Aktualności

W cyklu „Biało-Czerwoni sprzed lat” – Stanisław Oślizło

Specjalne07.08.2016 
Jakie były kulisy ustanowienia 15-dolarowej premii za wygraną z Brazylią na Maracanie? Jakie były konsekwencje eliminacyjnego blamażu z Luksemburgiem w 1967 roku? I jaką rolę w meczach kadry odgrywało Przedsiębiorstwo Imprez Sportowych? W cyklu „Biało-Czerwoni Sprzed Lat” Stanisław Oślizło, gwiazda polskiej drużyny narodowej lat 60-tych XX wieku, członek Klubu Wybitnego Reprezentanta. Ma Pan dość niezwykłe piłkarskie CV. Z jednej strony same laury - 58-krotny reprezentant Polski, 8-krotny mistrz Polski, 6-krotny zdobywca Pucharu Polski, strzelec bramki w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, członek KWR. Z drugiej strony wielka luka – żadnego turnieju z reprezentacją. Otarł się Pan o dwie Olimpiady, w tym tą jedną złotą. Chronologicznie – ile zabrakło aby pojechał Pan do Rzymu w 1960?

Byłem blisko, ale ostatecznie nie załapałem się. Z Jasiem Kowalskim, kolegą z Górnika, nawet już mierzyliśmy garnitury na Olimpiadę! Nie ukrywam – było mi przykro gdy dowiedziałem się, że nie pojadę. Trenerem drużyny był wtedy Francuz Prouff. Wyczytał listę piłkarzy, których zabiera do Rzymu, ale mnie na tej liście nie było. To było przykre. Wcześniej z drużyną brałem udział w bardzo ciężkich obozach przygotowawczych – pamiętam śnieg, mróz i dużo biegania po górach. Koledzy chowali się za drzewami, a ja dawałem radę. W lidze też grałem przyzwoicie, na tamte czasy nie było lepszych stoperów. Myślałem, że się załapię… A jednak trener zdecydował inaczej. Miałem żal, ciężko było mi to przełknąć.

Pana czas w reprezentacji to lata 60-te. Jednak na Igrzyska w ‘72 znów Pan nie pojechał. Był Pan już na opadającej, poniżej poziomu tamtej drużyny?

W 1972 roku zdobyłem z Górnikiem Mistrzostwo i Puchar Polski. Byliśmy najlepsi w Polsce. Po cichu liczyłem, że trener Górski włączy mnie do kadry. Podstawowymi stoperami u niego byli Żmuda i Gorgoń, ale przecież każdy potrzebuje wartościowych zmian. Liczyłem się z tym, że jeśli w ogóle pojadę to jako rezerwa, ale nawet i to mi się nie udało. Znów rozczarowanie, znów rozżalenie. Ja byłbym zadowolony z samego uczestnictwa, nawet bez gry. By choć raz w karierze pojechać na wielki turniej, zobaczyć takie wydarzenie na własne oczy, dotknąć je.

Dlaczego w latach 60-tych, gdy Pan był filarem drużyny narodowej, nie awansowaliśmy nigdy na Mistrzostwa Świata, Mistrzostwa Europy czy Igrzyska Olimpijskie?

Zawsze trafialiśmy na mocnych rywali. Jugosławia, Włochy, RFN – oni zamykali nam bramy na Mistrzostwa Europy czy Mistrzostwa Świata. Zawsze to rywal przewyższał nas sportowo. Z Igrzysk wyeliminował nas Związek Radziecki.

Wtedy to była drużyna poza zasięgiem? Biorąc pod uwagę ówczesną sytuację polityczną mogliście sobie w ogóle pozwolić na wyeliminowanie ich?

Sowieci byli bardzo mocni - może nie tak jak w hokeju, ale to była światowa czołówka. Przecież chwilę wcześniej zdobyli wicemistrzostwo Europy, półfinał Mistrzostw Świata. Tam grali wielcy zawodnicy – Poniedielnik, Chislenko, Meschi, Jaszyn, Netto…  Oni górowali nad nami fizycznie. Technicznie i taktycznie od nich nie odbiegaliśmy, ale byliśmy słabsi w sile. Oni byli zawsze o włos szybsi, o włos mocniejsi.

Jeśli chodzi o politykę to obawialiśmy się, że na zgrupowaniu nastąpi partyjna wizyta i pojawią się pewne sugestie, ale nic takiego nie miało miejsca. Przegraliśmy, bo Sowieci byli mocniejsi.

Wspomniani przez Pana rywale faktycznie byli mocni, ale jest i wstydliwy wycinek eliminacji. Patrzę na spis meczów w jakich Pan grał i widzę taką perełkę: rok 1967, eliminacje do Euro, mecz Luksemburg – Polska, wynik 0-0.

Pamiętam ten mecz. Trener Koncewicz bardzo dobrze nas przygotował do tego spotkania. Mieliśmy olbrzymią przewagę, masę sytuacji bramkowych, ale nic nie chciało wpaść. I zostało to 0-0.

Po takiej kompromitacji ponieśliście jakieś konsekwencje jako drużyna bądź może nastąpiły jakieś wewnętrzne rozliczenia?

Nie, było spokojnie. W szatni nikt na nikogo nie krzyczał. Każdy z nas chciał zagrać jak najlepiej i wygrać, nie było mowy o nieodpowiednim podejściu. Po prostu tak czasem w sporcie jest. Mecz graliśmy późnym popołudniem, potem w spokoju zjedliśmy kolację, a rano wróciliśmy do kraju, gdzie przywitały nas dość niepochlebne artykuły w prasie. Ale nie było wielkiego hałasu, dziennikarze nie rozsmarowali nas.

Czy to już były czasy, gdy sztab rozpracowywał wam rywali i przygotowywał was pod konkretnego przeciwnika?

Na odprawach skupialiśmy się głównie na własnej grze, ale trenerzy starali się także co nieco powiedzieć o sposobie gry rywali. Tej wiedzy nie było dużo, ale to, co sztab wiedział to nam przekazywał. Większość odpowiedzialności za rozgryzienie sposobu gry drużyny przeciwnej - a przede wszystkim stylu gry poszczególnych piłkarzy - spadała na nas, zawodników. To my w trakcie meczów musieliśmy przyuważyć jak gra nasz rywal, w których elementach jest mocny, a w których słabszy. To, jak grają przeciwnicy z ligi – czyli koledzy z Ruchu, Legii czy Wisły – wiedziało się z boisk ligowych. W meczach reprezentacyjnych takiej wiedzy nie było. Mogę natomiast opowiedzieć pewną historię związaną z rozpracowaniem rywala z meczu kadry.

Z przyjemnością. Bardzo proszę.

Reprezentacja Polski wyjechała na tournée do Ameryki Południowej. Graliśmy dwa mecze z Brazylią - w Rio i w Belo Horizonte - a następnie jeden z Argentyną w Buenos. Trenerem reprezentacji był wtedy Antoni Brzeżańczyk, a koordynatorem Ryszard Koncewicz. Przed spotkaniem z Argentyną trener Brzeżańczyk zwołał nas do dużej sali w hotelu i zaczął odprawę przedmeczową: opowiada nam o Argentyńczykach, o tym jak grają, jak się ustawiają, jak poruszają po boisku. My doskonalone wiemy, że trener w życiu ich nie widział, i że mówi to, co wyczytał w prasie. Ale słuchamy. Mija pół godziny, 40 minut, godzina. Ci z tylnych rzędów już drzemią, reszta nudzi się niemiłosiernie. Wreszcie skończył. „Czy są pytania?”. Oczywiście żadnych nie było, każdy chciał już iść do swoich zajęć. „No to dziękuję”. I w tym momencie odzywa się Konczewicz: „Panie kolego, skończył pan? To proszę teraz w ciągu 5 minut powiedzieć chłopakom co mają grać” (śmiech). Na sali zapanowała konsternacja, bo to było podważanie kompetencji i wizerunku pierwszego trenera. Ale Koncewicz był ponad nim, więc mógł sobie na taką uszczypliwość pozwolić.  

Instrukcje trenera Brzerzańczyka przydały się?

Zremisowaliśmy z bardzo mocną Argentyną 0-0, więc w sumie tak (śmiech).

Wcześniej zagraliście dwa mecze z Brazylią, w tym ten jeden szczególny – na Maracanie.

Niewielu polskich piłkarzy miało ten zaszczyt. Raz zagrała tam moja drużyna i potem jeszcze jedna polska reprezentacja. W sumie 20-stu kilku piłkarzy. Nie ma co mówić - ogromne przeżycie. Legendarne miejsce, legendarny stadion. To były jeszcze stare trybuny, sprzed przebudowy. Mogło tam wtedy wejść 220 tysięcy ludzi. 220 tysięcy! Na meczu z nami nie było kompletu, zasiadło ich tam około 170 tysięcy, ale to i tak wielki tłum. Na murawie mieli szerokolistną koniczynę i trzeba nadmienić, że murawa była w gorszym stanie niż to, co znaliśmy z Polski. Ale sam stadion olbrzymi. Wrażenie robiły tam nawet szatnie - nie dość, że były ogromne to jeszcze dla każdego piłkarza był przygotowany osobny basenik do regeneracji. Dla nas to był szok - w Polsce choćby jeden basenik na całą szatnie to była rzadkość. No, ale to była Maracana, słynna Maracana. Wielki mecz. To wspomnienie, które będę nosił w sercu do końca życia. Bardzo niewielu piłkarzy miało honor tam grać i to jeszcze w barwach swojego kraju. Wielka sprawa, wspaniałe przeżycie.

Co robiło większe wrażenie – otoczka meczu czy tych 11 ludzi, którzy stanęli naprzeciw was?

Nilton Santos, Djalma, Vava, Garrincha, Pele, Zagallo… Co to byli za piłkarze! To był 66 rok, oni 2 lata wcześniej obronili Mistrzostwo Świata!

Tam wszystko było niezwykłe. Pamiętam moment wyjścia na boisko tuż przed meczem: stoimy w korytarzu, osobno niż Brazylijczycy. Nagle z tunelu zniknęli sędziowie. Nas jednak nie zaprosili do wyjścia więc nadal stoimy. Patrzymy, a tu i Brazylijczyków robi się co raz mniej. Siedmiu, sześciu, pięciu…, a my nic. Ciągle każą nam stać. Za chwilę z Brazylijczyków został już tylko jeden. Chwilę odczekał i wybiega – spiker wrzeszczy „Edson Arantes do Nacimento Pele!”. Trybuny szaleją, na boisko wbiega ich bożyszcze, idol całego kraju. Słyszymy wielką wrzawę i owację. Dopiero potem nam pozwolono wyjść na plac gry.

Wynik 1-2, chyba w miarę korzystny. Czyżby znów instrukcje trenera Brzeżańczyka?

Nie, tym razem już nie dostaliśmy takiej pogadanki (śmiech).

Podobno z tym dwumeczem z Brazylią łączy się ciekawa historia motywacyjna.

Prezes PZPN Wiesław Ociepka wziął nas dzień przed meczem i powiedział: „Szanowni koledzy…” - nawet bez „towarzyszy” mówił - „…wiecie jaka jest ranga spotkania. Reprezentujecie koledzy całą polską piłkę. Gracie koledzy dla całej Polski. W związku z tym Główny Komitet Kultury Fizycznej wyznaczał dla was koledzy premię w wysokości 10 dolarów na osobę”.  I w tym momencie wszyscy spuściliśmy głowy, żeby nie parsknąć śmiechem. 10 dolarów za wygraną z mistrzami światami! Prezes wyszedł, a wszyscy koledzy do mnie: „Staszek, wal do niego i powiedz mu, że to niepoważne jakieś!”. No to poszedłem: „Panie prezesie” - u mnie głowa w dół, z lekkim zażenowaniem - „wie pan, z ramienia kolegów i we własnym, chciałbym porozmawiać o tej premii. Wie prezes, jakoś tak niespecjalnie dużo te 10 dolarów…”. Pokiwał głową i powiedział, że sam nie może o tym decydować, ale wieczorem, za pośrednictwem polskiej ambasady w Buenos zadzwoni do Warszawy. Woła mnie rano i z zadowoleniem mówi, że podnieśli nam premie do… 15 dolarów! A za remis 7! Już nawet nie miałem ochoty negocjować. Takie to były czasy. 15 dolarów za wygraną z Brazylią, mistrzami świata… A dopowiem jeszcze, że za ten wyjazd GKKF zainkasował od organizatorów meczów 50 tysięcy dolarów.

Rozumiem, że wysokość premii nie miała przełożenia na wasze zaangażowanie?

Dla nas to był wielki zaszczyt, że mogliśmy w takim meczu zagrać. Każdy z nas był gotowy wręcz samemu zapłacić za takie przeżycie. I de facto to my jeszcze dołożyliśmy do tego wyjazdu. Każdy z nas przywiózł jakieś swoje dolary by móc na miejscu kupić pamiątki dla rodzin, by wysłać pocztówkę dyrektorowi kopalni, w której byliśmy pro forma zatrudnieni. Czyli mówiąc wprost, to my jeszcze do tego wyjazdu dopłaciliśmy, byliśmy do tyłu. Pozostała duma, wspomnienia i koszulka z tego wyjątkowego meczu.

W latach 60-tych Związek nie płacił reprezentantom? Wcześniej w tym cyklu Roman Korynt mówił, że kwartalnie PZPN regulował rachunki względem reprezentantów.

Roman grał trochę wcześniej, być może te zasady się zmieniły. Za moich czasów były to bardzo nieregularne wypłaty – raz Związek płacił kwartalnie wszystkim, innym razem tylko za poszczególne mecze, innym razem tylko za dobre wyniki. Regularnie mieliśmy płacone za okres przedolimpijski. Pamiętam, że na meczu z Bułgarią na Stadionie X-lecia pojawił się premier Cyrankiewicz. Wygraliśmy 3-0. Cyrankiewicz kazał wypłacić nam po 3 tysiące złotych na osobę. Dostałem przekaz pieniężny, który zrealizowałem w Zabrzu. 3 tysiące to były wtedy dość duże pieniądze, średnia pensja miesięczna w kraju wynosiła 2 tysiące.  Ale to był jednorazowy wybryk. Jako piłkarze zarabialiśmy głównie w klubach na fikcyjnych etatach i na premiach za sukcesy. Kadra była sprawą honoru.

PZPN hojnie łożył na organizację meczów, zgrupowań i konsultacji?

Obozy były dobrze zorganizowane. Większość spotkań mieliśmy na warszawskich Bielanach na AWF. Mieliśmy do dyspozycji boiska, tereny do biegania, sprzęt sportowy. Jeśli chodzi o zgrupowania bezpośrednio przed meczami, to gdy graliśmy na Śląsku to zbieraliśmy się w ośrodku Startu w Wiśle lub w Świerklańcu.

Kadrowicze mieli wtedy dzięki PZPN zapewniony najlepszy sprzęt – buty, stroje, piłki. Ligowcy mogli o takim tylko pomarzyć. Koszulki i getry po meczach międzypaństwowych oddawaliśmy do magazynu, natomiast to, co najważniejsze czyli buty mogliśmy sobie zatrzymać. Raz na rok dostawaliśmy ze Związku jedną parę obuwia – dbałem o nie jak o największy skarb! Na treningi i mniejsze gierki zakładałem zwykłe buty, te reprezentacyjne trzymałem tylko na najważniejsze mecze. Koledzy nam zazdrościli. Najwięcej roboty z butami mieli szewcy w klubach – jak tylko coś w nich strzelało to od razu się im je oddawało, a oni je reperowali.

Ale powiem też, że z tym sprzętem to różnie bywało. Kiedyś organizatorem naszych meczów było Przedsiębiorstwo Imprez Sportowych. Oni się nie znali na sporcie, nie mieli żadnego pojęcia o wymogach sportowców. Przed jednym z meczów, na 2 godziny przed początkiem spotkania, do szatni wszedł przedstawiciel tego PIS i wysypał z worka cały sprzęt sportowy, który dla nas przywieźli. Pożal się boże jak to wyglądało: wygniecione, niedoparowane, wszystko w jednym rozmiarze. Dla jednych stroje były za małe, dla innych za duże. Ja dostałem tak ciasne spodenki, że musiałem sobie rozciąć nogawkę. Takie to były czasy, nawet nie mieliśmy jak interweniować.  

Podsumujmy zatem Pana grę w reprezentacji. „Mecz życia”?

Mój debiut, mecz z ZSRR, o którym już rozmawialiśmy. Zagrałem dobry mecz, osobiście mi gratulował Roman Korynt, na którego byłem szykowany jako następca. Powiedział, że oddaje boisko godnemu następcy, w godne nogi (śmiech). Przed meczem miałem dużą tremę – nie dość, że debiut to jeszcze na bardzo trudnego i wymagającego rywala. Graliśmy w Warszawie przy 100-tysięcznej publice. Nogi miękły. To był dla mnie wielki egzamin – albo go zdajesz i potem już jest z górki, albo nie zdajesz i mecz zostaje jedynie epizodem. Ja go zdałem – oprócz Romana gratulował mi również trener Foryś. To było miłe, utwierdziło mnie w przekonaniu, że się nadaje. Zdałem trudny egzamin.

Powołanie na 1. mecz było dla Pana zaskoczeniem?

Szczerze powiem, że się go spodziewałem. Wyróżniałem się w lidze, w ‘61 zagrałem wraz z kolegami znakomity sezon. Przez całe rozgrywki mieliśmy tylko 2 porażki, z czego ta druga to już taka naciągana, bo na koniec zdominowanego sezonu. Mieliśmy niesamowity stosunek bramek – straciliśmy w 26 meczach zaledwie 18 goli. Nie dałem więc wyboru selekcjonerowi, wiedziałem, że to powołanie do klubu musi przyjść.

„Drugi Po Mnie” czyli najlepszy piłkarz, z którym grał Pan w kadrze?

Trudno mi wyróżnić tylko jednego. W latach 60-tych najlepszy był Ernest Pohl, potem wszedł Włodek Lubański, był też znakomity Deyna. Jeśli miałbym wybrać jednego, to postawiłbym chyba na Lubańskiego. Fenomen. On od razu po debiucie w Górniku dostał powołanie na Norwegię. Zagrał tam jako 16-latek i strzelił dwa gole! Gdyby nie ta kontuzja to on by pobił wszystkie możliwe rekordy – liczba meczów, goli… Wielkie nieszczęście z tą kontuzją. Przeżywaliśmy to razem, widziałem jak cierpiał. Pierwsza operacja była nieudana, doktor który ją wykonał nie przyznał się do błędu. Kazał mu trenować, wzmacniać mięśnie, więc Włodek skakał po skrzyniach, ćwiczył w hali. Kolano napuchło mu jak beczka. Wszyscy myśleliśmy, że to koniec. Sprawa doszła do Ministerstwa Górnictwa, prezes Wyra uruchomił kontakty i Włodek pojechał na operację do Wiednia. Co mogli to poprawili, dali mu drugą karierę. Powiedzieli, że jeszcze miesiąc i byłoby po wszystkim.

Piłkarz, którego talent „Tylko Ja Dostrzegłem”, a który dla kadry nie zaistniał bądź się nie przebił?

W Górniku nie było takiego – każdy, kto zasługiwał to grał w drużynie narodowej. Na myśl przychodzi mi dwóch bardzo dobrych zawodników z naszego regionu – Zygmunt Szmidt z GKS Katowice i Bronisław Bula z Ruchu Chorzów. I jeszcze Kaziu Polok. Wszyscy zagrali w kadrze tylko epizody, a potencjał mieli naprawdę duży. Myślę, że w ich przypadku mogło zabraknąć nieco skupienia na piłce. Prowadzili się niesportowo, trenerzy to widzieli i zostali odsunięci. Szkoda, bo mogli być przydatni reprezentacji. Szczególnie Szmidt miał wielkie umiejętności.

„Kiedyś też zagram w kadrze” czyli reprezentacyjny idol bądź wzór?

Roman Korynt. Reprezentowaliśmy tę samą pozycję. Zawsze patrzyłem jak on gra, podpatrywałem go, szukałem elementów, w których najmocniej od niego odstaję, ale i takich w których mam nad nim przewagę. Ale głównie się od niego uczyłem. Ja w ogóle bardzo późno zacząłem grać w piłkę, miałem dużo do nadrobienia. Na piłce skupiłem się dopiero gdy miałem 17 i pół roku. Ale byłem świetnie przygotowany – wcześniej dużo grałem w siatkówkę, ćwiczyłem też lekkoatletykę. Do dziś w moim liceum wiszą moje rekordy (śmiech). Byłem naprawdę zdolnym atletą, osiągałem dobre wyniki w biegu na 100 metrów, w skoku w dal, wzwyż czy w rzutach.

Czemu więc zawdzięczamy, że dał się Pan skusić piłce nożnej?

Koledzy mnie namówili. To był 55 rok. Zaczepili gdzieś na podwórku: „Staszek, wysiadł nam jeden zawodnik. Nie ma kto zagrać na stoperze”. Ja im mówiłem, że się nie nadaję, że nie jestem orłem w piłce. „E tam, chodź. Dasz sobie radę”. No i dałem. Zacząłem jeździć na treningi na Kolejarza Wodzisław. Rodzicom nic nie mówiłem, jak wychodziłem z domu to tłumaczyłem, że idę do matury się uczyć (śmiech). No i tak z nimi grałem, choć myślałem, że szybko mnie wyrzucą. Ale grałem dobrze, szybko łapałem o co w tym chodzi. Ja byłem fizycznie świetnie przygotowany, bo od małego ciężko pracowałem fizycznie. Po szkole koledzy biegli na boisko, a ja na pole pomagać rodzicom na roli. Orka była ciężka, pracowało się ciężkim żelastwem. Dzięki temu byłem bardzo sprawny fizycznie, żadna dyscyplina sportowa nie sprawiała mi problemów. No i tak grałem z kolegami w Kolejarzu, aż dostałem powołanie do reprezentacji regionu juniorów. Wtedy już wiedziałem, że coś z tej piłki może być, i że nie jestem tak słaby jak sam mówiłem (śmiech).

„Wartość Dodana i Odjęta” czyli najlepsza i najsłabsza strona Stanisława Oślizły jako piłkarza?

Gra głową – byłem wysoki i skoczny. Wcześniej, jak mówiłem, trenowałem siatkówkę, a tam głównie ćwiczyłem skoczność – albo blok albo ścięcie. W lidze nie było piłkarza, który mógłby ze mną wygrać skok do piłki. Druga rzecz – pracowały mi szare komórki. Patrzyłem na rywala i już wiedziałem co zaraz zrobi, jak zagra piłkę. Zanim on to zrobił, to ja już tam byłem, przejmowałem piłkę i odgrywałem do bramkarza.

Z Andrzejem Szarmachem też Pan wygrywał grę w powietrzu?

Miałem okazję grać z Andrzejem. Graliśmy we własnym gronie, na luzie, ostrożnie, żeby sobie głów nie porozbijać. Czasami dawałem mu się ograć (śmiech).

Minusy?

Brakowało mi optymizmu. Do momentu rozpoczęcia meczu miałem wątpliwości czy się uda, czy zagram dobry mecz. Ale jak już ruszała gra to stawałem się innym człowiekiem, ta pewność siebie rosła z każdą wygraną piłką.

No i za mało goli strzelałem. Do dziś mam do siebie i trenerów żal, że tak rzadko szedłem do ataku. W Radlinie jeszcze strzelałem karne, ale potem już nie miałem szans się dostać do jedenastek – byli Letner, Pohl, Jankowski, Lubański. Ja miałem w ogóle do przodu nie wychodzić, tylko stać na tyłach, pilnować i asekurować. Czasem na własną odpowiedzialność się urywałem z tej defensywy i leciałem na przód. We wszystkich meczach kadry udało mi się strzelić tylko jednego gola. Za mało.

Wydarzenie związane z kadrą, o którym nigdy Pan publicznie nie mówił czyli „Nieodkryta Karta”. Co Pan może po latach ujawnić?

Ja nie byłem konfliktowy, nie mam na koncie żadnych afer. Staśka nie trzeba było pilnować. Ja byłem pełnym profesjonalistą – nie paliłem, nie piłem, miałem ustabilizowane życie rodzinne. Każdy mój dzień był poświęcony piłce – trening, obiad, relaks. Czasami jeździłem do rodziny do Wodzisławia. Nigdzie dalej mnie nie ciągnęło, nocne życie mnie nie interesowało. Reprezentacja nie miała ze mną problemów, więc nawet gdybym chciał, to nie mam do czego po latach się przyznać.

Mogę natomiast opowiedzieć pewną historię z boisk ligowych i raz na zawsze wyjaśnić pewne zdarzenie. Graliśmy na Stadionie Śląskim mecz ligowy z GKS Katowice. Katowice prowadziły 2-1 gdy bramkę na 2-2 strzelił Wilczek. Tymczasem sędzia Hirsch, debiutant ligowy, tego gola nie uznał. Podbiegliśmy do niego i zaczęliśmy się dopytywać czemu nie zaliczył nam tej bramki. Okrążyliśmy go i ktoś go lekko popchnął. Sędzia się wystraszył, przerwał mecz i kazał nam zejść do szatni. Konsternacja, bo przecież nie stało się nic niezwykłego. Potem dostałem wezwanie na Wydział Dyscypliny do Warszawy. Okazało się, że sędzia Hirsch napisał w protokole, że wraz z Floreńskim go pobiliśmy! Dodam, ze Floreński był takim człowiekiem, że muchy by nie skrzywdził. Obaj byliśmy absolutnie niewinni, ale to nas jako sprawców wskazał sędzia. Szef Wydziału Dyscypliny popatrzył na mnie i powiedział: „Panie Stanisławie. Pan -  kapitan Górnika, kapitan kadry. Takie rzeczy?”. Ja mu na to „Panie przewodniczący, pan w to wierzy?”. Powiedział, że musi respektować to, co znalazło się w zeznaniach sędziego. Ukarał nas obu. Ja zostałem odsunięty od bycia kapitanem Górnika, a Floreński został zwieszony.

„On kontra nasi” czyli najlepszy rywal, z którym przyszło Panu rywalizować w meczu kadry?

Najprościej byłoby powiedzieć, że Pele – król futbolu. Ale ja wskażę innego – Gerda Muellera. Fenomen. Nieuchwytny. Wszyscy wiedzieli jak gra i gdzie będzie podawał, ale nikt nie był w stanie go zatrzymać. Strzelał z niewiarygodnych pozycji – leżąc, klęcząc, siedząc. Nas tak właśnie załatwił gdy już stracił równowagę. Inni wielcy przeciwko którym grałem to Błochin, Best, Skoblar, Charlton, Apachurov. Plejada wspaniałych piłkarzy.

Ostatnie słowo należy do Pana.

Bardzo się cieszę, że znowu mamy bardzo mocną reprezentację. Wszystko jest świetnie poukładane, Adaś Nawałka świetnie trafił z tymi chłopakami. Trener ma ten komfort, że chłopcy grają w mocnych klubach, ale trzeba mu oddać, że potrafi to świetnie złożyć w funkcjonującą całość. Cieszę się, że w tej reprezentacji jest też duży pierwiastek Górnika Zabrze – jest trener Nawałka, są Pazdan, Milik i Mączyński. Życzę im jak najlepiej na następne mecze i turnieje.

Rozmawiał Nikodem Chinowski

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności