w finałach mistrzostw świata to coś niesamowitego. Wspomnienia cały czas wracają. Oglądając mecz z USA czułem się jakbym tam znowu był. Siedziałem wtedy na ławce rezerwowych, ale byłem członkiem kadry i cieszyłem się tak samo jak ci, którzy grali. Szkoda, że przegraliśmy poprzednie dwa spotkania.
Wyjście z grupy przerastało wasze możliwości?
Koreańczycy nas bardzo zaskoczyli. Byli świetnie przygotowani fizycznie i szybkościowo. Mieli za sobą wsparcie kibiców, czuli się pewnie. Myśmy nie docenili gospodarzy, a wielu z podopiecznych Guusa Hiddinka potem trafiło do mocnych europejskich klubów i odgrywało w nich ważne role. Nas poziom mistrzostw, ta cała otoczka, przerosły i na pewno nie trafiliśmy z formą, graliśmy poniżej połowy swoich możliwości. Przed turniejem balon został napompowany za bardzo i pękł z hukiem. Po porażce z Koreańczykami boleśnie sprowadzili nas na ziemię Portugalczycy. Luis Figo, Rui Costa, Pauleta – robili z nami co chcieli. Sam doświadczyłem tego na swojej skórze. Wszedłem na boisko po kwadransie za Radka Kałużnego i nie byłem w stanie pomóc drużynie. Te dwa mecze w naszym wykonaniu nazwałbym katastrofą. Dobrze, że udało się chociaż wygrać ze Stanami Zjednoczonymi i troszkę zatrzeć niekorzystne wrażenie. Po wspaniałych eliminacjach za bardzo w siebie uwierzyliśmy, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, co nas czeka na mundialu. Skala trudności okazała się zbyt poważna.
Brałeś pod uwagę, że trzynasty występ w kadrze, z Portugalią, może być twoim ostatnim w drużynie narodowej?
Nie myślałem o tym. Cieszę się, że w ogóle trafiłem do tej reprezentacji. Jerzy Engel zaufał piłkarzowi z polskiej ligi. Uznaję to za swój największy sukces. Same eliminacje do mundialu 2002 były wspaniałą przygodą. Nigdy nie zapomnę zwycięstwa z Norwegią 3:0 na Stadionie Śląskim, niepowtarzalnej atmosfery i fety z okazji awansu. Otoczka wokół imprezy w Korei też była czymś czego nie da się opisać. To po prostu trzeba przeżyć. 18 lat minęło, ale cały czas się o tym rozmawia, myśli.
W Norwegii, gdzie obecnie przebywasz, wiedzą, że grałeś na mundialu?
Mieszkam w małej miejscowości, gdzie rządzą sporty zimowe. Sam pracuję na stoku, ale godzę to z prowadzeniem treningów dla grup młodzieżowych, chłopców i dziewczyn w akademii piłkarskiej. Ci co mają wiedzieć, to wiedzą. Czasami sobie pozwalam na żarty na ten temat. Wszedłem w końcówce na Stadionie Śląskim z Norwegami i pomogłem przypilnować nasze prowadzenie 3:0. Oni mieli silny zespół z Solskjerem, Bergiem, Carewem, Riise, naszpikowany zawodnikami z lig angielskich. Z nami dostali dwa razy, choć nie były to łatwe spotkanie. Przerwaliśmy im dobrą passę reprezentacji, a teraz liczą, że wrócą na salony. Mają mocny zespół z młodym Haalandem, Kingiem Odegaardem pod wodzą słynnego Larsa Lagerbacka. Wraz z Pawłem Kaczorowskim, który mieszka parę kilometrów ode mnie, wybierałem się do Oslo na ich barażowe starcie o EURO 2020 z Serbami. To i inne spotkania przełożono na nieokreślony termin. W Norwegii dominują sporty zimowe, ale futbol dorównuje im, lub nawet przewyższa popularnością, gdy drużyna narodowa występuje w wielkich imprezach. Pojawiła się na to ponownie szansa.
Jak się żyje w Norwegii?
Mieszkam tu od pięciu lat z rodziną. 21-letnia córka jeszcze nie wie z jakim krajem zwiąże swoja przyszłość. 17-letni syn zostanie w Norwegii, mówi biegle w ich języku i jeszcze angielskim, chodzi tu do szkoły. Niestety, nie wszedł w moje buty, nie kopie piłki, ale na pewno sobie w życiu poradzi. W Norwegii nie możemy na nic narzekać. W górach żyje się fajnie, przez większą część roku leży śnieg. Teraz, na początku czerwca, jest tylko na stokach. Tu jest pięknie, na pewno też inaczej niż w Polsce, ale nie wykluczam, że kiedyś z żoną będę chciał wrócić do ojczyzny. W Poznaniu prowadziłem sklep sportowy, lecz podjąłem ryzyko i wyjechałem do Norwegii. Nie żałuję.
Oprócz gry w reprezentacji spełniłeś również marzenia o transferze do Anglii. Czego ci zabrakło, by w 2001 roku przebić się w Birmingham City?
Teraz jestem mądrzejszy. Na pewno inaczej podszedłbym do kwestii języka. Wtedy nie umiałem angielskiego i w szatni nie wiedziałem, co mówią. Tak się nie da… Do tego trafiłem tam zimą. U nas trwała przerwa, a w Anglii, wiadomo gra się na okrągła. Sobota – środa – sobota – wtorek – piątek i jeszcze szalenie intensywne treningi. 30 gości rywalizowało o 14 miejsc do gry, a wtedy trener Steve Bruce miał chyba dziewięciu środkowych pomocników. Przeskok z polskiej ekstraklasy, pod względem treningów, podejścia do nich, był niewiarygodny. Tam godzinę przed zajęciami grupowymi piłkarze trenowali indywidualnie. Dostajesz jedną szansę, dwie i trzeciej już nie, bo ktoś inny wchodzi. Na pewno sportowo dawałem radę, lecz ciężko mi się było przestawić na wyspiarskie wymagania. Zobaczyłem, jak wygląda poważny, zawodowy futbol i poznałem smak Championship, jednej z najbardziej wymagających lig świata. Rzadko pojawiałem się na boisku, ale bardzo mi się tam podobało. Miałem wrażenie, że wszystko kręci się wokół futbolu, wszechobecnego w mediach. Przychodziłem do domu, włączałem telewizję, a tam piłka non stop.
Jesteś utożsamiany przede wszystkim z Polonią Warszawa. Słusznie?
Tam osiągałem największe sukcesy. Zdobyłem mistrzostwo Polski, Puchar Polski i Puchar Ligi. Z Polonii trafiłem do kadry, pokazałem się w europejskich pucharach. Żałuje, że z Panathinaikosem Ateny w eliminacjach Ligi Mistrzów nie mogliśmy zagrać na Konwiktorskiej. W Płocku nie czuliśmy się jak u siebie, a obiekt też nie był najwyższej klasy. Stoczyliśmy dwa zażarte boje z mistrzem Grecji, który miał w składzie piłkarzy wielkiej klasy, późniejszych mistrzów Europy z 2004 roku, czy Portugalczyka Paulo Sousę. Oni byli faworytem, ale pozostał niedosyt, bo można było ich wyeliminować. Polonię darzę szczególnym sentymentem, ale w każdym miejscu zaznaczyłem swoją obecność. Gdyby nie Grzegorz Lato, który wyciągnął mnie ze Stargardu, może bym nigdy nie trafił do ekstraklasy? Z Olimpią Poznań wywalczyłem awans, zaistniałem na najwyższym szczeblu. Tam grali między innymi Mirek Szymkowiak, Grzesiu Mielcarski, Andrzej Jaskot, Sławek Suchomski, Piotrek Wojdyga, Piotrek Burlikowski – dziś pracujący u boku prezesa Zbigniewa Bońka w PZPN. Olimpii dużo zawdzięczam, a teraz nawet nie wiem, co się dzieje na Golęcinie. Ciekawy zespół miałem też w Amice, choć przekonałem się, że na dłuższą metę futbol na wysokim poziomie w tak małych ośrodkach jak Wronki nie ma racji bytu. W Ruchu Chorzów też grałem z dobrymi zawodnikami, podobnie w Lechu Poznań u trenera Franciszka Smudy. U byłego selekcjonera zakończyła się moja przygoda z ekstraklasą, a pewnie tych występów w elicie mogłoby być znacznie więcej. Niestety, urazy mnie nie omijały. Przez problemy z kolanami w Norwegii nie ryzykuje z jazdą na nartach, korzystam tylko z biegówek.
Co do sukcesów, chyba nie zapomniałeś o tytule króla strzelców ekstraklasy z sezonu 1997/1998?
Zdarzyło się (śmiech), ale podzieliłem się nim z Sylwkiem Czereszewskim i Mariuszem Śrutwą. Wtedy powinienem strzelić tych goli znacznie więcej. Nie miałem problemów z trafianiem do siatki. Szkoda, że zdrowie nie dopisywało, bo bym dobił do setki trafień w ekstraklasie, a zatrzymałem się na liczbie 72. Czasu się już nie cofnie, ale nie mogę narzekać na swoją karierę, lub przygodę, jak kto woli. Coś tam osiągnąłem, no i poznałem urok mundialu, a nie ma w piłce nożnej większego przeżycia.
Rozmawiał Jaromir Kruk
Fot.: 400mm.pl