Aktualności

[ROZMOWA ŁNP] W cyklu „Biało-czerwoni sprzed lat”: Zygmunt Anczok

Specjalne08.05.2016 
W jakich okoliczność ledwo z życiem uszedł Lubański? Którego z idoli można było oglądać tylko w telewizji czechosłowackiej? Co jest cenniejsze – olimpijskie złoto czy 3. miejsce na mundialu? I jak gen. Ziętek wspomagał Ślązaków grających dla reprezentacji? – o tym wszystkim w cyklu „Biało-Czerwoni Sprzed Lat” opowiada Zygmunt Anczok, 48-krotny reprezentant Polski w latach 1966-74, mistrz olimpijski z Monachium, członek Klubu Wybitnego Reprezentanta.

Kto był najlepszym lewym obrońcą w historii polskiej reprezentacji?

Nigdy nie powiem, że ja. To zadanie trudne do rozwiązania, bo style gry defensorów w kadrze na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat znacząco się zmieniały. Ta sama pozycja, ale nieporównywalne systemy i zamysły gry. Ja grałem lewego obrońcę, ale prawie w ogóle nie grałem… lewą nogą. Tak się kiedyś grało, dziś to już nie do zaakceptowania przez żadnego trenera. Gdy ja zaczynałem grać, w reprezentacji obowiązywało ustawienie „WM”, a potem weszła „brazyliana” czyli 4-2-4. W obu tych systemach boczny obrońca grał zupełnie inaczej niż obecnie. Dlatego to pytanie musi zostać bez odpowiedzi.

Wielu wiarygodnych ekspertów twierdzi, że numerem jeden na lewej obronie w dziejach polskiej piłki był Zygmunt Anczok.

Rozmawiałem niedawno z prezesem Bońkiem. Wspominał o plebiscycie na najlepszą „11” 60-lecia PZPN, w której zostałem uhonorowany miejscem na lewej obronie. To wielkie wyróżnienie. Nie będę z takim wyborem dyskutował (śmiech). Aczkolwiek, jak mówię, nie chcę sam sobie wystawiać świadectwa. Faktem jest natomiast, że miałem w kadrze swoje momenty.

Jakie więc były Pana zadania na boisku, gdy selekcjoner ustawiał Pana na lewą obronę?

W tamtych czasach defensor był głównie od bronienia, szczególnie w ustawieniu „WM”. Gdy nasza reprezentacja przechodziła na system 4-2-4 to pojawiały się dla mnie pierwsze impulsy do zadań ofensywnych. Ale i tak w niewielkim zakresie – musiałem ograniczyć się do odbioru piłki na połowie przeciwnika i szybkiego odegrania do najbliższego kolegi w linii pomocy. Nie było wtedy centr w wykonaniu bocznych obrońców, bardzo mało było też uderzeń na bramkę. Te elementy gry obrońców dopiero się rodziły. Dziś boczny defensor gra zupełnie inaczej, nawet w latach 70-tych te zadania już były inne. Dlatego tak trudno dziś porównać efektywność poszczególnych bocznych obrońców na przestrzeni lat.

Był Pan protoplastą ofensywnej gry defensorów. To była nowość, gdy obrońca kreował sytuacje bramkowe.

Zgadza się, wtedy jako jeden z pierwszych podłączałem się do akcji zaczepnych. Drużyna powoli przechodziła z systemu 4-2-4 na 4-3-3, jeden z napastników został przesunięty do drugiej linii. To tworzyło mi przestrzeń z przodu, mogłem grać ofensywnie. Jak wspomniałem, nie miałem wtedy lewej nogi, więc albo musiałem akcje kończyć strzałem po zejściu w środek albo nawijałem piłkę na prawą nogę i nią centrowałem. Świetnie się odnajdywałem w takiej grze. W meczach międzypaństwowych wyróżniałem się takim stylem. To było novum.

Patrząc na Pana karierę piłkarską widać ogromne amplitudy szczęścia. Albo był Pan na samej górze, albo na samym dole, los obijał Pana ze skrajności w skrajność.

Bardzo szybko zadebiutowałem w kadrze, momentalnie wspiąłem się na sam szczyt, by potem brutalnie spaść i szybko zakończyć nie tylko grę w kadrze, ale w ogóle poważne granie w piłkę. W jednym roku udało mi się zdobyć olimpijskie złoto, by dwa lata później – będąc w wielkiej formie – złapać paskudną kontuzję i opuścić Mistrzostwa, na którym koledzy ugrali 3. miejsce na świecie. Grałem w wielkim Górniku, by niedługo później kopać w amatorskiej lidze w Chicago. W międzyczasie zaliczyłem jeszcze mecz Gwiazd FIFA i półamatorską ligę norweską. Faktycznie, ciągle coś działo, nie miałem spokojnej tej kariery.

Ma Pan bogatą kartotekę piłkarską, należy do Klubu Wybitnego Reprezentanta. Mimo to, Pana nazwisko nie jest tak głośne jak kolegów z lat 70-tych. To efekt absencji na mundialu w RFN?

Zdecydowanie tak. Moja kariera z tym mundialem i tym medalem byłaby pełniejsza. Już zawsze będzie tego brakować… Ciężko się z tym pogodzić. Często cofam się do tych czasów. Jestem stawiany w „11” dziejów reprezentacji, a przecież ja skończyłem grać w piłkę w wieku 26-27 lat! Dopiero wchodziłem w najlepszy wiek… Kto wie, co jeszcze udałoby mi się wygrać z reprezentacją? Niestety, kontuzja stopy okazała się nieuleczalna.

Kiedy pojawiły się pierwsze symptomy tej kontuzji? Nie mógł Pan tego urazu przetrzymać na czas Mistrzostw Świata ‘74?

Sygnały, że ze stopą dzieje się coś niepokojącego odbierałem jeszcze przed Olimpiadą w 1972 roku. Byliśmy na zgrupowaniu w Zakopanem i czułem, że nie do końca jest z nią w porządku. Mimo to nie zgłosiłem tego lekarzom – grałem licząc, że to coś drobnego. To był czas, gdy byłem w piłkarskim gazie, jako jedyny zagrałem wszystkie mecze kwalifikacyjne do Igrzysk i wszystkie na Igrzyskach. Byłem na szczycie. Potem było już tylko gorzej. Po Olimpiadzie, już w 1973 roku, musiałem iść na operację. Wróciłem do gry na wiosnę ‘74, kadra Górskiego właśnie szykowała się na niemieckie mistrzostwa. W maju ‘74 trener Górski powoływał szeroką kadrę. Na zgrupowaniu miało stawić się 33 piłkarzy i w tej grupie miałem być i ja. Dla pewności, że jestem w formie trener Górski przyjechał na jeden z meczów ligowych do Zabrza - „Zyga, ja do ciebie przyjechałem. Zobaczę jak u ciebie z formą”. Myślałem, że spokojnie się załapię, ale pech mnie nie opuszczał - w trakcie tego meczu kość śródstopia znów pękła. Zszedłem z boiska. Wtedy, gdy w trakcie meczu zwieźli mnie do szpitala, to już wiedziałem, że to koniec...

Koniec nadziei na Mundial czy koniec w reprezentacji?

Koniec ze sportem! Wiosna ‘74 to była moja ostatnia szansa, by wrócić do piłki, ale tej szansy nie wykorzystałem. Kontuzje mnie pokonały. Ja miałem pecha do medycyny - to były lata 70-te, zupełnie inna rzeczywistość niż obecnie. Dziś taka kontuzja oznacza 4-6 tygodni przerwy, a dla mnie oznaczała koniec gry w ogóle. Zrobiono wszystko, by mnie postawić na nogi, lekarze przeprowadzili przeszczep struktury kostnej z biodra do stopy. Kość się niby przyjęła, wydawało się, że się udało, ale znów coś poszło nie tak. To oznaczało dla mnie definitywny koniec.

Ma Pan żal do kogoś o to? Ktoś mógł popełnić błąd przy operacji czy rehabilitacji?

Nie mam żalu do nikogo. To niepowodzenie to był efekt ówczesnego poziomu medycyny. Procesu rehabilitacji, o jakim słyszymy obecnie, to w ogóle nie było! Żadnych kontroli, rozpisek, zajęć na siłowni... Nic. Po zabiegu wróciłem do Lublińca, biegałem po lesie, bo chciałem rozruszać tę nogę. Gdy mi zdjęli gips, to ja się od nowa uczyłem chodzić. Może właśnie takiej wiedzy wtedy zabrakło? Jakiejś kontroli? Aby ktoś mnie powstrzymał przed takim obciążaniem stopy? Ja za szybko chciałem wrócić do ruchu. Po latach miałem już dostęp do wielu naukowych opracowań w tej dziedzinie i dopiero wtedy dowiedziałem się, że stopa po takiej operacji potrzebuje dużo więcej spokoju. Tej wiedzy wtedy zabrakło i to przekreśliło moją karierę. Na jesieni ‘74 urządzono mi w Górniku mecz pożegnalny. A ja byłem taki młody, miałem dopiero 27 lat…

Może niepotrzebnie ukrywał Pan ten drobny uraz jeszcze przed Igrzyskami?

Gdyby mnie wtedy wzięto na prześwietlenie to musiałbym pożegnać się z Olimpiadą. Ale wtedy nie było serii badań obowiązkowych - lekarz pytał „czy wszystko ok?”, mówiło się, że „OK” i biegło na boisko. Ja nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się działo w stopie, że to mogło być takie poważne.

Z obecnej perspektywy – wolałby Pan pauzować na czas Igrzysk, ale zagrać na Mundialu czy jednak zostawiłby Pan olimpijskie złoto kosztem 3. miejsca na Mistrzostwach Świata?

Bez wahania wybrałbym Olimpiadę. To dużo większa impreza, o globalnym zasięgu. Większa liczba sportowców, więcej narodowości. To była wielka przygoda. Wszystko to, co działo się na stadionach, w wiosce olimpijskiej i wokół samych Igrzysk było niesamowitym przeżyciem. Nie ma porównania do piłkarskich mistrzostw. Tam drużyna w zasadzie funkcjonuje tylko między hotelem, treningiem i meczem. Mało się widzi tego, co się dzieje wokół. Klimat Olimpiady jest wyjątkowy, nieporównywalny.

Awans do turnieju olimpijskiego zdobyliście bocznymi drzwiami. W ostatnim meczu eliminacji Bułgarii wystarczyło wygrać z amatorską drużyną Hiszpanii. Padł remis, kwalifikację uzyskała Polska.

Pamiętam doskonale ten moment, gdy się dowiedziałem, że awansowaliśmy. Wracałem wtedy z treningu Polonii Bytom. Jechałem swoim wartburgiem, słuchałem radia gdy nagle spiker poinformował, że piłkarska drużyna uzyskała awans. Nie mogłem w to uwierzyć! Przypomnę jednak, że przez całe kwalifikacje spisywaliśmy się bardzo dobrze, w zasadzie nie wyszedł nam tylko jeden mecz - w Starej Zagorze graliśmy z Bułgarią, przegraliśmy 1-3.

Świadkowie donoszą o dużej roli w wygranej Bułgarów rumuńskiego sędziego.

Wtedy sędziowie nie mieli nad sobą żadnego nadzoru, nie było obserwatorów międzynarodowych. To spotkanie sędziował Rumun Pădureanu i decydował sobie po swojemu. Rumun sędziował Bułgarom! Dziś nikt by tak nie obsadził międzynarodowego meczu. Byliśmy zbulwersowani tym, co tam się działo. Pădureanu cofnął decyzję o uznaniu bramki Banasia, dał dziwnego karnego Bułgarom, a Włodek Lubański dostał czerwoną kartkę za samą dyskusję. Nie mieliśmy szans tam wygrać. Ale znów szczęście mi dopisało – Bułgarzy nie wygrali z Hiszpanami i miałem zagrać na Igrzyskach Olimpijskich!

Wiedział Pan, że dostanie powołanie do Monachium?

Wiedziałem, że pojadę. To był mój najlepszy okres, byłem w szczycie formy. Chwilę wcześniej przeszedłem z Polonii Bytom do Górnika Zabrze, więc nie było możliwości bym nie pojechał. Wtedy reprezentację kleiło się z piłkarzy Górnika i Legii Warszawa oraz ewentualnie uzupełniało pojedynczymi sztukami z innych klubów. Byłem pewniakiem do gry.


Prezes PZPN Stanisław Nowosielski zapowiadał w prasie, że drużyna jedzie by stanąć na podium. Czuliście tę presję? Mieliście swój cel?

Myślę, że nikt z nas nie kalkulował. Jechaliśmy na wielką imprezę przeżyć niepowtarzalną przygodę. Po przyjeździe do wioski olimpijskiej nie mieliśmy żadnego reżimu. Odbywaliśmy lekkie, przyjemne treningi, byliśmy wolni. Chodziliśmy po wiosce olimpijskiej, cieszyliśmy się luzem i przygodą. Sam awans był sukcesem, nie było presji na dobry wynik. Nikt z nas nie myślał o tym, jak daleko możemy zajść, podchodziliśmy do turnieju na luzie. Słowa prezesa nie robiły na nas wrażenia – wiadomo, że każdy działacz czy prezes musi tak mówić, bo to sygnał, że prezes w nas wierzy i jednocześnie zachęta, by zagrać jak najlepiej.

Słowo-klucz „zachęta”. Były też zachęty finansowe?

To jeszcze nie były te czasy, by Związek obiecywał premie za sukcesy. Podlegaliśmy tym samym zasadom co inni polscy sportowcy jadący na Olimpiadę. PKOl oficjalnie ustalił regulamin nagród za medale i nic ponad to nie mieliśmy płacone. PKOl płacił za złoto 45 tys. złotych na osobę. Maluch, z prawem przydziału, kosztował wtedy 60 tys. zł, a bez prawa przydziału, czyli z tzw. obiegu, za malucha trzeba było płacić 130 tys. zł. Po powrocie do kraju przewodniczący Rady Narodowej na Śląsku generał Ziętek dołożył wszystkim Ślązakom brakujące do maluchów 15 tys. zł. Można więc było jednego dnia kupić malucha z przydziału, by następnego go sprzedać z ponad dwukrotnym przebiciem. To były duże pieniądze, Olimpiada postawiła nas mocno na nogi.

Pan skorzystał z okazji?

Ja miałem swojego wartburga i nie ciągnęło mnie do malucha (śmiech). Miałem wtedy inne wydatki, szkoda było wydawać na drugi samochód. Nie byliśmy też wtedy nauczeni takiego ekonomicznego podejścia do robienia interesów. Na swojego malucha musiałem jeszcze parę lat poczekać, kupiłem go sobie dopiero po powrocie z Norwegii.

Czyli na Olimpiadę nie jechaliście po medal? Zaskoczył was przebieg turnieju?

Z każdym kolejnym wygranym meczem dochodziło do nas, że możemy dojść wysoko. Byliśmy mocni, ale do tego okazało się, że również fortuna nam sprzyjała. Z NRD wygraliśmy dzięki szczęśliwej bramce Gorgonia z dalekiego strzału. W meczu dającym finał przegrywaliśmy ze Związkiem Radzieckim już 0-1,  choć do przerwy powinniśmy przegrywać z 0-3. Rosjanie mocno nas przycisnęli, w ataku u nich szalał Błochin, mieli swoje sytuacje bramkowe. Było tylko 0-1, zbliżał się koniec meczu i wtedy nastąpiła pokerowa zagrywka trenera – do gry miał wejść Jarosik, ale odmówił trenerowi, mówiąc, że to już przegrany mecz. Górski wpuścił więc do gry Szołtysika, a ten za chwilę strzelił na 2-1. Z przegranego meczu, z otchłani, udało nam się podnieść i praktycznie wejść do finału, bo ogranie Maroko było pewne. Fortuna nam sprzyjała.

Byliście już syci czy celowaliście w wygranie tego finału? To było kilka dni pełne napięcia czy raczej podeszliście do decydującego meczu na luzie?

To był przede wszystkim moment, gdy nastąpił zamach terrorystyczny na sportowców z Izraela. Po meczu ze Związkiem Radzieckim odbyła się manifestacja przeciwko temu atakowi. Wszędzie w wiosce pojawili się uzbrojeni żołnierze, klimat święta uleciał. Cieszyliśmy się, gdy zapadła decyzja, że Igrzyska zostaną w ogóle dokończone, ale wcześniejsza atmosfera już nie wróciła. Wielu sportowców zdecydowało się na wcześniejszy wyjazd. Było nam wtedy przykro, bo Igrzyska kończyły się finałem w piłce nożnej i w normalnych okolicznościach każdy czekałby na ten mecz, a tymczasem sport zszedł na plan drugi. Dla nas sam finał i tak był wielkim sukcesem, cieszyliśmy się ze srebra. Pamiętam tę radość po awansie do finału w budynku, gdzie mieszkaliśmy. Nikt nie myślał, że można to jeszcze poprawić na złoto.  Podeszliśmy do finału na dużym luzie, nie było już tej presji. Czy to nam pomagało czy przeszkadzało? Raczej działało pozytywnie. Kaziu Deyna rozegrał wielki mecz, wszystko robił na luzie, bez żadnych nerwów.

Sam finał zapadł Panu w pamięci?

Pamiętam duże napięcie związane ze wspomnianym zamachem. I to, że niesamowicie padało. Boisko było mokre, nasiąknięte, trochę jak 2 lata później we Frankfurcie. Po meczu byliśmy wymazani błotem. Radość była spontaniczna, nasze pierwsze zdjęcia są śmieszne – wybrudzeni, cali w błocie, krzywo stojący, gadający ze sobą. Dopiero potem fotograf nas ładnie ustawił i można było zrobić porządne zdjęcia do kronik.

Mocno świętowaliście po meczu?

Wróciliśmy do wioski olimpijskiej, nie było żadnej wystawnej kolacji w restauracji. Zjedliśmy normalny posiłek na stołówce, potem poszliśmy do swoich mieszkań. Wtedy dołączyli do nas inni sportowcy, zarówno Polacy jak i inne narodowości. Piłką interesowali się wszyscy, więc nasz wynik od razu się rozniósł. Przyszła do nas m.in. Irena Szewińska, Jan Ciszewski, byli lekarze i masażyści. Długo siedzieliśmy w pokojach, a potem pojechaliśmy na ceremonię zamknięcia Igrzysk. Każdy z nas, piłkarzy, chciał iść po zewnętrznej, bo tam były ustawione kamery telewizyjne i można było pomachać do Polski (śmiech).

Sukces skropiliście wódką czy szampanem?

Wódki nie pamiętam, chyba nie było. Szampan był na pewno. Trener Górski pozwolił nam na parę bąbelków. To był człowiek, który nas świetnie rozumiał. Jak mówił, że nie wolno pić to nie piliśmy. Ale jak czuł, że tego potrzebujemy, to pozwał piwko otworzyć. Tak było też na Igrzyskach – gdy jechaliśmy po meczu pociągiem, to szedł kapitan i pytał czy możemy otworzyć po butelce. Górski pozwalał, ale z zastrzeżeniem, że po sztuce na głowie. I tak było - nikt nie pił więcej niż miał na to przyzwolenie.

Po powrocie do Polski byliście gwiazdami? Celebrytami?

Czuliśmy, że dokonaliśmy wielkiej rzeczy. Zdobyliśmy złoty medal i to od razu w piłce nożnej. Wtedy wszyscy żyli piłką. Sportowcy innych dyscyplin cieszyli się razem z nami, oglądali nasze mecze. Jestem zdania, że ten medal dał olbrzymi impuls do rozwoju sportu w Polsce w ogóle. Nakłady na sport poszły mocno do góry, Gierek zaczął inaczej patrzeć na sport. Władza lubiła te sukcesy, więc chętnie je finansowała. Z tego poszła cała fala sukcesów – lekkoatleci, siatkarze, zapaśnicy. Bez naszego medalu mogłoby nie być tych wyników.

Pan osobiście jakoś skorzystał z tej narodowej euforii?

Chciałem wtedy w Lublińcu kupić działkę budowlaną, ale wybrany przeze mnie teren nie miał planów zabudowy. Starałem się doprowadzić sprawę do końca, m.in. pojechałem do Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach. „Panie Zygmuncie, my ten plan zmienimy, ale musi mi Pan pokazać ten złoty medal”. Wróciłem do domu, wziąłem medal i zawiozłem. Zeszli się ludzie z całego urzędu, każdy chciał zobaczyć. Działkę zyskałem, ale na tym wszystkim ucierpiał mój medal. On był srebrny, a jedynie powłoka była złota, a ponieważ każdy go dotykał to i szybko się starł. Oprócz tego urzędu często byłem też zapraszany do zakładów pracy i szkół i oczywiście tam również medal szedł w obieg i za każdym razem wracał coraz bardziej matowy. Dopiero kilka lat temu oddałem go do odświeżenia. Teraz znów wygląda tak, jak kiedyś.

Po niemieckich Igrzyskach czuliście się mocni? Wiedzieliście, że za 2 lata, znów na niemieckiej ziemi, macie szanse na kolejne podium?

Wiedzieliśmy, że na Igrzyskach byliśmy najlepsi. Ale wiedzieliśmy też, że tam startowały tylko drużyny amatorskie. My wystawiliśmy wszystko co mieliśmy najlepsze, a inne zespoły – pomijając pozostałe demoludy – grały amatorami. Nie wierzę, by ktokolwiek z nas myślał wtedy realnie o medalu na Mistrzostwach. My na tych Igrzyskach ograliśmy Maroko, Ghanę czy Kolumbię… Gdzie tam tym drużynom do zespołów niemieckich, francuskich czy brazylijskich. Często nam wypominano to, że jako jedyni polscy medaliści z Monachium za konkurentów mieliśmy amatorów. Wiedzieliśmy, że mieliśmy łatwiej niż inne sporty. Tym bardziej nikt z nas nie wierzył w medal na mundialu, gdzie mieli grać już najlepsi na świecie.

Na Mistrzostwa pojechała jeszcze mocniejsza drużyna. Zabrakło w niej tylko Lubańskiego i Pana. Z wami byłaby szansa na finał?

Zastąpili nas młodzi i świetnie dali sobie radę. My z Lubańskim mieliśmy pecha, bo doznaliśmy kontuzji i poszliśmy na aut. Ale, jak Pan zauważył, u mnie tak szybko jak idzie w dół, tak szybko odbija w górę. Najpierw wielki pech, a za chwilę ogrom szczęścia. Mało kto wie, że w 1973 r. z Włodkiem ledwo uszliśmy śmierci. Rok przed Mistrzostwami pojechaliśmy do sanatorium w Lądku-Zdroju, by się leczyć po kontuzji. Mieszkaliśmy w domu wczasowym, swój pokój mieliśmy na poddaszu. Pewnego dnia, po obiedzie, około godziny 17 położyliśmy się z Włodkiem do łóżek, by się zdrzemnąć. Tuż przed zaśnięciem zobaczyłem, że z gniazdka wydobywa się dym. „Włodek, patrz. Pali się!”. Wybiegliśmy z pokoju, zapukaliśmy do sąsiadów. A tam cisza. Patrzę przez dziurkę od klucza a tam już wielkie kłęby dymu. To był drewniany dom, z płyt wiórowych, ogień rozchodził się błyskawicznie. Powiadomiliśmy ludzi obok, zbiegliśmy na dół i wybiegliśmy z budynku. Gdyby ten ogień pojawił się 5 minut później, gdy już byśmy spali to byśmy nie wyszli z tego…

Taki jest los – najpierw mnie i Włodkowi zabrał Mistrzostwa, ale za chwilę oddał nam życia. Jestem katolikiem, czasami, gdy myślę, o tym, że kontuzja zabrała mi ten piękny turniej to tłumaczę sobie, bym się cieszył, że żyję. Fortuna wyszła na zero.

Debiut w kadrze miał Pan wyjątkowy – od razu pierwszy skład na mecz eliminacji MŚ. Wyszedł Pan przeciwko Szkotom na Hampden Park nabitym do ostatniego miejsca. Jak na debiut to okoliczności niezwykłe.

Chwilę wcześniej nasza reprezentacja przegrała w eliminacjach z Finlandią, co zostało odebrane w prasie jako klęska. Trener Koncewicz musiał więc dokonać jakiejś zmiany, musiał poszukać nowych rozwiązań. Myślę, że trener był pogodzony, że tak czy inaczej ze Szkocją przegramy, więc chciał wprowadzić nowe twarze, sprawdzić młodych. Padło na mnie i na Sadka z ŁKSu. Byłem do tego gotowy, czekałem na tę chwilę.

Kiedy dowiedział się Pan, że dostał plac?

Tuż przed meczem, na odprawie. Najpierw byliśmy na obiedzie i wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że zagram. Dopiero w szatni trener wskazał na mnie. Pamiętam, że pisał skład na tablicy i wypisał moje nazwisko. Tremę miałem ogromną. Mecz na wielkim stadionie, do tego przy sztucznym świetle, co wtedy nie było częste. Padał deszcz, na trybunach komplet kibiców. Atmosfera niezwykła, ale ja taką otoczkę doskonale znałem z meczów w Chorzowie. Gdy graliśmy derby z Ruchem czy Górnikiem, to często graliśmy na Śląskim. To nie robiło na mnie dodatkowego wrażenia.  Do dziś pamiętam, że na mnie grał wtedy Johnston i Love - taki krępy, niski, szybki zawodnik. Postanowiłem sobie, że zagram tak, by maksymalnie utrudnić mu grę. Przykleiłem się do niego. W tamtych czasach, a były to jeszcze lata 60-te, grało się tak, że zostawiało się rywalowi dużo miejsca. Kontakt był dopiero wtedy, gdy napastnik nabiegał z piłką na obrońcę. Ja zagrałem inaczej – jak tylko szedł przerzut do mojego zawodnika, to ja od razu przy nim byłem. Jak plaster. Czuł każdy mój oddech. Byłem na tyle szybki, że nie mogli mu rzucić dalekiej piłki za moje plecy. Dawałem sobie z nim świetnie radę.

Miał Pan w ogóle wtedy czas na myślenie o sytuacji, w której nagle się znalazł?

Nie było tego czasu. Trener kazał grać to wyszedłem i zagrałem najlepiej jak potrafiłem. Wierzyłem w swoje umiejętności, wiedziałem, że mam to „coś” w nogach. Rok później, w 1966 roku, zostałem uznany Piłkarzem Roku na Śląsku według pisma „Sport”. To było wielkie wyróżnienie jak na 20-latka. Śląsk był wtedy piłkarsko bardzo mocny, kadra składała się tylko ze Śląska i Warszawy.

Pana związek z drużyną narodową spina niezwykła klamra. Ostatni mecz był bliźniaczy do pierwszego – też eliminacje MŚ, też wyjazd na Wyspy.

Graliśmy z Walią, mecz przegraliśmy. To był początek tych szczęśliwych eliminacji, zakończonych remisem na Wembley. Byłem pewniakiem do gry, gdyby nie kontuzja to pojechałbym do Niemiec. A tymczasem Walia była moim reprezentacyjnym końcem. Gdyby ktoś mnie wtedy lepiej poprowadził, gdybym miał odpowiednią wiedzę, sprzęt… Wróciłbym po 6 tygodniach. A tak, to nigdy już nie wróciłem. Kadra została beze mnie, ja zostałem bez kadry.

Czuł Pan wsparcie PZPN w tych trudnych chwilach? Zaprosili Pana na mundial w roli VIPa?

Stanowisko Związku było jasne – „masz kontuzję, musisz ją najpierw wyleczyć”. Koledzy mnie mocno pocieszali, wiedzieli jak mocno to przeżywam. Taki turniej, ja w gazie, a zamiast grać to musiałem oglądać z tapczanu. Nie było szans być przy drużynie, z ramienia Związku do Niemiec pojechał tylko Włodek Lubański. Ja już wtedy zdążyłem zakończyć karierę, byłem byłym piłkarzem.

Miał Pan jeszcze możliwość wyjechania za granicę i dogrania kariery w poważnej lidze by trochę dolarów zarobić?

W ‘76 zostałem trenerem w Gwarku Zabrze. Razem ze mną etaty dostali Floreński i Kostka. Klub chciał nam pomóc, chciał, abyśmy nadal byli na etacie górniczym. Z roku na rok jednak moja sytuacja materialna stawała się coraz trudniejsza. No bo co mi zostało z czasów gry? Tylko wartburg (śmiech). I nagle nastąpił przełom – z Belgii przyjechał Zyga Szołtysik. Mówię mu „Mały, pomóż. Znajdź mi tam coś”. W Związku powiedzieli, że porozmawiają z górą i pomogą z paszportem. Wszystko było już załatwione, gdy nagle odbyło się posiedzenie Sejmu, na którym Bolesław Kapitan, prezes Głównego Komitetu Kultury Fizycznej podjął uchwałę o nałożeniu na piłkarzy zakaz wyjazdów na Zachód. I wszystko wzięło w łeb! Znów ten mój niefart.

Ale do USA i Norwegii w końcu udało się Panu wyjechać.

Nie miałem kontraktu w żadnym klubie, byłem wolnym piłkarzem, wolnym człowiekiem. Skoro miałem paszport to mogłem wyjechać do USA jak każdy inny pracownik. Zrobiłem wizę „na odwiedziny” i pojechałem razem z innym piłkarzem Konradem Bajgerem. Chciałem jeszcze grać w piłkę, wiedziałem, że mimo kontuzji to akurat w Stanach sobie poradzę. Odezwał się wtedy polski biznesmen Edward Mazur, który ściągnął nas do siebie. Myślałem, że będę grał u niego w klubie Wisła Chicago, a tymczasem on nas oddał do mniejszego klubu Katz Chicago. Pieniądze były liche, więc musieliśmy normalnie dorabiać. Pracowałem w warsztacie samochodowym, a tylko w wolnych chwilach graliśmy w piłkę. Zamiast ligi były jakieś amatorskie rozgrywki, Wisła grała z Orłami, wokół boiska stało 30 osób… Nie tak to miało wyglądać. W gazecie znaleźliśmy ogłoszenie o naborze piłkarzy do ligi norweskiej. Montowali zawodową drużynę, płacili 1.200 dolarów. Wszyscy wysłaliśmy zgłoszenia, ale zaproszenie i bilet lotniczy dostałem tylko ja. W Norwegii grałem przez 2,5 roku, udało mi się poprowadzić drużynę do awansu do I ligi. Wyjechałem w maju ‘77 i to był mój definitywny koniec gry w piłkę. Kariera pełna wzlotów i upadków, fart przeplatał się z pechem. Ale nie wolno mi narzekać.

Podsumujmy zatem Pana związek z reprezentacją: „Drugi Po Mnie” czyli najlepszy piłkarz, u boku którego grał Pan w kadrze?

Tego najlepszego piłkarza, który kiedykolwiek grał w naszej kadrze poznałem jeszcze gdy obaj byliśmy dziećmi. W latach 60-tych był zwyczaj, że PZPN organizował centralne turnusy dla najlepszych dzieciaków z całej Polski. Z ramienia Śląskiego ZPN pojechałem m.in. ja. Zajęcia mieliśmy na warszawskich Bielanach, na AWF. Oglądaliśmy tam trening młodszej grupy i nagle dostrzegłem tam świetnego chłopaka. Miał 15 lat, a już wybijał się na tle innych piłkarzy. To był Włodek Lubański. Najlepiej o skali jego talentu świadczy fakt, że debiutował w kadrze w wieku 16 lat! Dla mnie to piłkarz, którego grę mogę porównać do Raula. Typowy środkowy napastnik, łowca goli. Był zawsze tam gdzie spadała piłka. Strzelał seryjnie. Gdyby Włodek mógł wyjechać z Polski to dałby sobie spokojnie radę w Realu. To był piłkarz, który sam wygrywał mecze. W finale Pucharu Polski strzelił Legii 4 gole! Robił z piłką co chciał i kiedy chciał. Był nie do zatrzymania. Gdyby wtedy, w 72 roku, w wieku 25 lat wyjechał np. do Hiszpanii… Byłby wielką gwiazdą.

„Tylko Ja Dostrzegałem” czyli kolega, który w kadrze się nie przyjął mimo znakomitych kwalifikacji.

Jan Banaś i Konrad Bajger. Banaś grał w meczach eliminacyjnych zarówno do Igrzysk w Monachium jak i do Mundialu w RFN. Był podstawą tej drużyny, ale na żaden z tych finałów nie pojechał – dostał zakaz od naszych władz. O ich niepowodzeniu w kadrze zadecydował jeden zły życiowy wybór. Ciągnęła się za nim historia jeszcze z czasów gry w Polonii Bytom – gdy graliśmy pucharowy mecz w Szwecji to wraz z Bajgerem zdecydowali się pozostać w Szwecji. Po roku Banaś zgłosił się do polskiej ambasady w Wiedniu, wyraził skruchę i generał Ziętek pozwolił mu wrócić do Polski i grać. Ale do RFN już nie mógł pojechać – ani na Igrzyska ani na Mundial. Banaś zagrał kilka znakomitych meczów, m.in. z Anglią na Śląskim. Byłby ogromnym wzmocnieniem na Mistrzostwach. A wyszło jak wyszło.

„On vs nasi” czyli rywal, który najbardziej dał się Panu we znaki w meczu drużyn narodowych?

Bez wątpienia największe obawy miałem przed pojedynkami z Garrinchą. Po prostu miałem strach. I nie chodzi o to, że się bałem, że by mnie ograł, podał czy okiwał. Nie. Bałem się tylko jednego - żeby mnie nie ośmieszył. Garrincha był mały, sprytny i uwielbiał bawić się z obrońcami. To był taki typ, że jak już minął jakiegoś obrońcę, to jeszcze raz do niego wracał, zakładał mu siatkę, nawijał i dalej się z nim bawił. Po prostu ośmieszał rywali. On grał dla ludzi, robił wielkie show. Mecz z Brazylią graliśmy na Maracanie, ludzie przychodzili tam właśnie na Garrinchę. Stąd moje tak wielkie obawy przed tym meczem. Miałem tylko jedną szansę by nie dać mu się ograć – być tuż przy nim. Tak blisko, by nie dać mu się rozpędzić, obrócić z piłką czy złapać rytmu. I to mi się udało, poradziłem sobie.

W tej grze był też Pele. Zrobił mniejsze wrażenie niż Garrincha?

Pele to był wielki piłkarz, też robił wrażenie. Zresztą, to był cały wspaniały zespół – Brazylia była świeżo po zdobyciu Mistrzostwa Świata, tam byli sami wybitni piłkarze.

„Kiedyś też zagram w kadrze” czyli Pana reprezentacyjny idol bądź wzór?

Moim idolem od dziecka był Włoch Giacinto Facchetti. Miałem zaszczyć zagrać z nim w meczu Gwiazd FIFA w Moskwie. Wykorzystałem tę okazję, by uciąć sobie rozmowę ze swoim idolem. Podszedłem do niego z tłumaczem, powiedziałem, że od dziecka jestem jego fanem. Powiedziałem mu, że w domu specjalnie przestawiałem antenę by łapać telewizję czechosłowacką i by móc oglądać jego mecze. Bardzo mu się ta historia spodobała, oboje byliśmy bardzo zadowoleni z tego spotkania. Bez wątpienia więc mogę postawić Facchettiego jako piłkarza, który był moim idolem.

Pana najlepsze zawody w kadrze czyli mówiąc krótko „Mecz Życia”?

Polska-Anglia w Chorzowie, 1966 rok. To był mój wybitny mecz, dzięki niemu potem zostałem Piłkarzem Roku w 1966. To był mecz, który pozwolił mi wejść na absolutnie najwyższy poziom, uwierzyć w siebie, zaprezentować wszystko co miałem najlepszego. Czasem tak jest, że grasz poniżej potencjału, że brakuje tego jednego impulsu by wejść na właściwe tory. Takim meczem dla mnie była właśnie Anglia w ‘66.

„Nieodkryta Karta” czyli historia zza kulis kadry, wydarzenie, które pozostaje do teraz tylko w Pana głowie.

Tyle lat minęło, że chyba mogę się przyznać do przyczyn mojej absencji w meczu Anglia-Polska w styczniu 1966 roku. Przed tym meczem przechodziłem kontuzję, miałem nogę w gipsie. Po zaleczeniu tego urazu wszystko było już OK, mogłem grać. Dostałem powołanie na ten mecz, miałem stawić się w PZPN w Warszawie by powiedzieć co z nogą. Byłem pewny swojej pozycji, wiedziałem, że nikt mnie na stałe w kadrze nie zastąpi, więc zdecydowałem się ten mecz odpuścić. Powiedziałem, że nie dam rady, że noga nie jest jeszcze sprawna. Gdybym musiał to dałbym radę, ale zabrakło motywacji. Przeważyły sprawy świąteczne - mecz był tuż po świętach i po Sylwestrze. Musiałbym w tym czasie mocno trenować, zmieniać plany... Za mało mi zależało na tym meczu, odpuściłem go. To karta, którą dopiero teraz odkrywam. W meczu zastąpił mnie Rewilak, ale potem wziąłem się za siebie, sumiennie podchodziłem do swoich obowiązków i miejsca na lewej obronie już nie oddałem.

„Wartość Dodana i Odjęta” czyli co najlepszego miał Pan do zaoferowania reprezentacji, a w których elementach miał Pan jakościowe braki?

Ze swoich pozytywów muszę wspomnieć o szybkości i waleczności. Lubiłem grać blisko rywala, czasem ostro, ale nigdy brutalnie. Dzięki dużej szybkości i zwinności mogłem pozwolić sobie na grę jeden na jeden, a przy tym nie musiałem korzystać z drugiego kolegi do asekuracji. To robiło nam przewagę w strefie obronnej. Miałem dobrą strukturę mięśni, silne uda, mięśnie czworogłowe. Wytrzymałościowo zawsze miałem świetne wyniki. Słabsze strony? Lewa noga. Na szczęście system był taki, że wystarczała mi gra prawą - mijałem zawodnika holując piłkę prawą, przekładałem na chwilę na lewą, gubiłem obrońcę i cyk znów odjeżdżałem prawą. Dziś już bym się nie sprawdził na lewej stronie bez tej drugiej nogi. Druga sprawa, która działała na mój minus to metabolizm – miałem inklinacje, żeby przybierać na wadze. Zawsze po przerwie – czy to urlop czy święta - miałem o te 2-3 kilo za dużo. Musiałem to odrabiać na pierwszych zajęciach, chwilkę trwało nim złapałem swój wysoki poziom.

Ostatnie słowo należy do Pana.

Cieszę się, że kibice mnie nadal pamiętają i mam nadzieję, że nadal będą. Chciałbym, żeby młodsze pokolenia wiedziały, że był taki piłkarz jak Anczok. Żebym nie został zapomniany i żeby młodsi wiedzieli co ugrałem w polskiej piłce.

Rozmawiał Nikodem Chinowski 

fot. EastNews

TAGI: bialo-czerwoni sprzed lat, zygmunt anczok,

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności