Aktualności

[TYLKO U NAS] Tomasz Kuszczak: Gadam już jak stary dziadek

Specjalne25.02.2016 
Z sześciu ostatnich meczów ligowych w aż pięciu zachowywał czyste konto. Jego Birmingham City FC jest w tabeli Championship na siódmym miejscu, na granicy baraży o awans do Premier League. Czyżby plan powrotu na najwyższy szczebel w Anglii miał się wreszcie ziścić? – Najłatwiej byłoby powiedzieć, że nie, że to już raczej za mną, że za trudne zadanie… Ale to nie w moim stylu – podkreśla Tomasz Kuszczak. W dużym wywiadzie z „Łączy nas piłka”. Rozmawiamy o punktach zwrotnych w karierze, grze w reprezentacji oraz perspektywie powrotu do kraju.

– Gdzie jest dom? W Polsce czy w Anglii?

– Odpowiem pytaniem retorycznym: a w jakim języku rozmawiamy?

– Ale język nie musi mieć tutaj znaczenia. Po prostu zastanawiam się – tak po ludzku, bez żadnego podtekstu – gdzie, po dwunastu latach mieszkania na Wyspach, Tomek Kuszczak czuje się bardziej u siebie.

– Tak mi się w życiu poukładało, że od najmłodszych lat miałem przyjemność grać za granicą. Jestem Polakiem, w stu procentach czuję się Polakiem, ale to fakt – po tak długim okresie mój dom jest raczej poza Polską. Tu jest moja rodzina, tu są moje dzieci.

– Evelin, twoja partnerka, też jest stąd.

– I tutaj mam przyjaciół, znajomych – zarówno Anglików, jak i Polaków, którzy od lat żyją w Anglii. Z drugiej strony pozostała część moich bliskich jest w Polsce.

– Ostatnio byłeś w kraju na parę dni.

– Bardzo lubię jeździć do Polski i te wyjazdy nigdy, niestety, nie są wystarczająco długie. Kiedy grasz w piłkę w Anglii, nie masz zupełnie czasu na podróżowanie tam i z powrotem. Tylko latem mamy kilka tygodni wolnego – później jest już gra non stop, bez nawet tygodnia przerwy. Chcąc nie chcąc, kontakt z Polską mam coraz mniejszy.

» [REPORTAŻ ŁNP] Kuszczak w Birmingham. „Dostrzegliśmy u niego wielki głód”

– Pytam, bo podczas ostatniego zgrupowania reprezentacji rozmawiałem z Kubą Błaszczykowskim na ten, często pomijany u piłkarzy, temat tęsknoty za krajem. Kuba wyraźnie powiedział, że skończy karierę i na pewno wraca do Polski. Popraw mnie jeśli się mylę, ale ty chyba tak jednoznacznie tego nie zadeklarujesz? Układasz sobie życie w Anglii?

– Moje życie jest już tutaj poukładane. Jestem tu wiele lat, pewnie będę jeszcze przez parę kolejnych. Kilka razy, o czym nie każdy wie, byłem bliski powrotu do kraju i wtedy tylko praca zatrzymywała mnie w Anglii. To, o czym rozmawiamy, jest bardzo indywidualną sprawą, każdy inaczej do tego podchodzi. Myślę, że my – zawodnicy, którzy od dłuższego czasu grają za granicą – tęsknimy za polskim chlebem, za polskim klimatem, atmosferą, za wszystkim. Tam się urodziłem, wychowałem i tam mam swoje korzenie, które potrafią wciąż być silne, mimo wielu lat spędzonych poza granicami. Tu mieszkasz w innym środowisku, przystosowujesz się do innych zasad, przywykasz do nieco innej kultury, ale naprawdę ciężko zaadaptować się do niej w stu procentach. Tak mi się wydaje. W pewnym momencie czujesz, że ta kultura mocno różni się od polskiej. Że czegoś ci brakuje, że coś czasem przeszkadza.

– Ale szala, mimo wszystko, przechyla się w stronę Anglii.

– Ja jestem bardzo elastyczny – i w bramce, i w życiu. Dla mnie, wierz lub nie, najważniejsze jest teraz poczucie ciepła, takiego rodzinnego, wewnętrzny spokój, bezpieczeństwo, przyjaciele. Naprawdę.

– Niedawno czytałem tekst o tobie w Przeglądzie Sportowym. Wiesz, jakie słowo pojawiało się w twoich wypowiedziach najczęściej? Stabilizacja.

– Gadam już jak stary dziadek… (śmiech)

– Na to wychodzi, że Kuszczak nam się trochę starzeje.

– Zależy, jak na to wszystko spojrzeć. Kocham granie w piłkę w Anglii – to coś, co mi się tutaj bardzo podoba. Wiem też, że kariera prędzej czy później dobiegnie końca, prawdopodobnie prędzej niż później. Wrócić do kraju można w każdym momencie – to żaden problem, bierzesz torby i jedziesz. Pytanie tylko, czy masz tam na miejscu zajęcie, które cię tak satysfakcjonuje? Sam przecież trochę już tych miejsc objeździłem – grałem w Niemczech, w kilku angielskich miastach, dużo podróżowałem po świecie, zawsze mnie nosiło i pewnie zawsze będzie nosić, bo taki jestem. Ale kiedy w pewnym momencie pojawia się rodzina, ta potrzeba pewnej stabilizacji powstaje sama z siebie.  

– A przed sezonem miałeś oferty z Herthy Berlin i Ingolstadt, także z kilku klubów tureckich.

– Miałem. Ale coś mnie w tej Anglii trzyma, dlatego koniec końców zdecydowałem się zostać. Od strony finansowej pewnie lepiej by mi było w Turcji, od strony sportowej Bundesliga stanowiła spore wyzwanie, choć też nie wiadomo, jak by się to potoczyło. Tutaj niby gram tylko na drugim szczeblu, ale angielską piłkę po prostu kocham. Zresztą pogadaj o Championship z chłopakami, którzy w niej trochę pograli – z „Wasylem” czy z Arturem Borucem – a usłyszysz, że to liga bardzo wymagająca, ciekawa, zdaniem niektórych nawet trudniejsza fizycznie niż Premier League. Jednocześnie nie ma w niej miejsca dla zawodników, którzy nie potrafią grać w piłkę na odpowiednim poziomie.

– Byłem na waszym meczu i nie mam wątpliwości, że to tempo może uzależniać.

– Ciągła adrenalina, ten tryb grania non stop. To coś dla mnie. Ta mentalność, wzloty, upadki, kibice, stadiony… Wszystko jest tutaj fajne. Szykujesz się na mecz z bezpośrednim sąsiadem w tabeli, wszyscy dookoła trąbią ci o najważniejszym spotkaniu w rundzie, a po dwóch tygodniach masz następny mecz z rywalem z górnej połówki. Znów najważniejszy. To mnie nakręca, że zawsze jest o co grać. Jako Birmingham City nie tułamy się gdzieś po bezpiecznym czternastym miejscu, nie wychodzimy na boisku po to, by kopnąć piłkę i odbębnić mecz, byle się tylko mieć spokój i pewne utrzymanie. My cały czas jesteśmy w grze. A w tej lidze zajmując nawet ósmą, dziewiątą pozycję czujesz, że jesteś blisko baraży. Dlatego zachowujesz koncentrację, ciśniesz do przodu, masz nieustanną motywację.

– Doszedłeś do wniosku, że zmiana otoczenia byłaby trochę na siłę?

– Tutaj mam wszystko, co lubię. W Turcji musiałbym się przystosować do zupełnie nowej kultury, Niemcy byłyby wielką niewiadomą, a w Polsce na poziomie seniorskim nigdy nie grałem, znam naszą ligę tylko z telewizji. Na ten moment dobrze mi w Anglii, rodzinie też jest dobrze. Po co zmieniać? Po co kombinować?

– Masz w głowie taki pomysł, jak wielu piłkarzy, by skończyć karierę tam, gdzie wszystko się zaczęło? Myślę o Śląsku Wrocław.

– Ja chciałbym skończyć tak, jak Jurek Dudek. Co się dziwisz, dlaczego nie? Kariera Jurka była fenomenalna, bo przecież grał kawał czasu za granicą, zdobywał trofea z Liverpoolem, a na koniec dostał na parę lat prawdziwą wisienkę na torcie. Wszystko dzięki temu, że był świetnym bramkarzem, dobrym człowiekiem i… miał sporo szczęścia. W piłce potrzebujesz tego szczęścia naprawdę na każdym kroku – po to, by znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, by ktoś sobie o tobie w danym momencie przypomniał, by mając trzydziestu innych kandydatów zdecydował się właśnie na ciebie. Umiejętności mają wielkie znaczenie, bo bez nich nie da się utrzymywać przez kilka lat na wysokim poziomie, ale na niewiele ci się zdadzą, jeśli nie masz szczęścia.

– Miałeś go sporo w swoim debiucie w barwach Birmingham. Prowadzicie z Reading 2:1, jest doliczony czas gry, sędzia dyktuje rzut karny dla gości, a Ty bronisz strzał Orlando Sa. To dzięki tej sytuacji tak szybko zbudowałeś sobie mocną pozycję w nowym klubie?

– Nie, ona nie miała aż takiego znaczenia. To na pewno był super start, bo przecież lepiej zrobić coś takiego, niż puścić głupią bramkę i przegrać. Ale ja zawsze mówię to samo: w karnych liczy się łut szczęścia, tylko i wyłącznie. Wszystko zależy od strzelającego, od dnia, od tego gdzie się rzucę i tak dalej. W pierwszej kolejce szczęście po prostu było po mojej stronie i tą jedenastkę obroniłem. Najwyższy czas, bo już od ładnych paru lat stukał mi licznik meczów bez „wyjętego” karnego. Miły moment.

– 15 stycznia minęło dokładnie dziesięć lat od takiego jednego meczu pomiędzy West Bromwich Albion a Wigan. Pamiętna interwencja po strzale Jasona Robertsa, określona później paradą sezonu w Premier League, była swego rodzaju punktem zwrotnym w twojej karierze?

– Nie nie, punktem zwrotnym była decyzja o wyjeździe do Niemiec w wieku 17 lat. Gdybym się wtedy nie ruszył z kraju i nie dostał szansy rozwoju na Zachodzie, moja kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej. Tak, to był kluczowy moment.

– Jednak w Anglii kibice mocno kojarzą cię z tamtą sytuacją z 2006 roku.

– No tak, każdy to wtedy oglądał, interwencja była wielokrotnie pokazywana w telewizji, analizowana na różne sposoby. Być może podbiła mi trochę punktów, jeśli chodzi o reputację na Wyspach na tej pozycji, być może była dla niektórych potwierdzeniem moich umiejętności, ale…

– Ale na transfer do United nie miała wpływu?

– Kompletnie żadnego. Kibice często myślą, że jedna czy dwie interwencje, dobre czy złe, mogą być dla przyszłości bramkarza decydujące. Nic z tych rzeczy. Żaden trener na świecie nie ocenia zawodnika na podstawie jednej sytuacji, nie opiera na niej jakichkolwiek szerszych wniosków. Odbijając piłeczkę mogę wspomnieć o meczu z Kolumbią, który w Polsce jest mi do dzisiaj wypominany, mimo że później wielu bramkarzy – w tym choćby Artur, jak grał jeszcze w Southampton – popełniło identyczny błąd.

– Ty parę tygodni po tamtym meczu, paradoksalnie, podpisałeś kontrakt na Old Trafford.

– Bo nikomu w United nawet nie przyszło do głowy, by ten temat poruszać. Tak jak nie jesteś w stanie jedną super interwencją załatwić sobie angażu w wielkim klubie, tak nie przekreślisz go jakimś pojedynczym błędem. To by było chore. Kluby obserwują piłkarzy przez długi okres czasu, oceniają ich pod względem umiejętności i potencjału, jaki mogą wykorzystać w przyszłości. A błędy? Kto ich nie popełnia na takiej pozycji jak bramka? Czy ktoś mnie lubi czy nie, czy ocenia przez pryzmat jednego meczu z Kolumbią czy nie – nieważne. Fakty są takie, że swoją ciężką pracą dałem się zauważyć Alexowi Fergusonowi, który następnie zaufał mi na wiele lat. Kto z nim pracował, dobrze wie, że to piekielnie ciężka sprawa.

– 61 spotkań przez 5,5 roku nie powoduje u ciebie lekkiego niedosytu?

– Ale sam zobacz, jaką w tamtych czasach miałem konkurencję. Edwin van der Sar – chyba bramkarz dekady, Ben Foster – dziś reprezentant Anglii, Tom Heaton – też reprezentant. Poza tym szereg młodych bramkarzy z potężnym potencjałem, jak choćby Ron-Robert Zieler, obecnie bramkarz Hannoveru, mistrz świata. Teraz Manchester może nie zachwyca, ale wtedy to był fenomenalny zespół.

– O Gustavo Poyet’cie, który w 2012 roku ściągał cię z United do Brighton, powiedziałeś w tamtym okresie: “Jest coś, co trener ma wspólnego ze mną – obaj wiemy, że Premier League jest naszym celem numer jeden. (…) To jest miejsce dla mnie i zdania nie zmieniłem.” Wyszło na to, że Poyet trochę cię uprzedził – rok później sam poszedł na najwyższy szczebel, do Sunderlandu.

– Szkoda, że nie wziął mnie do tej Premier League ze sobą... Słabo to wyszło. Kiedy rozwiązałem kontrakt z Manchesterem United byłem, jako wolny zawodnik, łakomym kąskiem dla wielu klubów z ambicjami. Poyet długo mnie namawiał, a nawet prosił, bym dołączył do drużyny, którą budował w Brighton, bym mu pomógł w awansie. Perspektywa szybkiego powrotu do Premier League, bardzo ambitne plany klubu, fenomenalna atmosfera i zainteresowanie piłką – to wszystko mnie wtedy przekonało. Nagłe odejście trenera, gdy nasz wspólny cel wciąż nie był zrealizowany, spowodowało lekki niesmak. Ale cóż, takie jest życie. Kto wie, może jeszcze kiedyś wyciągnie do mnie pomocną dłoń. 

– Ta Premier League mocno tkwi ci w głowie?

– Wiadomo, że przyciąga. Byłem tam i wiem jak tam jest. Ale pamiętajmy też, że Championship to liga bardzo specyficzna, naprawdę nieprzewidywalna – wystarczy spojrzeć na te sezony, gdy awansowało Bournemouth czy Burnley. Przecież to były kluby, które wtedy, przed inauguracją, eksperci typowali do spadku na trzeci poziom. 

– Fakt, ich awans był niespodzianką.

– Ktoś powie: Jak to możliwe? Przecież oni nawet się nie wzmocnili, grali cały czas tymi samymi zawodnikami! Ale tak to właśnie w tej lidze wygląda. Przychodzi moment, gdy wygrywasz dwa czy trzy spotkania z rzędu, zawodnicy łapią sto procent pewności siebie, ich wiara we własne siły nagle rośnie o kilka poziomów i idą rozpędzeni przez kolejne mecze, nie zważając na rywala. Takie przykłady przecież można mnożyć. Duże kluby, spadkowicze z Premier League, z mocnymi nazwiskami, z pięć razy większymi budżetami – nieraz kończyły tutaj w środku tabeli i nikt nie miał pojęcia dlaczego. Przypomnij sobie QPR, Derby, Ipswich.

– Middlesbrough, w teorii przewyższające dziś całą ligę, też ostatnio złapało lekki dołek.

– No właśnie, zobaczymy jak to się skończy. W Championship wiele zależy od szczęścia, układu meczów czy kontuzji w zespole. Tutaj kadry drużyn nie liczą 40-50 zawodników jak w Premier League – każdego piłkarza wykorzystuje się do maksimum i kiedy nagle wypada ci dwóch kluczowych, robi się problem. Dużo rzeczy musi wpłynąć na to, by udało nam się w tym roku wywalczyć awans. Na razie staramy się małymi kroczkami iść do przodu.

– A postawiłeś sobie taki indywidualny cel: nie spocznę, póki do tej Premier League nie wrócę?

– Ale ja myślę, że jest to cel bardzo realistyczny. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że nie, że to już raczej za mną, że za trudne zadanie… To nie w moim stylu. Dzisiaj jestem w Championship, za chwilę mogę być w Premier League. Jako drużyna nie jesteśmy oczywiście żadnym faworytem do awansu, ale czemu nie moglibyśmy się stać czarnym koniem, jak wspomniane Bournemouth czy Burnley? Gramy bardzo równo, punktujemy, koledzy w przodzie utrzymują poziom. Poza słabszym listopadem, kiedy przegraliśmy trzy mecze z rzędu, jesteśmy cały czas w dobrej formie. Za nami parę świetnych, pewnie wygranych bojów z czołówką, w innych meczach – choćby z Hull czy z Brighton – też zagraliśmy dobrze i nie powinniśmy przegrać. Trzymamy bliski kontakt z miejscami barażowymi i nikt nie może wykluczyć, że skończymy wielkim sukcesem. Ja w to wierzę.

– Czujesz się czasami trochę zapomniany w Polsce? Grasz regularnie, utrzymujesz formę, balansujesz na granicy powrotu do Premier League, a w kraju na twój temat cisza.

– Ja mam kibiców, którzy cały czas śledzą moją grę. Polscy znajomi faktycznie nieraz mówią: Tomek, chcielibyśmy zobaczyć twoje mecze, poczytać co u ciebie, a niestety nie ma gdzie. Był oczywiście moment, gdy pisano o mnie więcej niż teraz, ale… Nie, nie brakuje mi tego. Dlaczego miałoby brakować? Jako zawodnik mam wszystko czego potrzebuję, gram, nie ubiegam się o jakiś sztuczny rozgłos, nie kreuję skandale, nie szukam na siłę kontaktu. Jak ktoś ma ochotę, bardzo chętnie się spotkam i porozmawiam o piłce. Zawsze byłem otwarty na prasę, co z drugiej strony czasem mi się czkawką odbijało, ale cóż, wiadomo – każdy kij ma dwa końce.

– Reprezentacja to w twojej głowie temat zamknięty czy jakaś nadzieja jeszcze się tli? Kiedy tu przyjechałem, pracownicy Birmingham od razu mnie zapytali, czy masz jakieś szanse na EURO 2016.

– Przygotowałem się na tę odpowiedź. Wiedziałem, że jeśli przyjeżdżasz, to tego pytania nie unikniemy.

– Więc?

– Jestem realistą. Na zgrupowaniu reprezentacji ostatni raz byłem dwa i pół roku temu, a za kadencji trenera Nawałki mój kontakt z kadrą jest żaden. Dlatego nie sądzę, bym kiedykolwiek w ostatnim czasie był brany pod uwagę przy wysyłaniu powołań. Chłopaki wywalczyli awans i bardzo mocno trzymam kciuki, by osiągnęli we Francji jak najlepszy rezultat. Fajnie by było, gdybyśmy jako Polska w końcu coś na wielkim turnieju zrobili. A ja, jeśli pojadę, to chyba prędzej w roli jakiegoś komentatora lub eksperta niż zawodnika.

– A sam widziałbyś Kuszczaka w ścisłym gronie polskich bramkarzy powołanych na mistrzostwa Europy?

– Konkurencja jest ogromna. Pozycja Łukasza Fabiańskiego, który grał w eliminacjach, wydaje się nie do ruszenia. Dalej – Artur Boruc, Wojtek Szczęsny, Przemek Tytoń – wszyscy grają, byli powoływani, są zdrowi. Ja jestem gotowy, gdyby się coś zdarzyło, jakieś kontuzje… Oczywiście nikomu ich nie życzę, ale w innych okolicznościach trudno sobie wyobrazić powołanie dla Kuszczaka. Tym bardziej, że dużo młodszy Łukasz Skorupski też gra we Włoszech regularnie. Moje szansę są chyba jak 1 do 100. Także jeśli ktoś lubi duże ryzyko, niech na mnie stawia. (śmiech)

– Twój dobry znajomy z czasów Herthy, Gábor Király, najprawdopodobniej do Francji pojedzie.

– A jest blisko czterdziestki. To tylko pokazuje, jak diametralnie sytuacja może się zmienić. Gábor przez lata nie był powoływany na zgrupowania, a gdy na jakiś czas reprezentację przejął Pál Dárdai, prywatnie jego dobry przyjaciel, wrócił do łask selekcjonerów. Ale pamiętajmy też, że Węgrzy nie mają takiego komfortu jak my – u nas sześciu bramkarzy gra non stop na wysokim europejskim poziomie. Generalnie jestem bardzo ciekaw naszego występu we Francji. Każdy czuje, że tym razem stać nas na więcej.

– Ale czy my nie mamy takiego przeczucia przed każdym turniejem w XXI wieku?

– Ja jako zawodnik czuję, że tym razem jest inaczej, uwierz. Nie było mnie w tej reprezentacji, ale oglądam mecze, rozmawiam z różnymi ludźmi i naprawdę mam pełne przekonanie, że jesteśmy coraz silniejsi, że nie boimy się nikogo, że potrafimy wygrywać w bardzo fajny sposób. Nie gramy może jakoś niesamowicie przez 90 minut, coś tam zwykle tracimy, ale też zaraz strzelamy, podnosimy się, naprawiamy błędy, jak ktoś wypada ze składu to na jego miejsce wchodzi inny i potrafi zrobić różnicę. Dobrze się na to patrzy. Presja na mistrzostwach zrobi swoje, ale obecni reprezentanci wytrzymają ją dużo lepiej niż ich poprzednicy.

– Aż się chce być w tej kadrze.

– Bardzo. Sam z reprezentacji nigdy nie zrezygnuję i na pewno stawię się na każde wezwanie. Jest zresztą paru takich zawodników, którzy nie mieli z tą reprezentacją do czynienia, a mogliby jej coś dać, ale po prostu nie są wyborem trenera i to trzeba uszanować. Ja to szanuję. A drużynie na pewno będę kibicował.

Rozmawiał Filip Adamus

TAGI: tomasz kuszczak, birmingham, wywiad,

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności