Aktualności
[ARTYŚCI FUTBOLU] Tomasz Jachimek: Nie wypada mi żartować z piłkarzy
Często zdarza ci się nie tylko kibicować, ale i grywać w piłkę. Czy jakikolwiek bramkarz traktuje cię poważnie?
Coraz rzadziej wychodzę na boisko, bo mięśnie już nie te. Minęły lata znamienitej młodości. Teraz grywam w Reprezentacji Artystów Polskich, a także pykam z kolegami z Jabłonnej. Bramkarze już dawno przestali traktować mnie poważnie, teraz jestem na poziomie totalnie amatorskim. Dziś bardziej niż o wynik meczu na boisku martwimy się o wyniki badań lekarskich. Należę do rzeszy sympatycznych panów po czterdziestce, którzy lubią pokopać w piłkę.
Zaczynałeś w Bałtyku Gdynia, ale zaliczyłeś także epizod na stadionie Lechii Gdańsk.
Zgadza się, ale od razu pragnę zaznaczyć, że nigdy nie byłem jej kibicem. Pojawiłem się natomiast na meczu z Juventusem Turyn, jako totalny szczyl, oglądałem Zbigniewa Bońka. Tata jakimś cudem załatwił bilety. Poza tym, że był tam dziki tłum, niewiele pamiętam. Wynik owszem, ale tego, że był tam Lech Wałęsa, nie zatrybiłem. Wypadło mi z pamięci.
Na Oksywiu, w potyczkach pomiędzy blokami, byłeś podobno kapitanem zespołu „brzydkich”.
Chyba kiedyś tak powiedziałem w jednym z wywiadów. Nie ukrywajmy, matka natura poskąpiła mi urody Brada Pitta. Wtedy fizjonomia nie odgrywała jeszcze ważnej roli, pierwiastek żeński, czyli podrywanie koleżanek było rozrywką czwartego czy piątego wyboru.
Dziś jesteś szczęśliwym małżonkiem, więc fanki nie mogą już liczyć na małżeństwo. Na romans nadal mogą?
Oczywiście, że tak. Żona nic nie wie, nie czyta wywiadów na piłkarskich portalach, więc mogę mówić wprost. Oferta aktualna, drogie panie, czekam na zgłoszenia.
Jako junior lubiłeś sobie już wtedy pogadać z sędziami na boisku?
Absolutnie, jestem najłagodniejszym typem zawodnika, nawet przy stanie 0:6 się nie kłócę. Pamiętam tylko, jak graliśmy na mistrzostwach świata artystów przeciwko Brazylii. Poza murawą to byłi przesympatyczni ludzie, ale na boisku okazali się zwykłymi prowokatorami. Ciągle kopali, ciągnęli za koszulkę, opluwali, rzucali niezbyt miłe słowa po angielsku. Mój język był na podobnym do nich, mizernym poziomie, więc nasze dialogi były dość skromne.
– Fuck you!
– Fuck you too!
Sędzia to słyszał, i chociaż angielski znał tak jak my, akurat to zrozumiał i dostaliśmy po żółtej kartce. Poza tym z arbitrami w ogóle nie dyskutuję. Kategorycznie zaprzeczam tym doniesieniom. No, chyba, że sędzia ewidentnie kręci lody, ale nawet wtedy wolę inteligentne docinki niż bluzgi. Nadal jestem zafascynowany ripostą Juergena Kloppa, którą często powtarzam. Kiedyś podbiegł do arbitra bocznego i powiedział: – Doskonale pan wie, że w czasie meczu może się pomylić 15 razy. Zostały panu tylko trzy błędy! Gdybym czepiał się sędziów, uderzyłbym nieco we własną rodzinę, bo mój tata był arbitrem. Czasem mu pomagaliśmy za dzieciaka, ale na szczęście kibice w okręgówce nas oszczędzali.
Na Lechię nie chadzałeś, ale od stadionu Legii już nie stronisz.
Nie mam z tym problemu, chodziłem też na Polonię. Nie jestem namiętnym kibolem tego czy innego zespołu. Ostatnio często bywam na Legii, bo miło poczuć tę atmosferę. Najlepszy zespół w kraju. Biorę syna i mówię: – Patrz, Igor, tak gra polska ekstraklasa. Chyba już niewiele ci brakuje. A poważniej, swego czasu dużo mógł nauczyć się od Danijela Ljuboi. To był kawał piłkarza. Górował nad resztą ligi dwa-trzy razy.
Z Polonią łączy cię także gra w rezerwach tego klubu. Jak do tego doszło?
Rzecz działa się po moim przyjeździe na studia. Trudne czasy dla kraju, bieda straszna. Ciężko było załatwić przenosiny, Bałtyk nie chciał oddać mojej karty, Polonia nie chciała płacić. Pograłem rundę, a potem trener powiedział, że teraz mamy przerwę do lutego. Trzy miesiące bez treningów, jakiś kosmos. Tak śmiercią naturalną umarła moja gra w Polonii.
Zdążyłeś jednak dzielić szatnię z braćmi Żewłakow. Jak ich wspominasz?
Już wtedy się wyróżniali, choć nie sposób było powiedzieć, że Michał będzie rekordzistą pod względem liczby występów w reprezentacji Polski. Inteligentni goście, poukładani. Bezkonfliktowi, nie było spinek.
Po zakończeniu przygody z Polonią przyszedł czas na Wicher Kobyłka i „wietrzne derby” z Huraganem Wołomin.
Mocne mecze! Nie można było dać się pokonać chłopakom z Wołomina. Pamiętam, że kibice stali dookoła boiska i jak ktoś za mocno się rozpędził i wybiegł za linię, wpadał na ludzi obserwujących mecz. Część była trzeźwa, ale inni raczyli się świeżo po mszy browarami czy mocniejszymi trunkami. Emocji nie brakowało.
W GLKS Nadarzyn spotkałeś się z nieżyjącym już niestety Stanisławem Terleckim, który prowadził drużynę.
Trafiłem tam w absurdalny sposób. Transfer dopiął się w… taksówce. Rozmawiałem z taksówkarzem o piłce nożnej i ten nagle zaproponował mi, żebym przyjechał na treningi do Nadarzyna. Miałem wtedy inne rzeczy w głowie, nie byłem zbyt chętny. W końcu się jednak zgodziłem, miałem pomóc w awansie do IV ligi. Dostałem jakieś pieniądze, można było dorobić do studenckiego życia. Potem stery przejął wspomniany Stanisław Terlecki. Facet z bardzo dużym poczuciem humoru, głównie sytuacyjnym, i ogromną wiedzą na temat futbolu. Potrafił wszystko pokazać praktycznie, nigdy takich zwodów w życiu nie widziałem. W jednym meczu wszedł z ławki, gdy przegrywaliśmy 2:3. Nie imponował szybkością, ale potrafił się odnaleźć. Zdobył bramkę na remis, a potem w końcówce zapakował z rzutu wolnego w same widły. Bramkarz nie bardzo zdążył nawet spojrzeć na piłkę. Mistrz.
Z zawodnikami, którzy występowali w reprezentacji, spotkałeś się dopiero w Reprezentacji Artystów Polskich.
Tak, grali z nami Radek Majdan, Piotrek Świerczewski czy Tomek Iwan. Fantastyczna sprawa. Mega piłkarze, bardzo doświadczeni, trzy razy szybsi ode mnie, bo są kilka lat młodsi. W porównaniu do nich nasze poczynania boiskowe zakrawają na czystą groteskę. To jednak ogromna przyjemność grać w tych barwach. Występujemy na pięknych stadionach, często przed meczami odgrywają nam hymn, kilka tysięcy ludzi na trybunach. Niesamowite uczucie. Ciarki idą od stóp po kołnierz koszulki. Zastanawiało mnie zawsze, jak sobie muszą radzić z presją zawodowi piłkarze, których obserwuje kilkadziesiąt tysięcy osób na trybunach i kilka milionów przed telewizorami.
Oprócz polskich gwiazd, los skojarzył cię także na boisku z Oliverem Bierhoffem.
Tak, na wspominanych mistrzostwach świata w Moskwie. Jak on przyjmował piłkę i uderzał w widły z 25 metrów… Coś niesamowitego. Wiadomo, to gra z amatorami, ale taki gość przyjmie, założy rywalowi siatkę, zrobi trzy zwody i łupnie gola. Obrońca będzie stał i się patrzył, a taki Bierhoff doskonale bawił.
Piłka nożna może być tematem kabaretu?
Myślę, że tak, choć trudno mi wyśmiewać coś, co kocham. Bardzo mało jest skeczów czysto piłkarskich, raczej wyśmiewa się otoczkę, patologie pojawiające się w piłce, wynaturzenia, zabawne pomyłki komentatorów, nieprzemyślane wypowiedzi zawodników. Kiedyś z Formacją Chatelet stworzyliśmy skecz o ławce rezerwowych, ale to już spory czas temu. Dawno nie widziałem numeru poświęconego futbolowi w całości.
Może więcej miejsca na piłkę nożną jest w stand-upie?
Oczywiście! Na przykład świetny monolog na temat Euro 2012 miał Marcin Daniec, ale też więcej mówił o otoczce. W kabarecie trudno znaleźć temat wprost piłkarski, który można wyśmiać. W stand-upie jest na to więcej miejsca, ale mnie nie wypada żartować z piłkarzy, bo oni osiągnęli to, co kiedyś sam chciałem zdobyć.
Dziś w Legionovii Legionowo trenuje Igor Jachimek. Osiągnie na boisku więcej od taty?
Mam taką nadzieję, choć wszystko zależy od niego. Istnieje już duża różnica pokoleń w kwestii mentalności. My mieliśmy wojny blok na blok, chowanego, zwisanie na trzepaku czy grę w kapsle, czyli zabawy na poziomie żenującym. Alternatywą była gra w piłkę. Dziś świetnie bawię się z synem grając w FIFĘ, do tego potrzeba mniej wysiłku. Czasem wychodzę z nim na boisko, próbuję go czegoś nauczyć, ale wybór dalszej drogi zależy tylko od niego. Gdy będzie miał samozaparcie, coś osiągnie, bo tylko szaleńcy do czegoś dochodzą.
Rozmawiał Emil Kopański
Fot. EAST News