Aktualności

[ARTYŚCI FUTBOLU] Łukasz Pietsch: Metoda „na Ljuboję” nie jest głupia

Specjalne17.02.2018 

Kabaret „Hrabi” dla wielu jest formacją wręcz kultową. Skład oparty na legendarnych „Potemach” bawi ludzi od wielu lat. I w tym zespole nie brakuje osób, dla których piłka nożna jest wielką pasją. W pierwszym odcinku nowego cyklu „Artyści futbolu” rozmawiamy z Łukaszem Pietschem. – Podczas EURO 2016 przyszło nam grać występ. Powiedzieliśmy więc widzom otwarcie, że będziemy śledzić na laptopie transmisję – mówi popularny „Lopez”.

Kto w ubiegłym roku zdobył więcej bramek – Robert Lewandowski czy Łukasz Pietsch?

Zdecydowanie „Lewy”. W zielonogórskiej lidze szóstek gram regularnie, ale jako ostatni obrońca, zgodnie z zasadą „piłka może przejść, zawodnik nie”. Pod bramkę rywala się nie zapuszczam, ale strzeliłem jednego gola. Tylko dlatego, że było mokro i piłka była śliska, bramkarzowi przeszła po rękach. Moja gra to czysta zabawa, ostatnio ze względu na tenisa boję się nieco wychodzić na boisko. Obawiam się kontuzji, a na takie ligi przychodzi wielu młodych „wariatów”, karetka już niejednokrotnie pojawiała się na boisku. Z wiekiem człowiek zaczyna się bać o swoje kości, a gdybym przez to miał przestać grać w tenisa, byłby dramat.

Próbowałeś wystartować do kariery piłkarskiej?

Nie, nigdy, we wszelkich sportach jestem totalnym amatorem. Słuchaj, ja całe życie chodziłem do szkoły muzycznej. Gubin jest bardzo małym miastem, ale w czasach mojej młodości silna była siatkówka. Chłopaki zdobywali sporo nagród, poza tym piłka ręczna kobiet też stała całkiem nieźle. W pozostałych sportach było ciężko.

Co cię łączy z Januszem Gancarczykiem?

Kurczę, nie wiem. Znam oczywiście człowieka, ale nie umiem znaleźć punktów wspólnych.

Obaj macie wielu braci, którzy grają w piłkę.

Aj, rzeczywiście. Występowaliśmy we czterech, do tego dochodzili kuzyni, więc to bardzo rodzinny zespół. Ale u nas ciężko mówić o graniu w piłkę, raczej o kopaniu. Mój najstarszy brat kiedyś otarł się bodaj o A-klasę, więc szczyt to nie był. Dla familii Gancarczyków jednak szacuneczek, niewiele jest takich piłkarskich rodzin.

Co się dzieje z piłkarstwem w województwie lubuskim? To jedyny region, który nigdy nie doczekał się swojego przedstawiciela w ekstraklasie.

Za odpowiedź wystarczą dwa słowa: Falubaz, Stal. Kibice często narzekają, że za mały nacisk kładzie się na piłkę. Warto sprawdzić, w ilu miastach w Polsce na wysokim poziomie funkcjonują jednocześnie kluby żużlowe i piłkarskie. Aktualnie został tylko Wrocław. Przez chwilę były Gdańsk i Bydgoszcz, ale tam się ciągle waha. Wiem jednak, że powstały plany budowy stadionu piłkarskiego w Zielonej Górze, zobaczymy, co z tego będzie.

Mimo niezbyt dużych tradycji, wychowało się tam sporo piłkarzy, że wspomnimy tylko tych, którzy brali udział w mistrzostwach świata, jak Łukasz Fabiański czy Maciej Murawski.

Tak, choć „Fabian” został ukształtowany w Szamotułach. Ostatnio pojawiło się sporo szkółek, także firmowanych przez byłych piłkarzy. Nie chcę ich oceniać, ale mam nadzieję, że to w końcu ruszy z kopyta. Łatwiej zaprowadzić dziecko na piłkę nożną niż na żużel. Ja swojego za Chiny nie wsadziłbym na motocykl, choć jestem też kibicem tego sportu, od wielu lat, bo już tata nas niegdyś pakował w Syrenę i jeździliśmy na mecze. Na futbol nie jeździliśmy, czasami tylko wyskoczyliśmy na mecze Cariny Gubin. Syna wolałbym wysłać jednak zdecydowanie na piłkę. Teraz nastał bardzo fajny czas, silna kadra, gwiazdy w reprezentacji. Dzieciaki też czują, że się da. Już nie istnieje tylko Messi i Ronaldo. Chłopak z Leszna też może być światową gwiazdą. Boiska się zapełniają.

Ekstraklasy piłkarskiej w Zielonej Górze nie ma, ale jest inna – ta kabaretowa. Na czym polega fenomen Zielonogórskiego Zagłębia Kabaretowego?

Władek Sikora. To jest człowiek, który rozpętał tę burzę. Wiele lat temu zajął się pracą ze studentami, którymi byli między innymi Aśka Kołaczkowska, Darek Kamys, Mirek Gancarz, Leszek Jenek… Całe „Potemy” wywodzą się z tego środowiska. Później, w następnym „miocie”, pojawiły się „Jurki”, „Ciach” i mnóstwo innych, mniejszych kabaretów. W kolejnych latach się to trochę pomieszało, transfery pomiędzy grupami były jak w piłce nożnej. Wszystko w Zielonej Górze bierze się jednak od Władka i „Potemów”. Oni są absolutną podstawą. Później dołączył jeszcze Grzesiek Halama, który przyjechał z Krakowa. Teraz się trochę to zmieniło, bo ludzie się porozjeżdżali. Paradoksalnie, w Zielonej Górze nie ma wielu imprez. Cały czas funkcjonuje legendarny klub „Gęba”, w którym odbywała się też liga kabaretowa. Polegała na tym, że występowało osiem ekip, mających za zadanie w pewnym czasie rozegrać „mecz” z inną. Musiały one dopasować swoje skecze do ustalanych kategorii, co bardzo rozwijało, bo trzeba było za każdym razem pisać nowe numery. Później zwycięzcę „meczu” wybierali widzowie, których przychodziło tyle, że praktycznie wystawali przez okna. Może kiedyś uda się do tego wrócić, bo dało to potężnego „kopa” wielu kabaretom.

Kabarety często w swoich skeczach sięgają po wątki piłkarskie. Ciebie one śmieszą?

Zależy od poziomu. Każda z dziedzin życia nadaje się do tego, by się z niej śmiać. Chociaż w kabarecie „Hrabi” nie dotykamy polityki, spraw światopoglądowych i religijnych. Jeśli coś jest dobrze zrobione, z pomysłem, nie stanowi jedynie wykorzystania jakiegoś konkretnego zdarzenia na potrzeby chwili, zawsze się obroni. Skecze budowane „chwilą” żyją bardzo krótko. W piłce nożnej drużyny mają swoich kibiców zawsze, od początku do końca. Każdy kabaret też ma swoją widownię, choć zdarzają się oczywiście ludzie oglądający wszystko, byle było śmiesznie. Tacy jednak rzadko chodzą na występy, raczej przyjmują propozycję telewizji i oglądają jak leci. Zmierzam do tego, że znajdą się widzowie, których śmieszy coś, co jest wynikiem jakiegoś zdarzenia, wykorzystanego przez kabaret. Moim wyznacznikiem wartości jest mały test. Włączam skecz po dziesięciu latach i sprawdzam, czy nadal mnie śmieszy. Przykładowo, w twórczości kabaretu „Potem” nie ma niczego, co się deaktualizuje, mimo upływu czasu. To jest fajne, uniwersalne. Nie mówię jednak, że inaczej jest źle. Jest po prostu właśnie „inaczej” i taka formuła też ma swoich wyznawców.

Was nigdy nie kusiło, by w kabarecie „Hrabi” przemycić sport? Ty jesteś nim zafascynowany, Darek Kamys podobnie.

Jest jeszcze Tomek Majer, który interesuje się sportem, ale… dość specyficznie. W zeszłym roku graliśmy na Wrocławskim Festiwalu Krasnoludków. Ponieważ organizowało to miasto, dostaliśmy zaproszenie na obiad. Część z oficjeli wychodziła wcześniej, wybierając się na mecz Śląska. „Bajer” to przyuważył i chciał zabłysnąć, że się orientuje, a tak na dobrą sprawę niewiele o tym wie. Ok, śledzi najważniejsze wydarzenia, ale już w szczegółach niekoniecznie. Obok niego siedział jeden z radnych, ja z drugiej strony. Tomek się nachylił i szeptem zapytał mnie „kto gra w tym Śląsku teraz?”. Odpowiedziałem, że właśnie sprowadzili Marcina Robaka. „Bajer” się odwrócił, i na pewniaczka tym Robakiem po oczach, że fajnie, że dobry zawodnik. Okazało się, że tego dnia Marcin strzelił dwa gole. I tak to właśnie Tomek wyszedł na znawcę. Wracając do pytania, sportu jeszcze nie przemycaliśmy, ale kto wie, co przyniesie czas.

Bywa na pewno, że ważne wydarzenia sportowe zbiegają się w czasie z waszymi występami. Jak pogodzić pasję z obowiązkami? Nie pojawia się czasem rozproszenie?

Nie, bo nie oglądamy w czasie występów, a gdy wychodzimy na scenę, zapominamy o wszystkim dookoła. Wyjątek był jeden – ćwierćfinał EURO 2016 i mecz z Portugalią. Mieliśmy zaplanowane, że nie występujemy w czasie meczów fazy grupowej, zaznaczyliśmy też termin 1/8 finału. Nie byliśmy natomiast takimi optymistami, żeby wyłączyć też czas ćwierćfinału. I tak się złożyło, że występowaliśmy tego dnia w Wejherowie. Zadzwoniliśmy do organizatorów, czy nie planują tego przełożyć, bo zainteresowanie kadrą było ogromne. Sam, gdybym nawet miał wykupiony bilet, w życiu bym nie poszedł, tylko oglądał mecz. Okazało się, że nie ma żadnych zmian. Powiedzieliśmy więc widzom otwarcie, że będziemy śledzić na laptopie transmisję. Kończyliśmy oglądanie w samochodzie i hotelu. Nauczeni doświadczeniem, podczas mistrzostw świata wyłączamy terminy co najmniej do półfinałów.

Wracając do kabaretu, trudno było ci wejść do kabaretu „Hrabi” i zmierzyć się z legendą Aśki i „Kamola”?

Trudno było o tyle, że musiałem przekonywać sam siebie, że jestem w stanie wnieść coś do tego zespołu, co będzie wartościowe i reszta będzie zadowolona. Ja już tak zresztą mam, że zanim coś pokażę komuś innemu, muszę dopracować to w najmniejszym szczególe. Przez to często „obcinam się” z terminami. Co do „Hrabi”, ten skład od zawsze miał dwójkę wspomnianych liderów, z niesamowitymi osiągnięciami i doświadczeniem. Robili rzeczy, które mnie ogromnie bawiły. Byłem ogromnym fanem kabaretu „Potem”. Darka poznałem na pierwszym roku studiów, gdy pełnił funkcję kierownika klubu „Gęba”. Przyszedł kiedyś do nas do sali, planując kolejne przedsięwzięcie. Widywaliśmy się coraz częściej, aż w końcu nadszedł kres kabaretu „Potem”. Wiadomo było, że Darek uzgodnił już współpracę z Grześkiem Halamą na trzy lata. Mniej więcej w połowie tego okresu stało się jasne, że „Kamol” będzie tworzył coś nowego. Co jakiś czas zlecał mi napisanie jakiejś muzyki do swoich skeczów. Nie miałem pojęcia, że w ten sposób mnie testuje. Powoli robiliśmy coraz ciekawsze rzeczy, to była dla mnie duża nobilitacja. Później poinformował mnie, że z Asią będą tworzyć nowy kabaret i dodał, że planują też zaangażowanie pianisty. Bardzo się ucieszyłem, że znów zobaczę ich na scenie, a poza tym informacja o muzyce na żywo też była świetna, bo to uwielbiam. Pomyślałem: wreszcie będzie na co chodzić! Z nóg ścięła mnie jednak inna wiadomość – „Kamol” chciał, żebym to ja był tym pianistą! Nie zastanawiałem się ani chwili, to jak złapanie Pana Boga za nogi. Nawet nie śmiałem o tym marzyć.

Emocji zatem nie brakowało. A dlaczego twoim zdaniem piłka nożna wywołuje ich aż tyle?

Nie mam zielonego pojęcia, ale to coś niesamowitego. Mam dwie małe córki, więc pogodziłem się już z myślą, że do końca życia mecze będę oglądał sam. Na szczęście starsza z nich, nie mam pojęcia skąd, bo w domu nie mam czasu by siedzieć przed telewizorem, dostała „kręćka” na punkcie piłki. Potrafi rozszyfrowywać drużyny po skrótach, typu „LIV” czy „MCI”, które widzi na ekranie telewizora. Rzuca nazwiskami, nad łóżkiem wiesza plakaty piłkarzy. Zawsze podkreśla, że kibicuje i Realowi, i Barcelonie. To mi się podoba, bo mnie na przykład nie mieści się w głowie, dlaczego jadąc na mecz żużlowy do Gorzowa, nie mogę ruszyć autem, bo mam zielonogórskie tablice rejestracyjne. Gdy kiedyś jechałem na mecz do Leszna, miałem jeszcze stare, czarne tablice, więc zaklejałem taśmą część, żeby zmienić litery, inaczej wracałbym bez szyb. A wracając do sedna, nie wiem, co powoduje takie emocje. Wiadomo, są ekipy, które się lubi i śledzi, ale ja oglądam też spotkania zespołów dla mnie neutralnych. Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest. Na niektóre mecze patrzy się jak na dobry koncert muzyczny, nie ma opcji się oderwać. To jest czyste piękno.

Owszem, ale też połączone nieodzownie z pieniędzmi. Śledzisz na pewno rynek transferowy, myślisz, że ta biznesowa „bańka” kiedyś pęknie?

Nawet jeżeli tak się stanie, to nieprędko. Kluby, które coraz więcej wydają, jednocześnie coraz więcej zarabiają. To naprawdę dobrze prosperujące firmy. Naturalnym jest, że im więcej jest przychodu, tym więcej się pieniędzy wydaje. Nie wiem, jak sumy transferowe mają się procentowo do budżetu klubu, i jak się to zmieniało na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat, ale to całkiem ciekawe. Kiedyś szokowała kwota 10 milionów dolarów, teraz to drobne. Inną kwestią jest wejście na rynek „petrodolarów”. Może się zdarzyć tak, że zostaną 3-4 drużyny przez nich utrzymywane, które będą ciągle ze sobą grały na najwyższym poziomie i stanie się to nudne. Wtedy będzie musiało się coś zmienić. Ale to tylko gdybanie. Są „bogole” z różnych kierunków, którzy się bawią w piłkę i zawsze będą chętni, żeby lokować kasę w futbol. A ludzie szaleją na punkcie piłki… To dla nich adrenalina, więc to pewnie jeszcze trochę potrwa.

Interesujesz się piłką od wielu lat, ale chyba dopiero teraz trafiłeś na pierwszy okres, w którym reprezentacja Polski odnosi takie sukcesy.

Pierwszy mecz który pamiętam, jak przez mgłę, ale jednak, to Polska – Peru na mistrzostwach świata w 1982 roku. Miałem wtedy pięć lat, ale to tylko przebłyski. Cztery lata później był mundial w Meksyku. W telewizji pojawiła się nowość, ogłoszono konkurs, by wytypować mistrza świata, oczywiście za pomocą kartki pocztowej. Wszyscy domownicy wysłali, nawet mama. Jako jedyny trafiłem Argentynę. Pierwszy hazard, oczywiście nie wygrałem, bo nigdy mi się nie udaje. Kolejne emocje i nadzieje związane były z mistrzostwami w Korei Południowej i Japonii, w 2002 roku. Szybko prysły, bo po niespełna pół godzinie meczu z Koreą. Oglądaliśmy tamto spotkanie w piętnastu chłopa, na studiach. Przyszedł starszy kolega, który się znał. Przed meczem zapowiedział, że niemożliwe, by to przegrać. Jego mina po meczu mówiła wszystko. Później znów rozczarowania na wielkich imprezach. Mieliśmy pojedyncze fajne spotkania, ale czegoś w decydujących momentach brakowało. Zawsze się nastawiam na porażkę, tak też było przed EURO 2016. Wychodzę z założenia, że lepiej się miło zaskoczyć, niż srogo rozczarować. Tym razem mogłem być bardzo zadowolony. Mam nadzieję, że troszkę to potrwa.

Lata jednak uciekają, kadrowicze młodsi nie będą. Jak widzisz przyszłość tego zespołu?

Słychać o następcach, ale to wciąż melodia przyszłości. Fascynuje mnie, że w lidze angielskiej czy hiszpańskiej młodziaki grają regularnie, a w Polsce jest z tym problem. Spójrzmy na takiego Mbappe – kosmita. U nas takich piłkarzy brakuje, choć przecież naród liczy 40 milionów osób. Chyba troszkę mentalnie jest coś nie tak. Z Gubina pochodzi na przykład Michał Janota. Gdy jeszcze grał w Holandii, już wiedziałem od brata, że nic z tego nie będzie. Przylatywał samolotem na mecz szóstek do Zielonej Góry, później wyskakiwali na piwo… Wiadomo było, że nic z tego nie będzie. Nie wierzę, że istnieją uwarunkowania genetyczne, które nie pozwalają młodym Polakom grać w piłkę, nie ma opcji. Zobaczymy, co pokaże czas.

Śledzisz to, co dzieje się w polskiej lidze?

Nie można się od niej odwrócić, choć nie mam ukochanej drużyny, także zapewne ze względów geograficznych. Myślałem, że gdy Legia awansuje do Ligi Mistrzów, pójdzie to w dobrym kierunku. Na razie mamy jednak powrót do metody „na Ljuboję”, której wcale nie uważam za głupią. Gdyby w każdej formacji był tak doświadczony zawodnik, inni mogliby – mimo starszego wieku takich piłkarzy – sporo się nauczyć i podnosić swoje umiejętności. Teraz dołączył Eduardo, jestem bardzo ciekaw, co z tego wyjdzie, bo to piłkarz ze świetnym CV.

Wracając do kadry, wchodzi ona w okres przygotowań do mundialu. Wybierasz się na jakieś mecze towarzyskie?

Wybrałbym się, tym bardziej, że córka ciśnie. Może uda się ruszyć do Poznania na mecz z Chile. Bardzo podoba mi się dobór sparingpartnerów, choć oczywiście zawsze znajdą się malkontenci, którym coś nie pasuje. Cieszy mnie, że w kadrze jest stabilizacja, drużyna jest ze sobą zgrana, wszyscy doskonale się znają. To pewna gwarancja dobrej postawy i nie martwi mnie niewielka rotacja w składzie. Grunt to dobre zrozumienie.

Jak przypisałbyś członków kabaretu „Hrabi” do boiskowych pozycji, biorąc pod uwagę staż?

Siebie widziałbym jako obrońcę. Wiele razy słyszałem: jesteście fajną ekipą, ale Aśka to prawdziwa petarda! Nic więc dziwnego, że dla niej rezerwuję pozycję „na szpicy”, ale trzeba pamiętać, że każdy Messi musi mieć swojego Busquetsa czy Pique. Darek Kamys to prawdziwy lider środka pola, a „Bajer” to totalnie wolny elektron. Może hasałby po skrzydełku?

Rozmawiał Emil Kopański

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności