Aktualności
[WYWIAD] 26 lat kariery w Resovii. Mówią o nim „ledżend”
Marcin Pietryka to coraz rzadszy przykład wierności jednemu klubowi. – Kibic klubu wyliczył, że rozegrałem w drużynie 520 spotkań ligowych od II do IV ligi. Jeśli doliczyć mecze w Pucharze Polski, sparingi czy w juniorach, to pewnie wyszłoby ponad 1000 – przyznaje 36-letni były już bramkarz Resovii.
Od 1992 był pan piłkarzem Resovii. To już koniec kariery?
Od pół roku myślałem o tym, żeby bardziej poświęcić się rodzinie. Na koniec mojej kariery udało nam się osiągnąć sukces, bo awansowaliśmy do II ligi. Nie dogadałem się z działaczami i w tym momencie nie pełnię żadnej funkcji w pierwszym zespole. Robię to, co zaplanowałem, czyli spędzam więcej czasu z dziećmi i szkolę bramkarzy w szkole mistrzostwa sportowego w Rzeszowie.
Jak zaczęła się przygoda z tym klubem?
Właściwie wychowałem się koło stadionu Resovii. Mieszkaliśmy na osiedlu Gwardzistów, skąd było właśnie tam najbliżej. Od dzieciństwa robiliśmy wszystko byle wyjść na podwórko, grać w piłkę czy w inne zabawy. Starsi koledzy już trenowali w Resovii i to nam oczywiście imponowało. Czekałem na swoją kolej, bo kiedyś nie było tak, że zaczynało się treningi w wieku pięciu czy sześciu. Byłem bardzo niecierpliwy, by zacząć i w końcu to mi się udało. Byłem dwa lata młodszy od kolegów, ale przede wszystkim szczęśliwy, że trenuję w Resovii. Miałem wtedy chyba dziewięć albo dziesięć. Wracaliśmy ze szkoły, szliśmy na trening i znów na podwórko, aby kopać piłkę. I tak do zmroku. To były zdecydowanie inne czasy niż teraz, kiedy wiele dzieciaków w domu od razu siada do komputera. Na szczęście są wciąż takie, które chcą uprawiać sport. Jestem z pokolenia tzw. trzepaka i podwórka. Wszystko robiliśmy po to, żeby najmniej siedzieć w domu.
Pamięta pan kiedy po raz pierwszy założył koszulkę tzw. pasiaka?
Każdy chciał zobaczyć z bliska pierwszą drużynę i mecz Resovii. A już podawać piłki to była wielka sprawa. Trzeba było stać w kolejkach, by dostać koszulkę-pasiaka i czekać aż pan, który wszystkim zarządzał powiedział: „Dobra, ty dziś podajesz piłki”. Teraz w większości klubów wszystkie drużyny młodzieżowe od razu mają stroje. Wtedy trzeba było swoje odczekać. Jako że rozpocząłem treningi dwa lata wcześniej, to tak naprawdę musiałem dłużej czekać na taki zaszczyt. Potem pokonywałem kolejne szczeble w zespołach młodzieżowych od trampkarza do juniora starszego. W końcu doczekałem się debiutu w pierwszym zespole.
Od razu chciał pan być bramkarzem?
Każdy na początku chciał grać w polu i strzelać bramki. Ja tak samo myślałem, ale kiedy zaczęły się rozgrywki i okazało się, że nie mamy bramkarza, to się zdecydowałem. Na podwórku przed blokiem zdarzało mi się stawać między słupkami i to z dobrym efektem, więc raz powiedziałem, że stanę. Trenerzy chwalili, koledzy też i tak już zostało. Wtedy w Resovii oczywiście nie było trenera bramkarzy, ale chodziłem za asystentem z pierwszej drużynie, namawiałem go i w końcu się zgodził, byśmy ćwiczyli też indywidualnie.
W jakich okolicznościach pan zadebiutował?
Miałem wtedy 16 lat, byłem jeszcze w juniorach młodszych, ale już trenowałem z seniorami. Pierwszy bramkarz Grzegorz Gniewek popełnił kuriozalny błąd, trafił piłką w plecy obrońcy i wpadła do siatki. Trener Stanisław Skiba uznał, że w kolejnym meczu da mu odpocząć i ja dostanę szansę. Mówił, że dam radę i rzeczywiście w debiucie zachowałem czyste konto i wygraliśmy z Czuwajem Przemyśl 2:0. Byliśmy wtedy w IV lidze. Trochę się bałem, ale także starsi koledzy mnie uspokajali i dużo mi pomogli. Sytuacja odwróciła się w poprzednim sezonie, kiedy w zespole byli 18-letni chłopcy ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego i ja 36-letni bramkarz. Przyszedłem do Resovii, jako młody chłopak, który mógłby wtedy w drużynie znaleźć kilku piłkarskich ojców, a wyszedłem jako ojciec, który pewnie ma tam kilku sportowych synów. Tak jak ja się wzorował na starszych, tak pewnie niektórzy wzorowali się na mnie. To piękno piłki.
To na kim pan się wzorował?
Gdy zaczynałem, dla mnie idolem był właśnie Grzesiek Gniewek, którego później zastąpiłem, a także inni bramkarze Resovii Henryk Pawiłowski czy Andrzej Białek. Jak już broniłem, to zacząłem patrzeć na najlepszych na świecie, a wtedy na topie był Olivier Kahn. Potem podziwiałem Santiago Canizaresa, Victora Valdesa czy Ikera Casillasa.
Przez 26 lat w Resovii rozegrał pan pewnie z tysiąc spotkań?
Od 2000 roku W wieku 18 lat zacząłem regularnie bronić i do poprzedniego sezonu byłem właściwie cały czas podstawowym bramkarzem. Jest zapalony kibic Resovii, który policzył mi tylko mecze ligowe. Wyszło mu 520, ale bez spotkań w Pucharze Polski, rezerwach czy w sparingach. A także oczywiście bez meczów, kiedy byłem w zespołach młodzieżowych. W sumie pewnie by wyszło ponad tysiąc.
Przez ten czas nie kusił pana inny klub?
Były oferty z innych drużyn. Cały czas mieszkałem blisko klubu i czułem się z nim mocno związany. Kiedy dostawałem propozycje, działacze reagowali, namawiali, bym nie odchodził, czasem dawali podwyżkę. Wolałem zostać w znanym środowisku niż iść w nieznane i na przykład trafić na ławkę. Najbliżej byłem przejścia do Termaliki Nieciecza, gdy awansowała na zaplecze ekstraklasy. Prezesi zareagowali, ja chciałem wtedy zakładać rodzinę, co też miało wpływ na to, że jednak zostałem. I nie żałuję tego. Czuję się częścią tego klubu.
Właśnie piszą i mówią o panu „legenda Resovii”.
Ja się z tego teraz śmieje. Zawodnicy mówią do mnie „ledżend”. Kiedyś tonowałem i oponowałem, że żadna ze mnie legenda. Przyzwyczaiłem się jednak i już z tym nie walczę. Najwyżej grałem na trzecim poziomie rozgrywek, więc taka ze mnie legenda.
Mało brakowało, by kariera nie trwałą aż tak długo…
Wiem o co panu chodzi. To był mecz IV ligi z Lechią Sędziszów w maju w 2007 roku. Pamiętam, bo kończyłem wtedy też studia. Byliśmy liderem i awans był blisko. Wybiegłem za pole karne, wyskoczyłem do piłki, uderzyłem nią głową, a rywal mnie w czoło. Upadłem, ale przytomności nie straciłem. Miałem pęknięta czaszkę, pogruchotany oczodół. Trafiłem do szpitala, lekarze wykonali operację i wstawili trzy platynowe blaszki. Bałem się, że bramki na lotnisku będą piszczeć, ale wchodziłem kiedyś do sądu i była cisza. Lekarze mnie wtedy uspokoili, bo denerwowałem się, że to koniec kariery, ale już w lipcu wróciłem do treningów. To był najgorszy moment w karierze i żona też to mocno przeżyła. A teraz to miejsce w czaszce mam teraz najtwardsze.
Wróćmy jeszcze do ostatniego sezonu – jak smakował awans, kiedy utarło się nosa Stali Rzeszów i Motorowi Lublin, które miał kilka razy większe budżety od Resovii?
Po rundzie jesiennej trener stwierdził, że wiosną zrobimy wszystko, by wygrywać każdy kolejny mecz. Tak, by na ostatnie spotkanie do Nowego Targu nie jechać na przejażdżkę. Chcieliśmy coś osiągnąć. Nie stawiano na nas, ale my tworzyliśmy zespół i dzięki temu byliśmy w stanie to zrobić. Runda wiosenna była świetna, bo wygraliśmy czternaście spotkań, a trzy zremisowaliśmy. Traciliśmy mało bramek, a że zawsze udawało się coś strzelić, to wygraliśmy ligę. Satysfakcja jest wielka, bo Motor miał niesamowite pieniądze jak na tę ligę, miasto Rzeszów bardziej pomagało naszemu lokalnemu rywalowi Stali, ale to my okazaliśmy się najlepsi. Trudno powiedzieć, czy w tej lidze pieniądze, aż tak się nie liczą. My mogliśmy, a nie musieliśmy, więc nas presja wyniku nie zjadła.
Rozmawiał Robert Cisek