Aktualności
W cyklu „Biało-czerwoni sprzed lat” – Roman Korynt
Maj 1952 roku, futboliści Polski grają z Rumunią, a Pan debiutuje w drużynie narodowej. Wiele nieprzespanych nocy miał Pan przed i po tym wydarzeniu?
Prawdę mówiąc to ja niewiele z tego meczu pamiętam. Musiało to być dla mnie ogromne przeżycie, tak duże, że nic się nie zapisało w głowie. Wszystko działo się obok. Pamiętam jedną myśl, która towarzyszyła mi przy okazji tego, ale i następnych meczów w reprezentacji – „pracuj jeszcze ciężej”. Skoro trener drużyny narodowej na mnie stawiał, to nie wolno mi było go zawieść. Musiałem jeszcze ciężej pracować i dysponować jeszcze wyższą formą, by godnie grać w reprezentacji. Przy każdym meczu o tym myślałem i tak samo było po debiucie.
Może więc drugi mecz dla Polski zapadł Panu mocniej w pamięci? A powinien, bo był specyficzny – gramy z węgierską „Złotą Jedenastką”. Do przerwy dostajemy łomot 0-5 i trener zdejmuje Pana z placu gry. Drugą połowę wygrywamy 1-0. Wychodzi na to, że hamulcowym był Roman Korynt.
Węgry... W tamtym czasie to była piłkarska potęga! My z nimi nie mieliśmy wiele szans. W Europie byli niepokonani. Ja grałem w tym meczu na Puskasa i Kocsisa. Dwóch genialnych piłkarzy. Puskas był dość „obfity”, ale przy tym niesamowity w technice. Co on robił z piłką… To był zaszczyt grać dla Polski w meczu z Węgrami.
Przebieg meczu wskazuje, że nie trafił Pan z formą w ten mecz…
Gdy zostałem w szatni to byłem załamany. Życzyłem chłopcom jak najlepiej, chciałem by w drugiej połowie obronili honor Polski. A ja zastanawiałem się czy jeszcze choć raz uda mi się zagrać dla naszej drużyny. Chciałem jeszcze dostać choć jedno powołanie.
Na następny mecz wezwania Pan jednak nie dostał. A był to mecz niezwykły – starcie z Francją w ramach Igrzysk Olimpijskich 1952 roku. Nieudany mecz z Węgrami przesądził o Pana absencji?
W swojej kronice, w której zbierałem wycinki gazet dotyczących moich gier, dałem po meczu z Węgrami tytuł „Tracę szansę wyjazdu”. Po takim meczu wiedziałem, że Igrzyska mi uciekną. To była decyzja trenera, którą przyjąłem ze zrozumieniem. Ze smutkiem, ale ze zrozumieniem. Natomiast na następne Igrzyska, na których graliśmy nie pojechałem, mimo, że byłem w znakomitej formie. Byłem wybrany Piłkarzem Roku dwa razy z kolei w 1959 i 1960 roku, a na Olimpiadę w Rzymie w 1960 roku, ani na żaden kolejny mecz już mnie nie powołano.
Wygadał się Pan, że pobiera wynagrodzenie za grę w polskiej lidze, co oznaczało, że nie miał Pan statusu amatora i nie mógł Pan brać udziału w Olimpiadzie. Proszę przybliżyć sprawę.
Ponieważ w trakcie wojny pracowałem u Niemców, to znałem perfekt język niemiecki. Utrzymywałem kontakt listowny z byłym kolegą z Lechii Gdańsk, który przeprowadził się do Niemiec. W jednym z listów podstępnie zapytał mnie o to, ile dostałem za ostatni mecz ligowy. No to mu odpisałem, że 200 złotych. On tylko na to czekał. Pobiegł z tym do niemieckiej gazety i to puścili. Tak jak Pan powiedział – w Igrzyskach mogli grać tylko amatorzy, którzy nie pobierali wynagrodzenia za grę w piłkę. Byłem więc skreślony. Ja się tą sprawą bardzo mocno przejąłem. To była anormalna sprawa, żeby dwukrotny Piłkarz Roku nie grał w tym czasie w reprezentacji!
Myśli Pan, że ten człowiek zrobił to intencjonalnie?
Oczywiście, że tak. On znał zasady, wiedział jak bardzo tą publikacją mi zaszkodzi, a jednocześnie pomoże swojemu nowemu krajowi, bo przecież mecz o prawo występów w Rzymie graliśmy właśnie z drużyną niemiecką. Ja byłem wtedy w znakomitej formie, moja nieobecność miała pomóc Niemcom. Nie pomogła, ale mi przekreśliła marzenia o dalszej grze dla drużyny narodowej. Nazwisko tego człowieka pamiętam, ale nie chciałbym o tym mówić. To już nic nie zmieni.
Nikt się wtedy za Panem nie wstawił? Koledzy z drużyny, trener? Przecież każdy z was wtedy pobierał klubowe pensje.
Każdy wiedział, że to wielka niesprawiedliwość, że zostałem zawieszony. W lidze wszyscy dostawali pieniądze. Ale to były czasy, gdy każdy miał zbyt dużo do stracenia i dbał głównie o siebie. Sprawa była polityczna, a sytuacja beznadziejna. Żadna interwencja nie miałaby szans. Nie miałem więc żalu do kolegów z drużyny, rozumiałem ich położenie. Oni też mnie wspierali, mówili: „Szkoda Romuś. Z tobą to byśmy grali…”. Tyle musiało mi wystarczyć.
Takie sytuacje wzmacniają czy podcinają skrzydła?
Przeżywałem to bardzo, ale powiedziałem sobie, że jeszcze bardziej się przyłożę do treningów. Tak naprawdę największym beneficjentem tej sytuacji była moja Lechia. Chciałem wszystkim udowodnić, że zrobili błąd tak mnie karząc. I proszę sobie wyobrazić, że graliśmy wtedy w defensywie Lechii tak dobrze, że w 10 meczach z kolei nie straciliśmy ani jednej bramki! 10 meczów jeden po drugim na czysto! Oczywiście, to nie była tylko moja zasługa, ale ja miałem szczególną mobilizację i – co tu ukrywać – satysfakcję. Pokazałem, że byłem w formie.
Jakie zadania na boisku miał defensor w latach 50-tych? Jaką rolę odgrywał Pan na boisku w meczach drużyny krajowej?
Grałem defensora, ale bardziej w środku pola. Musiałem też asekurować bocznych obrońców. Wie Pan co było moją największą przewagą? Siła fizyczna. Ja byłem świetnie przygotowany kondycyjnie. Muszę tu wspomnieć trenera Tadeusza Forysia, który zadbał o mój rozwój piłkarski. To dzięki niemu byłem świetnie przygotowany kondycyjnie do gry. To najlepszy trener jakiego miałem, absolutnie numer jeden. Trenował mnie w Lechii, a potem był też trenerem drużyny narodowej. On wcześniej nigdy nie był piłkarzem, był teoretykiem. Do każdego meczu reprezentacji świetnie się przygotowywał, a potem potrafił nam tę wiedzę i zadania wpoić. Jak wychodziliśmy na mecze reprezentacji to każdy z nas wiedział jak ma grać i na co uważać.
Oprócz dużej siły muszę się pochwalić, że miałem też dobrą technikę piłkarską. Piłka mi się kleiła, słuchała mnie. Ale najlepszy to byłem w grze głową. Jako środkowy pola, zabezpieczałem całe centrum boiska, a tu najwięcej mogłem grać głową. Miałem skoczność, szybkie nogi. To mi zostało z czasów boksu.
Piłkarz kompletny?
Aż tak dobrze nie było. Moją słabą stroną była lewa noga. Grałem w piłkę do 40. roku życia, ale tylko jedną nogą, przez co nadwyrężyłem staw biodrowy w prawej nodze. Mogę więc powiedzieć, że byłem jednonożny, a lewą miałem tylko po to, żebym nie upadł (śmiech).
Wspomniał Pan o pięściarstwie. Dużo brakowało, by zamiast na murawie sprawdzał się Pan w ringu?
Ja swoją przygodę ze sportem zaczynałem właśnie od pięściarstwa, jeszcze w latach 40-tych, tuż po wyzwoleniu. Podobno zapowiadałem się na dobrego boksera, ale jedna sytuacja przesądziła, że postawiłem na piłkę. Było tak: tuż po jednej z walk stoję w narożniku, a mój trener gratuluje mi wygranej. „Wygrałeś, brawo Romuś”. A tu nagle sędzia daje werdykt na korzyść przeciwnika. To ja myślę „Jak to? To ja go sprałem, a on wygrał? Trenerze, to ja rezygnuję”. Trener mnie prosi bym został, że to tylko raz się zdarzyło. „O nie, trenerze. To się zdarzyło dwa razy – pierwszy i ostatni. Dziękuję, odchodzę”. I odszedłem. A byłem naprawdę silny. Za okupacji pracowałem jako pomocnik kowala. Przez 8 godzin dziennie waliłem dziesięciokilogramowym młotem. Jako nastolatek nabiłem więc muskuły. Po 4 miesiącach przyszło wyzwolenie, Niemcy poszli, a bicepsy zostały. A razem z nimi siła.
Archiwalne gazety piszą również o tym, że koordynował Pan grę całego bloku obronnego.
Ja na boisku bardzo dużo krzyczałem. W zasadzie to więcej niż trener. Korygowałem ustawienie kolegów, podpowiadałem im jak mają grać: „skocz”, „kryj”, „skróć”, „przesuń”. To pomagało, dzięki temu bardzo dobrze się rozumieliśmy. Po meczach nie czułem zmęczenia fizycznego, ale gardło czasem bolało. Żona mnie pytała: „Romuś, a co ty tak ledwo mówisz?”. „Na meczu byłem”. „Na trybunach?” (śmiech).
Jak 60 lat temu wyglądały zgrupowania kadry ciało-czerwonych?
Na zgrupowania przedmeczowe jeździliśmy na Śląsk, bo wtedy polska piłka to był Górny Śląsk. Połowa kadry była stamtąd, tam też graliśmy swoje mecze. W zimie, gdy pracowaliśmy nad formą, jeździliśmy na obozy w polskie góry – najczęściej do Zakopanego, czasami do Szklarskiej Poręby. To były ciężkie obozy, czasem nawet dwutygodniowe, ale ja je bardzo mile wspominam. Mnie naprawdę radowało wszystko co było związane z piłką. A jak jeszcze to było w kadrze to miałem poczucie, że mógłbym z tych obozów nie wracać (śmiech). Lubiłem ciężkie treningi, miałem kondycję, siłę i żadnego wycisku trenerów się nie bałem. Ja byłem sportowcem przez cały dzień, a nie tylko w trakcie treningu czy meczu. Nigdy nie paliłem, prawie nie piłem, zdrowo się odżywiałem. To się przekładało na moją dużą wytrzymałość.
Koledzy z drużyny też się tak zdrowo prowadzili? Nie było alkoholu na obozach?
Na reprezentacji alkoholu absolutnie nie było. Byliśmy zgranym zespołem, mieliśmy swoje zasady, których nikt nie łamał. W klubie można było robić co się chciało, ale w kadrze nie było mowy o piciu. Czasami, po wygranym meczu, można było w restauracji napić się wina. Ale to już po meczu, nigdy na obozach.
Kiedyś pojechaliśmy z kadrą do Francji. Po meczu poszliśmy na uroczysty bankiet: patrzę, a tam Francuzi sobie wino polewają. Znałem niemiecki więc podszedłem spytać dlaczego piją, skoro są zawodowymi sportowcami. „Ganz Normal” – odpowiadają. „Trzeba pić po jedzeniu, 2-3 lampki czerwonego wina. Dla przemiany materii”. No to wracam do Polski, żona podaje mi obiad, a ja się pytam „A gdzie wino? Skoro zawodowcy piją, to i ja mogę!”(śmiech). I od tego momentu, do dziś, obiad zawsze popijam sobie winem. Ale mocniejszego alkoholu nie piłem. Jak się spotykaliśmy już prywatnie z kolegami z reprezentacji i była polana wódka to ja tylko podnosiłem szkło do toastu i odstawiałem. Za bardzo zależało mi na dobrym przygotowaniu do kolejnych meczów.
W kadrze zdarzały się niesnaski między piłkarzami? Byli tam Ślązacy, warszawiacy, krakowiacy – żadnych zaszłości po meczach ligowych?
Byliśmy jednością. W lidze mogliśmy grać przeciw sobie, mogliśmy się kopać po nogach, ale w drużynie narodowej trzymaliśmy się razem. Większość kadry to byli chłopcy ze Śląska, więc ja byłem nijako obcy. Ale przyjęli mnie po dżentelmeńsku.
Jak wyglądała finansowa rzeczywistość na kadrze pół wieku temu? PZPN szczodrze was wynagradzał?
Mieliśmy ze Związku zapomogę finansową, płatną raz na kwartał. Nie miało znaczenia ile kto zagrał meczów i jakie były wyniki. Jeśli ktoś dostał powołanie do kadry, to mógł liczyć na taką zapomogę. Mi te pieniądze nie były potrzebne, najbardziej to żona się z nich cieszyła.
To były duże pieniądze czy raczej symboliczne?
Dużo większe niż klubowe. Czuliśmy się wyróżnieni. Nie było natomiast żadnego wsparcia rzeczowego, nie dostawaliśmy ani talonów ani innych dóbr.
Jak się wtedy podróżowało na mecze? Związek stać było by opłacać wam przeloty czy jeździliście pociągami?
Na mecze krajowe jeździliśmy pociągami. Ale gdy graliśmy za granicą to lataliśmy. Ja czasem nawet do Warszawy latałem z Gdańska, bo było dużo wygodniej niż koleją. Za bilety na zgrupowania płaciło się z własnej kieszeni, ale potem Związek to wyrównywał. Nie można było więc narzekać.
Organizacyjnie nie było do czego się przyczepić? Sprzęt, obozy? Nie zjadała was zazdrość gdy jeździliście na mecze do Francji czy Hiszpanii?
Ja nie wiem jak wyglądała organizacja w innych drużynach. Spotykaliśmy się tylko na boisku, więc nie wiem jak wyglądały kulisy. Gdy spotykaliśmy się z Francuzami czy z Norwegami to rozmawialiśmy tylko o meczu. Ja ich nie pytałem ile dostają pieniędzy i w jakich warunkach ćwiczą. Muszę natomiast powiedzieć, że wtedy Związek bardzo o nas dbał. Dostawaliśmy duże zapomogi, standardy organizacji meczów i obozów były wysokie, nieosiągalne dla innych w tamtych czasach. Sprzęt też mieliśmy najlepszy. Piłki, buty, dresy - wszystko niemieckie, najwyższej klasy. Gdy tylko zgłaszałem, że czegoś mi brakuje, to zaraz to dostawałem. Było tip-top.
Mam nadzieję, że nie mówi Pan tylko w superlatywach, ze względu na to, że nie chce Pan mówić negatywów o PZPN…
Nie (śmiech). Ja się nie boję mówić negatywnych rzeczy. Jestem bezpośredni, nigdy nie ukrywam myśli. Ja zawsze z PZPN żyłem w bardzo dobrych stosunkach, nie mam prawa na nic narzekać. Kiedyś nawet taka sytuacja była: gram mecz ligowy, nastąpiło spięcie z innym zawodnikiem, a sędzia mówi, że zaraz da mi czerwoną kartkę. „Panie sędzio, jeszcze się taki nie urodził, co by pana Romana Korynta z boiska wyrzucił”- mówię. „Tak? To masz” – i wlepił. Niedługo potem zadzwonili z PZPN i powiedzieli, że w ostatnim meczu kadry zagrałem tak świetnie, że oni mi tą kartkę anulują. Przeprosili za kłopot i karę anulowali. W następnym meczu znów zagrałem (śmiech). To czego więcej można chcieć od Związku? (śmiech)
Sędziowie ligowi inaczej traktowali was, reprezentantów niż innych piłkarzy?
Nie, zasady były równe dla wszystkich. I tak powinno być. Szacunek szacunkiem, ale reguły są te same dla wszystkich.
Bohaterami narodowymi staliście się po słynnym meczu ze Związkiem Radzieckim. Rok 1957, mecz o awans na mundial. Przed wami znienawidzeni przez Polaków Sowieci…
Chcieliśmy tego. Chcieliśmy z nimi wygrać dla siebie i dla kibiców. Nie było żadnych nacisków politycznych, że mamy wygrać albo przegrać. Sami wiedzieliśmy o co gramy i po co gramy. Wiadomo jakie stosunki wtedy były z Sowietami, wiadomo jak nas wcześniej skrzywdzili. Zadanie nałożyliśmy sobie jedno – zagrać na maksimum. No i udało się nam dzięki Gerardowi Cieślikowi. No i trochę dzięki mojej osobie, bo coś tam pograłem w defensywie (śmiech).
Mieliście przed lub po meczu styki z Rosjanami?
Zero kontaktu. Odcięli nas od nich zupełnie. Ja zawsze po meczach lubiłem sobie pogadać z rywalami. Znałem niemiecki i można było o różnych sprawach porozmawiać. Ale z „Ruskimi” gadać nie chciałem. Z resztą nawet nie było jak – jak tylko mecz się skończył to na płytę boiska wpadli nasi kibice. Na Śląskim było ich 100 tysięcy, a na murawę chyba połowa wpadła. Rozebrali nas do majtek, na plecach znieśli do szatni. Poszliśmy na golasa pod prysznic, a oni za nami i krzyczą, że chcą nam nogi myć! Taka radość była! Dobrze, że sami mężczyźni tam byli, kobiety rzadko na mecze piłkarskie chodziły (śmiech).
To był wybitny mecz naszej drużyny?
To był wielki mecz Gerarda. Strzelił dwa gole, dał nam wygraną. Sowieci byli zaskoczeni. Oni grali bardzo agresywnie, wręcz brutalnie. Myśleli, że nas zaskoczą, że się przestraszymy. Ale jak my mogliśmy taki mecz odpuścić? Zaczęliśmy grać tak jak oni. To przyniosło skutek.
W Moskwie 0-3, w Chorzowie 2-1. Decydujący mecz o awans na piłkarskie mistrzostwa zorganizowano w Lipsku. Przegraliśmy 0-2. Nadal obyło się bez nacisków politycznych?
Mecz był czysty. Nikt nam nie mówił jaki ma być wynik. Decydowała forma sportowa drużyn, a trzeba powiedzieć, że oni byli w tamtym momencie lepsi. Musieliśmy się pogodzić z porażką. Zostały tylko wspomnienia tego meczu w Chorzowie.
W czterech meczach drużynę narodową wyprowadzał Pan na bój jako jej kapitan. Kto mianował wtedy kapitana?
To drużyna wybierała kto ma nimi dowodzić. Trener nie miał nic do powiedzenia, to był akt dużego zaufania kolegów z drużyny. To był dla mnie ogromny zaszczyt. Byłem i nadal jestem dumny z tego. Mnie to niesamowicie wzruszało, gdy słyszałem nasz hymn narodowy. Nawet dziś, gdy w telewizorze oglądam mecze reprezentacji to staję na baczność, a w oczach mam łzy. Myślę wtedy o tych czasach gdy sam tam stałem… (cisza) …gdy z kolegami z drużyny graliśmy dla Polski… (cisza). To był ogromny zaszczyt móc grać dla Polski. Aż mi teraz łzy lecą… (cisza).
Miał Pan realną szansę zakończyć karierę piłkarską za granicą?
Ja marzyłem o tym, by móc zagrać w zagranicznym klubie. Ale na marzeniach się kończyło, bo w tamtych czasach to było nierealne. Dziś niesamowicie tego zazdroszczę obecnym reprezentantom, że mają taką możliwość, że mogą grać w zagranicznych klubach. Nie chodzi tylko o finanse, choć to tez istotna kwestia, ale o to, by się rozwijać, by grać różnymi systemami, mieć zagranicznych trenerów. No i publiczność – to musi być niezwykłe grać na wielkich stadionach. Pod koniec kariery pojawił się temat mojego wyjazdu do Australii, do klubu polonijnego. Niestety, przez tę aferę z niemiecką gazetą byłem przekreślony, nikt nie chciał się zgodzić by mnie puścić.
Na koniec zapraszam do pytań ankietowych. „Drugi Po Mnie” czyli najlepszy piłkarz, z którym grał Pan w reprezentacji Polski?
Bez wątpienia Gerard Cieślik. Był najlepszy. Bardzo dobry był również Lucjan Brychczy, ale on grał bardziej cofniętego. Też strzelał gole, ale stawiam go zdecydowanie za Cieślikiem.
Ale powiem też, że ze mną Gerard łatwo nie miał. Często graliśmy przeciwko sobie w lidze – ja w Lechii, on w Ruchu. Gerarda zawsze kryłem indywidualnie, byłem jego plastrem. Trener Foryś kazał nam kryć strefą, ale ja się uwziąłem na Gerarda. On zawsze mi się odgrażał na kadrze: „Ty, Romuś, ja ci szczela tyla i tyla”. No to go brałem na radar i nie dawałem pograć. Chodził wściekły: „Ty pieronie. Wszystkim szczelom po 3, po 4, a ty pieronie nie dajesz mi żadna szansa!”. Kilkanaście razy graliśmy na siebie to wiele nie strzelił. Ja go klepałem po plecach i mówiłem: „W kadrze strzelisz”. I strzelał, bo mnie miał po swojej stronie (śmiech). To był dla mnie najlepszy polski piłkarz. Potem jeszcze byli inni znakomici, ale w latach 50-tych najlepszy był Gerard.
„Tylko Ja Dostrzegałem” czyli najbardziej niedoceniany piłkarz kadry?
Nie kojarzę takiego. Trenerzy mieli dobre oko, grali ci, co byli najlepsi. To były czasy, kiedy dużą rolę miała też prasa, redaktorzy lubili forować swoich piłkarzy. To, co się ukazało w raporcie po meczu w gazecie to od razu była przepustka do kadry. Nie było telewizji i trzeba było szukać udanych meczów po gazetach. Nie pamiętam jednak takiego, który byłby dobry w lidze, a nie grał w kadrze.
„Druh Z Pola” czyli zawodnik z reprezentacji, z którym najlepiej się Panu grało?
Najlepszym moim przyjacielem był Edmund Zientara z Legii. Rozumieliśmy się świetnie na boisku i poza nim. On grał w ofensywie, a ja na jego zapleczu. Asekurowałem go. To był piłkarz myślący, wspaniały technicznie. W reprezentacji obaj lubiliśmy grać obok siebie, pomagaliśmy sobie.
„On vs nasi” czyli najlepszy piłkarz przeciwko któremu grał Pan w meczu reprezentacji?
Wspomniałem o dwóch Węgrach, mogę dołożyć jeszcze di Stefano. Wielu było dobrych piłkarzy, ale ja indywidualnie z nimi wygrywałem. Nikt nie był tak dobry by szczególnie zostać mi w głowie. Mogło się zdarzyć, że traciliśmy bramki po akcji środkiem, ale to nie było często. Po moim meczu przeciwko di Stefano w polskiej prasie napisano „Korynt godnym rywalem di Stefano”. Mam ten artykuł wklejony do mojej kroniki. Nie chcę się tu sam wyróżniać, ale jak widać prasa sama o tym napisała.
„Kiedyś też zagram w kadrze” czyli reprezentacyjny idol bądź wzór?
Nie było nikogo takiego, nigdy nie chciałem nikogo naśladować. Pracowałem dla siebie. Chciałem być ważną podporą Lechii i reprezentacji, na nikim się nie wzorowałem. Przypomnę również, że wtedy nie było telewizji, nikt nie pokazywał zawodów sportowych. O meczach mogłem poczytać co najwyżej w prasie.
„Mecz życia w kadrze”?
Mecz, o którym mówiliśmy – Związek Radziecki w Chorzowie. Absolutnie numer jeden. Niezapomniane chwile.
„Nieodkryta karta”- coś, co po latach może Pan powiedzieć zza kulis reprezentacji.
Chyba nie ma nic takiego, co pozostawało do teraz sekretem. Wszystko, co miałem powiedzieć to powiedziałem. Jak mówiłem wcześniej – jestem bezpośredni, nie ukrywam niczego. Z meczów reprezentacji też nie mam żadnego sekretu.
Ostatnie słowo należy do Pana.
To był dla mnie wielki honor grać dla polskiej reprezentacji. Wielkie wyróżnienie. Chciałbym, aby każdy z obecnych i kolejnych reprezentantów tak samo traktował tę drużynę jak ja.
Rozmawiał Nikodem Chinowski
TAGI: Roman Korynt,