Aktualności

W latach 90. podbijała Bundesligę. Poznajcie historię „hrabiny”

Specjalne09.04.2020 
Zaczynała, gdy kobieca piłka nożna była, jak sama mówi, unikatem. Grała z chłopakami, pomimo że ci chcieli wyrzucać ją z boiska za każdym razem, gdy strzelała gola. A tych w swojej karierze zdobywała niezwykle dużo, przyczyniając się m.in. do wygrania przez jej drużynę, FCR Duisburg, Pucharu Niemiec w 1998 roku. Za naszą zachodnią granicą była prawdziwą gwiazdą, w Polsce mało kto o niej słyszał. Pora więc, by wszyscy poznali historię „hrabiny” kobiecego futbolu, Jolanty Nieczypor-Wambeck.

Skąd się wziął pani przydomek „hrabina”?

Powstał jeszcze za czasów mojej gry w AZS Wrocław. Na meczu w Oławie pojawiło się kilku mężczyzn, którzy z ciekawości przyszli zobaczyć, jak kobiety grają w piłkę. Występowałam wtedy chyba na lewej pomocy i ci panowie ciągle krzyczeli „ty, hrabina, biegaj, ruszaj się!”. Nawet nie wiedziałam wtedy, że tyczy się to mnie, ale moje koleżanki tak uznały i zaczęły nazywać mnie „hrabiną”. Co prawda kibice nie wytłumaczyli, dlaczego akurat taki „tytuł” mi nadali, ale jakoś to do mnie przylgnęło.

Zaczęła pani grać w piłkę na profesjonalnym poziomie dosyć późno, bo w wieku 19 lat.

Rzeczywiście. Urodziłam się w Miliczu w czasach, kiedy kobieca piłka nożna była unikatem. Mieszkałam na wsi, gdzie dziewczynki i piłka kompletnie do siebie nie pasowały. Mimo to cały czas grałam na podwórku, na przerwach w szkole czy gdziekolwiek się dało, oczywiście z chłopakami. W Miliczu, w którym kończyłam szkołę podstawową nie było jednak żadnej drużyny. Najbliższa była we Wrocławiu, ale z tamtejszym AZS skontaktowałam się dopiero, gdy przeniosłam się do Wrocławia na studium ogrodnicze. W wieku 19 lat zostałam zaproszona na próbny trening, po którym sztab stwierdził, że w niedzielę jadę na mecz. W sumie więc w wieku dziecięcym grałam dla siebie, jak większość z nas. Było wiele sytuacji w szkole podstawowej, kiedy chłopcy nie chcieli, by dziewczyna grała z nimi w piłkę. Było to dla nich ujmą, zastanawiali się, jakim prawem jest to możliwe. Miałam jednak takiego wuefistę, który twierdził, że gram lepiej niż niektórzy chłopcy i zabierał mnie na mecze szkolnej reprezentacji. Chłopcy patrzyli spod oka, a gdy strzelałam bramki chcieli wyrzucić mnie z boiska, bo im to nie pasowało.

Pewnie byli zazdrośni, że jest pani lepsza od nich.

Też tak myślę. W szkołach były kiedyś tzw. SKS-y, a ja byłam bardzo wszechstronną zawodniczką, biegałam na 800 czy 1000 metrów, skakałam w dal, generalnie uprawiałam lekkoatletykę. Chłopcy natomiast mieli w tym samym czasie zajęcia z piłki nożnej. Zamiast biegać, czy skakać, popatrywałam więc, co robią i któregoś dnia wspomniany już wuefista zapytał, czy chcę z nimi zagrać. Później „awansowałam” do tej szkolnej reprezentacji, ale chłopcy naprawdę tego nie tolerowali. Czasami, jak jeżdżę do Polski, spotykam niektórych z tych chłopców, którzy teraz są panami i się z tego śmiejemy.

Oni nie zrobili karier?

No nie, a przynajmniej nie takich jak ja. Co najwyżej grali w małych klubach w klasie okręgowej.

Tak naprawdę podobno przypadek zdecydował o tym, że trafiła pani do AZS Wrocław?

To był zupełny przypadek. W technikum ogrodniczym, do którego przeniosłam się po skończeniu ogólniaka, pewnego dnia roznosił ulotki trener albo prezes AZS. Szukał wtedy nowych zawodniczek do klubu. Dzięki koleżance, która miała z nim kontakt, poszłam na trening, by z ciekawości zobaczyć, jak to wygląda. Tak się złożyło że zostałam na dłużej.

Mecz finałowy o mistrzostwo Niemiec Duisburg - Brauweiler. Zespół Jolanty Nieczypor przegrał w serii rzutów karnych. 

Ten klub stał się dla pani przepustką do reprezentacji Polski. Na jednym z meczów, z Niemcami, została zaś pani wypatrzona przez trenera Rheine, pani pierwszego niemieckiego klubu.

To był dla mnie szok. Grałyśmy wtedy w Aue. To był zdaje się pierwszy mecz po zjednoczeniu Niemiec. Przegrałyśmy 1:2, ale zagrałyśmy świetne spotkanie, a ja zdobyłam tę jedyną bramkę dla Polski. Po meczu podszedł do mnie trener Rheine, który miał ze sobą tłumacza. Ten jednak nie mówił zbyt dobrze po polsku. Szkoleniowiec gestykulując rękami i nogami zaproponował mi wyjazd do Niemiec. Podeszłam do tego pół żartem, pół serio, bo nie sądziłam, że mogę grać w Niemczech. Przekazałam jednak swój numer telefonu i adres. To było w maju, a już w lipcu wszystko było ustalone, a ja siedziałam w samochodzie do Niemiec. Mówiąc szczerze, miałam bardzo mieszane uczucia i tak naprawdę nie chciałam wyjeżdżać.

Dlaczego?

Bo to się tak szybko wydarzyło! Miałam 22, może 23 lata. Wtedy były jeszcze granice, trzeba było wyrabiać wizę, a do tego w ogóle nie znałam języka niemieckiego. Potrafiłam powiedzieć tylko „dzień dobry” i „do widzenia”. To było dla mnie dziwne, że z małej miejscowości jadę do wielkiego świata. Myślałam, że ciągle będę siedzieć na ławce. Było jednak zupełnie inaczej. Może wtedy nie doceniałam sama siebie. Wiedziałam co prawda, że gram dobrze, ale nie sądziłam, że aż tak.

Przeskok z ligi polskiej do niemieckiej rzeczywiście był już wtedy tak duży?

Był ogromny. Samo zaplecze, wyposażenie klubu, buty… W Polsce wszystko było, jakie było - na niezbyt wysokim poziomie. Trzeba pamiętać, że to był początek lat 90-tych. Nikt się nie przejmował, że murawa była w złym stanie. Miałam to szczęście, że akurat AZS miał dobre zaplecze, bo miałyśmy do dyspozycji np. Stadion Olimpijski i hale. Nie było dramatycznie, ale w Niemczech było o kilka klas lepiej, to wszystko robiło wielkie wrażenie.

W treningach też była różnica?

Początkowo było mi niezwykle trudno, głównie ze względu na nieznajomość języka. Trener coś mówił, gwizdnął, wszystkie dziewczyny pobiegły, a ja stałam (śmiech). Na szczęście grałam w ataku i wiedziałam, co należy do moich obowiązków. Widziałam, gdzie stoi bramka i gdzie mam strzelać, więc nie potrzebowałam tłumaczenia.

A jak z podejściem ludzi z zewnątrz do kobiet grających w piłkę? Również było inne niż w Polsce?

Zdecydowanie. Liga niemiecka była wtedy podzielona na rozgrywki północne i południowe, a moja drużyna plasowała się zazwyczaj w środku tabeli. Mimo że był to zespół z maleńkiej miejscowości, fascynacja futbolem była ogromna. Na mecze ligowe przychodziło po 500 - 600 osób, co jak na tamte czasy było świetnym wynikiem. Na spotkaniach pucharowych czasem było nawet po 2,5 tysiąca fanów - dla mnie to był szok. Szczególnie dlatego, że na trybunach podczas meczów w polskiej lidze widziałam może dwóch starszych panów, którzy chyba bardziej niż na to, jak dziewczyny grają w piłkę, patrzyli na same dziewczyny…

Duisburg z Pucharem Niemiec w 1998 roku. 

W Polsce na meczach Ekstraligi nawet teraz często nie ma tylu kibiców.

Niestety kobieca piłka nożna wciąż jest niedoceniana, podobnie jak każdy inny sport w wykonaniu kobiet, czy to piłka ręczna, czy koszykówka. Zawsze mężczyźni byli, są i pewnie będą do przodu. Ale to wynika z różnic fizjologicznych, wiadomo, że kobiety nie będą tak silne fizycznie i nie ma sensu tego roztrząsać.

Był też przeskok między ligą polską a niemiecką, jeśli chodzi o finanse? Joanna Tokarska, która grała z panią w reprezentacji, śmiała się w jednym z wywiadów, że na zgrupowaniu kadry dziewczyny robiły sobie zdjęcia z pani samochodem oplem tigrą.

(śmiech) W tamtych czasach Polska i Niemcy to były dwa różne światy. Nawet pod kątem wyposażenia w sklepach. Jeśli chodzi o finanse, to początkowo było dosyć trudno przez konieczność dostania wizy, która była połączona z grą w piłkę nożną. To klub musiał mnie utrzymywać, zapewnić mieszkanie, pracę, bym mogła tam zostać. Dopiero później, może po trzech latach, gdy zaczęłam strzelać więcej bramek, zainteresowały się mną inne, bogatsze, zespoły. Bałam się jednak przechodzić do drużyny, która lideruje tabeli. Czułam się dobrze w Rheine i początkowo chciałam tam zostać. Zmieniło się to, gdy zgłosił się po mnie FCR Duisburg. Propozycja finansowa, jaką otrzymałam, była, jak na tamte czasy, luksusem.

To właśnie z Duisburgiem święciła pani największe sukcesy i dwukrotnie została wicekrólową strzelczyń Bundesligi.

Te czasy wspominam najlepiej. Mieliśmy wspaniałą drużynę, wspaniałe zawodniczki. Obecną trenerką reprezentacji Niemiec jest Martina Voss-Tecklenburg, która była naszym kapitanem, a do tego fanatyczką futbolu i wspaniałą osobą.

W tamtych czasach była pani lepsza od jednej z najbardziej utytułowanych piłkarek świata, Birgit Prinz. Jak wpływało na panią to, że jest pani bardziej ceniona od legendy?

Od zawsze mocno stałam obiema nogami na ziemi, nigdy nie bujałam i nie bujam w obłokach, nie chwalę się za bardzo. Miałam oczywiście satysfakcję, ale liczyła się przede wszystkim przyjemność z gry. Wspaniale było strzelać dużo bramek i wygrywać, ale nie chodziło tylko o to. Pamiętam, gdy mierzyłyśmy się z drużyną z Frankfurtu, która była najlepsza w lidze południowej. Wygrałyśmy wtedy chyba 3:2, a ja strzeliłam jedną z bramek. Birgit Prinz grała właśnie w 1. FFC Frankfurt i była genialną zawodniczką, a ja miałam satysfakcję, że moja drużyna była lepsza od jej ekipy.

Feta z okazji zdobycia Pucharu Niemiec w 1998 roku.

W tym, co pani mówi, słychać mnóstwo pokory. To według pani klucz do dużej kariery?

Wydaje mi się, że tak. Czasem, gdy wspominam tamte czasy i porównuję je do obecnych, to mam wrażenie, że teraz wszystko jest aż za bardzo profesjonalne. Trenuję teraz dziewczynki do lat 12, grające w klasie okręgowej, ale dwa lata temu byłam na rozmowie z obecnym trenerem pierwszej drużyny MSV Duisburg w sprawie objęcia stanowiska drugiego trenera zespołu do lat 17. Spotkaliśmy się w wielkim centrum sportu i po pięciu minutach rozmowy wiedziałam, że to nie dla mnie. Dodatkowo spotkałam zawodniczki, które miałabym trenować. Wszystkie z głowami w chmurach. Według mnie ten profesjonalizm sprawił, że traci się nie tylko skromność, ale i radość z gry, przebywania ze sobą. Ja, nawet teraz, gdy spotkam się np. z Inką Grings, z którą grałyśmy razem w drużynie, wpadamy sobie w objęcia i dużo rozmawiamy. Teraz nie wiadomo, czy do tych młodych piłkarek można się w ogóle odezwać, bo nie wie się, jak zareagują. To takie niestety odizolowane środowisko.

Które jest chyba bardzo zamknięte.

Dokładnie. Kiedyś po meczach kibice mieli dostęp do zawodniczek, można było porozmawiać. Teraz wszystko jest pozamykane, trzeba ustalić termin, żeby móc wymienić kilka zdań.

Wróćmy na chwilę do pani gry w Duisburgu. W 1998 roku zdobyłyście Puchar Niemiec, pokonując w finale 6:2 FSV Frankfurt ze wspomnianą Prinz w składzie, a pani strzeliła dwie bramki. Grałyście wtedy na Stadionie Olimpijskich w Berlinie przy 30 tys. kibiców. Czuć było presję widowni?

Presji raczej nie, ale gęsia skórka się pojawiła. Tak się złożyło, że po naszym meczu było spotkanie męskiej drużyny Duisburga z Bayernem Monachium. To również z tego powodu na trybunach było tak dużo kibiców, a pod koniec naszego meczu ta liczba doszła chyba do 60 tysięcy. Gromki doping sprawiał, że na chwilę przestawało się grać, by spojrzeć i usłyszeć te trybuny. Atmosfera była niesamowita, a przeżycie niezapomniane, także dzięki dwóm moim bramkom.

Które w dużej mierze przyczyniły się do zwycięstwa.

Zdecydowanym faworytem tamtego meczu był Frankfurt. Pamiętam, gdy trener na ostatnim treningu strzeleckim, na którym nie błyszczałyśmy skutecznością, się wściekł i powiedział „myślicie sobie, że będziemy mieć tyle sytuacji?! Jak będzie jedna, dwie to będzie sukces i trzeba strzelić bramkę”. A tu nagle wpadło sześć, nawet on był w szoku, chwytał się za głowę i nie wierzył w to, co się stało. To był wspaniały mecz i wspaniała impreza po meczu. Było też wielkie przyjęcie w mieście. Nigdy tego nie zapomnę.

Chciałam zapytać, czy jest takie spotkanie, które wspomina pani najlepiej, ale już czuję, że to będzie właśnie ten finał.

Bez wątpienia. Czuło się wtedy to profesjonalne podejście, choćby organizacyjnie, bo autokar dowiózł nas pod sam stadion, a nie na jakąś pobliską ulicę, z której musiałybyśmy przejść z torbami do szatni.

Zgrupowanie reprezentacji Polski pod koniec lat 90.

Nie dziwiło pani nigdy, że w Niemczech była pani gwiazdą, a w Polsce mało kto w ogóle panią znał? Nawet teraz są osoby ze środowiska piłki nożnej, które nie kojarzą pani nazwiska, nie ma pani nawet strony na Wikipedii.

Nigdy mi na tym nie zależało. Gdy jadę do rodziny do Milicza, to trochę żałują, że ludzie nie znają mnie w moim mieście rodzinnym. Ale skąd tak naprawdę mają mnie znać, skoro ja sama się nie chwalę swoimi sukcesami? Ja grałam dla siebie, a jeśli ktoś mnie zaczepi i doceni, jak np. na gali 100-lecia PZPN, to jest mi miło, jestem z tego dumna. Czasem dziewczyny z drużyny, którą prowadzę, śmieją się, mówiąc do mnie „o taka gwiazda, tyle wygrała”, a ja odpowiadam „dobra, dobra, o czym wy gadacie, dajcie spokój” (śmiech). Mimo wszystko, to dobrze, że wiedzą, jaką byłam piłkarką, bo dzięki temu mam ich autorytet.

Pani miała swoich boiskowych idoli?

Na samym początku inspirował mnie francuski piłkarz, Jean Tigana, który grał z numerem 14. Przechodząc do AZS Wrocław, upierałam się przy tym, by mieć na koszulce ten sam numer. Z polskich piłkarzy w szkole podstawowej moim idolem był Adam Nawałka, czyli były selekcjoner męskiej reprezentacji Polski. Później obserwowałam m.in. Zbigniewa Bońka, czy Holendra, Ruuda Gullita. Bardzo lubiłam podpatrywać, co wyprawia na boisku.

A teraz kibicuje pani jakiejś drużynie?

Od wielu lat jestem wielką fanką Borussii Dortmund, pewnie także dlatego, że grało w niej kilkoro Polaków. Było mi ogromnie szkoda i bardzo ubolewałam, gdy Robert Lewandowski odszedł do Bayernu Monachium. Podobnie było, gdy zespół opuszczał Jurgen Klopp, pod wodzą którego grali naprawdę świetną piłkę. Mimo zmian w składzie, nadal uwielbiam tę drużynę. Kupiłam nawet bilet na mecz, który niestety został odwołany z powodu pandemii koronawirusa. Chciałam na żywo zobaczyć grę Erlinga Braut Hålanda, którym jestem oczarowana. Rewelacyjny piłkarz. Żeby w tym wieku grać na takim poziomie?! Wydaje się to nieprawdopodobne.

Czyli piłka nożna nadal jest obecna w pani życiu.

Była, jest i będzie do samego końca. W tamtym roku chciałam już co prawda skończyć z trenowaniem, ale klub nie chciał o tym słyszeć. Co ciekawe, w międzyczasie zrobiłam nawet kurs sędziowski i nawet mi się to podobało. Nie będę skromna, ale uważam, że dobrze sędziowałam. Po kilku meczach zostałam wysłana na ligę męską i początkowo sobie myślałam „po co oni mnie tam wysyłają, przecież nie dam sobie rady”, a jednak dałam. Mówiono o mnie dobrze, a piłkarze się mnie bali, bo wiedzieli, że za dyskusje od razu dostaną kartkę. W końcu jednak doszłam do wniosku, że muszę zrezygnować z sędziowania, bo na dłuższą metę nie dam rady tego wszystkiego łączyć.

Gala z okazji 100-lecia PZPN. Jolanta Nieczypor stoi czwarta od prawej.

Nie żałuje pani, że nie gra w obecnych czasach?

Chyba nie, chociaż można na to spojrzeć z dwóch stron. Z jednej, tego profesjonalizmu, piłkarki mają teraz wszystko, zarabiają dobre pieniądze, robiąc coś, co lubią. Mimo to myślę, że nie mam czego żałować, bo w moich czasach grało się przede wszystkim sercem. Może była to gra amatorska, ale sprawiała wielką przyjemność. Było więcej zabawy, radości z tego wszystkiego. Teraz wszystko jest skomputeryzowane, koordynowane, analizowane, w pewien sposób nienaturalne. Trzeba jeść, co ci każą, pić, co ci każą. Dlatego pod względem samej piłki uważam, że urodziłam się i grałam w odpowiednich czasach.

Obserwuje pani polską kobiecą reprezentację?

Na tyle, na ile mogę. W Niemczech nie mam niestety polskiej telewizji, więc mogę oglądać to, co jest w internecie. Śledzę jednak dokonania Ewy Pajor, która wspaniale rozwija się w Wolfsburgu. Trafiła do odpowiedniego klubu, w którym dobrze ją poprowadzono. Teraz widzimy tego efekty. Mam nadzieję, że reprezentacji uda się awansować na mistrzostwa Europy. Trzymam kciuki za dziewczyny i cieszę się, że kobiecy futbol w Polsce rozwija się coraz prężniej, a ludzie nie patrzą na niego jak na zło konieczne. Zawsze przypomina mi się sytuacja sprzed jednego z naszych meczów, ze Szwajcarią. Po oficjalnym treningu usiadłyśmy na trybunach, by przyjrzeć się treningowi rywalek. Niedaleko nas siedziało dwóch starszych panów i jeden do drugiego powiedział „no patrz pan, już jeżdżą na rowerach, boksują, a teraz jeszcze za granie w piłkę się wzięły!”. Teraz na szczęście takich opinii jest coraz mniej, a rodzice wspierają swoje córki w dążeniu do realizacji marzeń o zostaniu piłkarką.

Rozmawiała Aneta Galek
Fot. Archiwum prywatne Jolanty Nieczypor-Wambeck i Paula Duda

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności