Aktualności

[WYWIAD] Andrzej Grębosz: Rajd szalonego kojota i gol strzelony Dino Zoffowi

Specjalne17.04.2020 
– Mieszkałem przy granicy z Czechosłowacją i dzięki temu w czeskiej telewizji obejrzałem mistrzostwa świata w 1966 roku. I od tego czasu moim marzeniem było zagrać na angielskich boiskach – opowiada Andrzej Grębosz, obrońca Widzewa w latach 1974-83. Udało mu się je zrealizować, bo w europejskich pucharach łódzki zespół zmierzył się z Manchesterem City, Manchesterem United, Ipswich Town i Liverpoolem. Wspominamy!

Sukces Widzewa w latach 70. i 80. XX wieku to była między innymi zasługa piłkarzy niechcianych w ŁKS. Pan jest właśnie jednym z nich. Jak to się stało, że zamienił pan Widzew na ŁKS?

Do Łodzi trafiłem z Unii Tarnów. Trener Józef Walczak wypatrzył mnie podczas meczu Pucharu Polski. Wtedy z Unią dotarliśmy do ćwierćfinału. Przyjechał do Tarnowa działacz ŁKS, zaproponował mieszkanie i dobre pieniądze, więc się nie zastanawiałem. To był wtedy wielki klub, w którym było mnóstwo sekcji: koszykówka, siatkówka, lekkoatletyka czy hokej na lodzie. Grałem w doborowym towarzystwie. Byłem wtedy lewoskrzydłowym, miałem sporo sytuacji w każdym meczu, ale goli strzelałem mało. Coraz częściej byłem rezerwowym. Zdarzało się, że grałem w drugiej drużynie. I w jednym takim meczu strzeliłem cztery gole. Podszedł do mnie Zdzisław Kostrzewiński, który już wcześniej przeniósł się z ŁKS do Widzewa i spytał, czy nie chce zmienić klubu. Umówił mnie na spotkanie z Ludwikiem Sobolewskim.

Prezes Widzewa podobno miał dar przekonywania.

Nawet niespecjalnie trzeba było to robić w moim przypadku. Byłem zły, że w ŁKS na mnie nie stawiają i wierzyłem, że zmiana klubu pomoże mi w rozwinięciu kariery. Rozmowa z prezesem była rzeczywiście bardzo konkretna. Usłyszałem, co zyskam piłkarsko i co za to dostanę. Nie podpisywaliśmy żadnych umów. Po dogadaniu się z prezesem wszystko przypieczętował uścisk dłoni. To znaczyło wtedy więcej niż dokumenty. Wszystko, co Sobolewski obiecał, to zrealizował.



Niechciani piłkarze ŁKS najpierw zaprowadzili więc Widzew do pierwszej ligi.

Oprócz mnie taką samą drogę przebyli Andrzej Pyrdoł, Wiesław Chodakowski, Tadeusz Gapiński, Wiesław Surlit czy wspomniany Kostrzewiński. Byliśmy trzonem tej drużyny, a w zespole byli też na przykład Paweł Janas czy Krzysztof Surlit. W sezonie 1974/75 wywalczyliśmy awans. Wtedy w Widzewie grałem jako napastnik, a dopiero później trener Paweł Kowalski przestawił mnie na stopera. Strzeliłem najwięcej goli w zespole, a drugi pod tym względem był Gapiński. Po awansie do drużyny doszli Zdzisław Rozborski, którego nie cenili w Górniku Zabrze, Mirosław Tłokiński z Lechii Gdańsk i bramkarz Stanisław Burzyński z Arki Gdynia. Ale przede wszystkim przyszedł Zbigniew Boniek. Trener Leszek Jezierski potrafił stworzyć z nas kawał zespołu.

Wiele razy mówiło się o widzewskim charakterze, czyli nieustępliwości, grze do końca i wierze, że uda się odwrócić losy meczu. Skąd się to wzięło?

Najbardziej ten charakter wykuwał się podczas środowych gierek na treningach. Nie było tak, że trener wybierał zespoły, tylko losowaliśmy między sobą. Z tego powodu drużyny miały różne składy, ale na boisku walka była zażarta. Na stole w szatni lądowały pieniądze. Nie za duże, ale takie, o które warto było walczyć. Liczyła się nawet różnica bramek. Nie było przeproś, nie było wybacz, a żeby był rzut wolny, to naprawdę musiał być ostry faul. Najczęściej graliśmy wszerz boiska, a to sprawiało, że był tłok i mało wolnej przestrzeni. To nas nauczyło twardej walki, a do tego, jak radzić sobie w gąszczu nóg. To pomagało później w lidze, bo przed nikim nie pękaliśmy.



I chyba też w europejskich pucharach. Jest pan jednym z zaledwie kilku piłkarzy Widzewa, który zagrali prawie we wszystkich meczach z renomowanymi zespołami. Od 1977 roku mierzyliście się z Manchesterem City, Saint Etienne, Manchesterem United, Ipswich Town, Liverpoolem, Rapidem Wiedeń i dwukrotnie Juventusem Turyn.

Dla mnie szczególne były mecze z angielskimi drużynami. W 1966 roku, gdy rozegrano mistrzostwa świata w Anglii, miałem 17 lat. Wtedy mieszkałem jeszcze w Złotym Stoku, tuż przy granicy z Czechosłowacją. Dzięki temu mecze mundialu mogłem oglądać w czeskiej telewizji. Gra Anglii sprawiła, że moim marzeniem było wystąpić na angielskich boiskach. Debiut w europejskich pucharach był więc niesamowitym przeżyciem. Po raz pierwszy zagraliśmy na typowo piłkarskim stadionie, na którym trybuny były oddalone zaledwie kilka metrów od bocznej linii. Doping i hałas był taki, że nie było słychać, gdy bramkarz podpowiadał, jak się ustawić. Do tego niesamowity mecz. Przegrywaliśmy 0:2, wydawało się, że Anglicy nas rozniosą i już wtedy dał o sobie znać talent Zbigniewa Bońka, choć miał dopiero 21 lat. Najpierw strzelił piękną bramkę na 1:2, a potem wytrzymał napięcie i z rzut karnego wyrównał.

W sezonie 1980/81 graliście kolejno z Manchesterem United, Juventusem Turyn, a wyeliminowało was Ipswich Town.

Przed nikim nie pękaliśmy, choć docenialiśmy każdego rywala. Z Manchesterem straciliśmy bramkę już w piątej minucie, ale po chwili Anglicy przekonali się o sile uderzenia Surlita. Rzut wolny był dobre ponad 30 metrów, ale dla Krzyśka to nie był problem. Miał chyba najmocniejszy strzał prostym podbiciem w lidze i wtedy też się popisał. A Ipswich długo nie mogłem przeboleć. Niektórzy w naszej drużynie myśleli, że już jesteśmy najlepsi i przez własną głupotę przegraliśmy tam 0:5. Choć mecz mógł się ułożyć inaczej, bo Andrzej Możejko miał idealną sytuację na 1:0.



To został nam Liverpool. To była wielka sensacja, kiedy wyeliminowaliście ten zespół. Pan w rewanżu na Anfield Road nie zagrał za żółte kartki, ale w Łodzi miał udział przy ważnej bramce na 2:0 – po pańskim dośrodkowaniu Wiesław Wraga strzelił gola głową z 16 metrów!

Jak z Wieśkiem wspominamy tę sytuację, to przyznaję, że centrowałem do Zdziśka Rozborskiego, który był przygotowany, by strzelać. A Wraga wskoczył przed niego i strzelił piękną bramkę. Żałuję, że nie zagrałem w rewanżu, ale klub wziął mnie do Liverpoolu. Takie było podejście prezesa Sobolewskiego. Wiedział, że jestem częścią drużyny i powinienem tam być. Wtedy odpowiadałem za atmosferę. Po meczu kibice Liverpoolu oklaskami podziękowali nam za postawę. Pierwszy raz zobaczyłem coś takiego. Okazali nam ogromny szacunek.

Spełnił pan marzenie i zagrał na angielskich boiskach, ale chyba bardziej pamiętne są mecze z Juventusem. W 1980 roku był pan jednym z bohaterów, kiedy awansowaliście do 1/8 finału Pucharu UEFA. W pierwszym spotkaniu, wygranym przez Widzew 3:1, zdobył pan gola, a w rewanżu wykorzystał jedenastkę w konkursie rzutów karnych.

Rzeczywiście, nie za często strzela się bramki Dino Zoffowi. To był rajd szalonego kojota. Wystartowałem z własnej połowy, odegrałem do Bońka, on dośrodkował, a ja wykończyłem akcję. Potem było 1:1, ale Marek Pięta i Włodek Smolarek dali nam wygraną. W rewanżu sędzia robił wszystko, by to Juventus awansował. Tyle że każda niesprawiedliwa decyzja jeszcze bardziej nas napędzała. Arbiter nie uznał nam bramki prawidłowo zdobytej przez Bońka, bo wtedy nie byłoby nawet dogrywki. Marek Pięta opowiadał, że po starciu z Claudio Gentile, Włoch niby podał mu rękę, by pomóc wstać, a nogą nadepnął na drugą dłoń. Próbowali różnych nieczystych zagrań, ale byliśmy lepsi. W rzutach karnych Józek Młynarczyk bronił świetnie. Nie powiem, był stres, kiedy podchodziłem do jedenastki, tym bardziej że trybuny były pełne i wrogie. Zmyliłem Zoffa, a właściwie czekałem aż zrobi pierwszy ruch i o ułamek sekundy za wcześnie się rzucił. Po meczu na boisku próbowaliśmy wymienić się z nimi koszulkami, by mieć na pamiątkę. Nie chcieli, a po spotkaniu podrzucili nam je do szatni. Tyle że to były jakieś stare koszulki, Zbyszek się wkurzył i wyrzucił je na korytarz.



Trzy lata później graliście z Juventusem o finał Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. W Turynie przegraliście 0:2, a w Łodzi był remis 2:2. Można było zdziałać coś więcej?

Nie byliśmy chłopcami do bicia, ale w Juventusie grało pół reprezentacji Włoch, świetni reprezentanci Francji [Michel Platini – przyp. red.] i Polski [Boniek]. W pierwszym meczu Juventus miał dużo więcej sytuacji, ale znów Józio Młynarczyk świetnie bronił. Miał pecha przy jednym golu, kiedy piłka odbiła się od mojego biodra i go zmyliła. Pewnie bez problemów, by ją złapał. Nie mogłem pogodzić się, że z powodu kartek nie grałem w rewanżach z Liverpoolem i Juventusem. W tym drugim przypadku, to sędzia dał się nabrać, bo nawet faulu nie było.

Zagranicę wyjechał pan dopiero w wieku 34 lat. Nie miał pan wcześniej ofert?

Oczywiście, że miałem. Już po tych pierwszych meczach z Juventusem były propozycje z ligi angielskiej. Tyle że wtedy prezes Sobolewski był bardziej zajęty transferem Zbyszka Bońka. To był priorytet, bo Włosi oferowali olbrzymie pieniądze. W moim przypadku Widzew za wiele, by nie zarobił i prezes jasno mi powiedział, że nie zgodzi się na mój wyjazd. A w tamtych czasach, żeby wyjechać zagranicę, trzeba było załatwić bardzo wiele zgód.

Można pana spotkać prawie na każdym meczu Widzewa. Na spotkania w trzeciej lidze, a teraz w drugiej przychodzi regularnie około 16 tysięcy kibiców. Kiedy pan grał, trybuny też były pełne.

Tyle że my mieliśmy sukcesy, graliśmy w pierwszej lidze i w europejskich pucharach. Kibiców Widzew zawsze miał oddanych i licznych. Teraz jak idę na mecz, to widzę sporo ludzi w moim wieku, którzy idą z synami czy też nawet wnukami. To jest coś pięknego, co stworzyło się na Widzewie. Ewenement na skalę światową. Fani pokazują, że – jak w małżeństwie – kibic jest z drużyną na dobre i na złe. Tylko jedno mi przeszkadza. Kiedyś arbiter z trybun mógł co najwyżej usłyszeć: „sędzia kalosz”. Teraz, niestety, jest za dużo wulgarnych wyzwisk. To mi się bardzo nie podoba. Zabieram czasem 15-letniego wnuka i on też zwraca na to uwagę. Jestem prawie na każdym meczu w Łodzi. Jest nas grupa 15-20 byłych piłkarzy Widzewa z kilku pokoleń, którzy mieszkają w Łodzi. Siedzimy razem i komentujemy. Taka loża szyderców.

Ostatnio z powodu epidemii nie ma co komentować…

Niestety, na razie się nie spotykamy. Święta też spędziłem w domach. Nie widziałem się ani z córką, ani synem. Został nam telefon i połączyliśmy się przez internet. Dzwonił też Rozborski i pytał jak ze zdrowiem. Wszystko jest w porządku i mam nadzieję, że wkrótce wrócimy na trybuny.

Rozmawiał Andrzej Klemba
fot. archiwum Widzewa

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności